26
Dzień, w którym Agnieszka Olecka i Andrzej Batowski mają zawrzeć związek małżeński, wstaje zamglony, chłodny, chmurny. Koło dziewiątej zaczyna siąpić deszcz. Sobota. Ewa po śniadaniu mówi:
– Idź, Tomku, z Piotruśkiem do małego pokoju, trochę tu posprzątam.
„Chce zostać sama” – myśli Tomasz. Zabiera Piotrusia i po chwili słyszy – Ewa nastawiła ulubioną płytę z inwencjami Bacha.
Zaproszenie na ślub Andrzej wręczył wszystkim pracownikom „Novum” tydzień wcześniej. Podał Tomaszowi kopertę i poszedł, aby rozdać zaproszenia pozostałym. Tomasz wyjął biały kartonik z konwencjonalnym tekstem, gdzie niezdarnymi jeszcze literami Andrzej własnoręcznie wpisał: „Pana Tomasza Furtaka wraz z Małżonką”. Poczuł gniew. Napis wydał mu się obraźliwy. I kiedy Andrzej wrócił do pokoju, powiedział:
– Wybacz, nie przyjmę tego zaproszenia. Nie było cię stać, żeby wpisać imię? Wstydziłbym się jej to pokazać.
– Sądziłem, że powitasz z zadowoleniem to „z małżonką” – powiedział z wyraźną ironią Andrzej.
– Że jest moją małżonką, dobrze pamiętamy oboje, i ona, i ja.
Ton Tomasza był spokojny, wyciszony. Andrzej się zreflektował.
– Przepraszam. Daj to. Zaraz wypiszę drugie.
I później, podając Tomaszowi nowe zaproszenie, powtórzył:
– Przepraszam. Nie myślałem, że zechcesz jej pokazać.
Od tego momentu zniknął z jego twarzy ironiczny uśmieszek, który wcześniej gościł tam niemal bez przerwy. Uchylił przed Tomaszem rąbka swego cierpienia i przestał się, przynajmniej przed nim, maskować, a po dwóch dniach odważył się zapytać głosem sztucznie obojętnym:
– Dałeś jej? I co ona?…
– Zostawiłem na stole wychodząc dzisiaj do pracy. Jeszcze spała.
Andrzej się więc domyślił, że Tomasz bał się dać jej to zaproszenie, bał się patrzeć, jak ona to przyjmie. Już o nic nie pytał.
Tomasz wahał się przez dwa dni, czy pokazać zaproszenie Ewie. W końcu, jak powiedział Andrzejowi, położył je wychodząc do pracy na stole i gdy wracał do domu, był pewny, że zastanie ją znowu z oczami pełnymi łez. Pomylił się. Ewa przywitała go uśmiechem, musnęła wargami policzek męża i poszła nakładać obiad. W czasie jedzenia zaczęła opowiadać o wybryku Piotrusia, który w chwili jej nieuwagi wszedł w kałużę i tupiąc caluteńki opryskał się błotem. Tomasz pomyślał, że wie, skąd ta jej nieuwaga i niżej pochylił nad talerzem głowę. Z kolei on powiedział, że Król chce go zabrać na dwa dni do Warszawy na giełdę nowości i zaraz szybko dodał:
– Ale to dopiero w przyszłym tygodniu, po niedzieli – bo zobaczył jej błagalne spojrzenie, jakby się przeraziła, że chce zostawić ją teraz samą.
Zaraz po jedzeniu Ewa wzięła się do prania. I gdy już wszystko przygotowała, załadowała i włączyła pralkę, przyszła do pokoju, gdzie czytał. Usiadła w fotelu, podwinęła nogi i zapatrzyła się w okno, za którym szalał wiatr.
– Patrz, Tomek – powiedziała. – Wszystko obyło się bez nas. Rejestracja „Solidarności”, cała kampania przedwyborcza i to wszystko, co było potem. Wszystko bez nas. A mnie dziewięć lat temu zdawało się, że razem z Zygmuntem zmieniamy świat na szczęśliwy. Patrz. Doskonale obywa się bez nas. Mamy swój własny mały świat, ale i on nie jest światem zupełnie szczęśliwym. Może wcale nie ma szczęśliwych światów?
– Bardzo bym chciał, żeby ci było dobrze, Eli.
I pomyślał: „Żeby ci było dobrze ze mną. Ale nic więcej dla ciebie nie mogę w tej chwili zrobić. To prawda, świat obywa się bez nas. A my bez siebie?” Lampka zapalona na stole, gdzie czytał, nie oświetlała tego fotela, na którym siedziała ona, i Tomasz nagle się przestraszył różnicy między własną strefą – światłem i jej strefą – cieniem. Znowu nawiedziło go powtarzające się od czasu do czasu poczucie ich odrębności. Patrzył z czułością i odrobinką przerażenia na jej pogrążoną w mroku, nieco przechyloną głowę. „Chciałbym dotrzeć do twoich myśli, do twojego serca i nie potrafię. Tyle wiem, że chyba ci ciężko, kochana.” Przydreptał Piotruś i Ewa zajęła się dzieckiem. Poszli do kuchni robić kolację. Gdy potem leżeli już na tapczanie, ona z zarzuconymi nad głowę rękami, zaczęła cichutko nucić, potem głośniej, potem jeszcze raz.
– Pamiętasz, Tomek, ten motyw? Pamiętasz? To jest – szukała w myśli porównania – jak smuga światła.
I właśnie teraz Tomasz słyszy ten sam motyw z płyty nastawionej przez Ewę. Tak, to jest motyw nucony przez nią w dniu, w którym się dowiedziała, że Andrzej żeni się z Agnieszką. Wkrótce muzyka milknie. Nastaje zupełna cisza. Być może, siedzi tam i patrzy w okno. Tomasz bierze synka na ręce i także podchodzi do okna. Widać stąd rozległy pejzaż z doliną rzeki. Chwilę później przychodzi Ewa, przynosi im po jabłku. Staje obok męża, bardzo blisko i gdy zegar zaczyna wybijać jedenastą, drga gwałtownie – o tej godzinie tamci mieli brać ślub cywilny – potem wychodzi.
Tomasz układa synka do snu. Ewę zastaje w kuchni. Coś tam szykuje do obiadu, krząta się i w tym krzątaniu daje się wyczuć pewną gorączkowość, która stopniowo się wzmaga. Nic dla niej nie może zrobić. Muszą oboje przetrwać ten kolejny dzień tak samo, jak przetrwali wszystkie poprzednie złe dni, aby potem, gdy już będzie to możliwe, znowu do siebie wrócić.
Kiedy kończą obiad, Ewa podnosi wzrok na Tomasza.
– Pójdziemy, Tomku? Musimy się pośpieszyć.
Dochodzi szesnasta. Za godzinę ma być ślub w kościele. Szybko się ubierają. Udaje im się potem złapać na ulicy taksówkę i są na miejscu przed innymi. Zaraz jednak zaczynają się schodzić zaproszeni: pracownicy „Novum”, koleżanki i koledzy Agnieszki, a wreszcie słychać – podjechały samochody i kruchtę wypełnił gwar. Siedzą w ławce blisko ołtarza. Tomasz z Piotrusiem na kolanach. Gdy organy zaczynają grać, Ewa obraca głowę. Państwo młodzi idą środkiem kościoła. Za nimi rodzina – Oleccy i Thylmanowie zajmują miejsca w ławkach. Obok Ewy siada Łukasz Olecki. Podnosi na powitanie jej rękę do ust, a potem zamiast ją puścić, wkłada sobie pod ramię przytrzymując palce Ewy drugą dłonią, jak by chciał jej dodać otuchy w zastępstwie Tomasza. Widać rozumie, że Tomasz nie jest w stanie zdobyć się na żaden gest w obawie, jak taki gest byłby przez Ewę przyjęty. Łukasz nie ma takich oporów. Wie, jeśli nie będzie chciała przyjąć jego wsparcia, po prostu rękę cofnie. Ale Ewa ręki nie cofa. Patrzy na głowę Andrzeja i widzi jak przez mgłę. Zamyka oczy, otwiera, mgła nie ustępuje. Próbuje jeszcze raz i strach, że oślepła, że nie będzie mogła zobaczyć jego twarzy, kiedy on odwróci się od ołtarza. Jak dobrze, że Łukasz trzyma ją za rękę. Wyprowadzi ją taką oślepłą z kościoła, zabierze do szpitala. Będzie mogła odpocząć w białym łóżku, zupełnie sama. Patrzy na tamtą głowę oddzieloną od tułowia białym pasemkiem kołnierzyka…„Odcięli ci głowę, jak wcześniej rękę, Andrzejku. Co oni ci zrobili?” Największym wysiłkiem woli próbuje zobaczyć go dokładniej i z pamięci napływa wspomnienie. Stała z Tomaszem przed drzwiami sali ślubów, a Andrzej, który przyjechał z Katowic, podszedł do niej, pochylił się nisko, by długo, wielokrotnie całować na zmianę jej ręce, aż ona mu te ręce wyrwała, bo jeszcze chwila i byłaby wtuliła twarz w jego włosy. „Po coś ty przyjechał?! – krzyknęła do niego w myśli. Po co ty przyjechałeś?!” Jeszcze nic wtedy nie rozumiała. Te pięć pierwszych spędzonych z nim nocy wzięła za chwilowe zmysłowe oczarowanie. Były – jak piękny sen, z którego obudziła się u boku Tomasza. I oto okazywało się, że to oczarowanie trwa, że wystarczy, aby jej dotknął i jej ciało zaczyna tęsknić za jego ciałem. Wystarczy, żeby jej dotknął. „Andrzejku!” Odwraca się od ołtarza, a ona zamiast jego twarzy widzi tylko jasną plamę. „Przyszłam tu, żeby cię zobaczyć i już cię nie zobaczę. To przez to, że kiedy chciałeś zobaczyć mnie, ja się nie zgodziłam, że się ciebie wyrzekłam.” Łukasz mocno przytrzymuje jej palce.
– Chcesz tam podejść? – pyta cicho.
Jest więc jeszcze nadzieja! Podejdzie zupełnie blisko i może go zobaczy. Łukasz trzymając jej rękę pod swoim ramieniem, prowadzi ją do bocznej nawy, gdzie państwo młodzi przyjmują życzenia. Tomasz z Piotrusiem idą za nimi. Obok Tomasza – Matuszewski. Ewa dopiero teraz zauważa Agnieszkę w kremowym obłoku półdługiego welonu, w pięknej ślubnej sukni Aldony ze złotego jedwabiu rozszytego starą gipiurą. Trzy lata temu pomagała Aldonie szyć tę sukienkę. Zaczyna teraz widzieć zupełnie wyraźnie skomplikowany wzór koronki. Podnosi wzrok wyżej na twarzyczkę Agnieszki tak promieniejącą, że ogarnia ją nagłe wzruszenie. Daje krok i przytrzymując na moment w uścisku dłonie tamtej, mówi:
– Dobrego będziesz miała męża, Agnieszko.
– Ja wiem – uśmiech jeszcze bardziej rozświetla jej oczy.
Drugi krok… Tak, widzi jego twarz. Stoją oboje w milczeniu.
Obok Tomasz całuje rękę Agnieszki i ona mówi:
– Zapraszam na wesele. I pana także, profesorze. Bardzo was proszę. Choć na trochę.
Wtedy dopiero Andrzej bierze rękę Ewy, żeby złożyć na niej pocałunek.
– Nie odmówisz! – głos ma schrypnięty. – Nie wypada odmówić, gdy prosi panna młoda. I mnie się należy rewanż. Ja byłem na twoim weselu.
To jakby rzucił jej w twarz: „Ty zdradziłaś pierwsza!”
– Tak, byłeś na moim weselu…– mówi Ewa. I do męża: – Pojedziemy, Tomku? Na krótko.
– Jak chcesz.
Jadą samochodem Matuszewskiego. Jadą na Bronowice do pracowni Aldony, jadą tuż za samochodem Michała Thylmana, a tam na przedzie państwo młodzi w wiśniowym fiacie Andrzeja. Ewa próbuje sobie przypomnieć, ile razy jechała z Andrzejem tym samochodem i okazuje się – jest tego tak dużo, że nie sposób policzyć. Ale pierwszy raz wsiadła do niego, kiedy jechali na ślub Aldonki. Michał przyjechał zabrać narzeczoną, a ona z Andrzejem – para świadków – jechali tuż za nimi i pomyślała wtedy, że daleko Andrzejowi do mistrzostwa Michała za kierownicą, że prowadzi zbyt brawurowo, obchodzi się z maszyną, jakby szarpał cugle niesfornego konia. Ściągnęła gniewnie brwi. Już wcześniej zaczęła gromadzić różne jego potknięcia w odruchu samoobrony. Miała w pamięci moment, gdy otworzyła drzwi i Andrzej tam stał. Właśnie przyjechał z Katowic na ślub i szukał siostry. Tak zobaczyła go pierwszy raz. Stał i nic nie mówił. Patrzył na nią oczami wystrzyżonymi z miękkuchnego brązowego aksamitu pełnymi zachwycenia, pełnymi uśmiechu i ogromna fala ciepła opłynęła ją całą, ogarnęła, ogromna fala ciepła. „Proszę, proszę wejść” – powiedziała i on – wszedł.
A ostatni? Ostatni raz wsiadła do tego samochodu trzydziestego pierwszego lipca ubiegłego roku. Właśnie przyjechał do gajówki Tomasz. Andrzej wrzucił do samochodu swój bagaż i widząc ją stojącą z Piotrusiem w objęciach męża, otworzył drzwiczki, żeby wsiąść i odjechać. Zostawiła Piotrusia ojcu i pobiegła ku niemu nagle przerażona. Niby od początku wiedziała, że to tylko ten miesiąc i on odjedzie, ale nie przewidziała przecież, jaki to będzie miesiąc; że każdy jego dzień i każda noc będzie nową ogromną radością, zmąconą dopiero pod sam koniec myśleniem, że jeszcze tylko pięć, cztery, trzy dni i Andrzej ją opuści. Pytała: „Andrzejku, co będzie, jak Tomek nie przyjedzie?” Chciała, żeby powiedział: „Wtedy ja zostanę z tobą. Już na zawsze”. Ale on nieświadomy tego jej pragnienia odpowiadał: „Przyjedzie. Nie martw się, moja Ptaszynko Złota. Przyjedzie na pewno”. Tak więc podbiegła wtedy do Andrzeja i ogarnęła go mocno ramionami, z rozpaczą, że nie może go zatrzymać. „Ewuńka – szepnął w jej włosy – wsiądź ze mną. Pojedziemy na naszą polankę, pożegnamy się. Chodź, ukochanie moje.” I ona wsiadła.
W pracowni oczekują ich rodzice Agnieszki, a także Karolina i Jacek, którzy pobrali się jeszcze przed wakacjami. Przyjechali tutaj, kiedy państwo młodzi przyjmowali życzenia. I teraz Jacek nastawia walca.
– Oto walc dla nowożeńców. Agnieszka! Andrzej! Wzywam do czynu!
Tańczą. Za Agnieszką powiewa kremowy obłok. Jedwab sukni polśniewa złotymi refleksami.
– Dałaś jej swoją ślubną sukienkę – mówi Ewa do Aldony.
– Tak. Dałam. Niechże będzie w tym małżeństwie równie szczęśliwa, jak ja w moim.
Ewa rozumie – Aldona ją upomina. Aldona ją prosi.
– Myślę, że będzie szczęśliwa. Że będą szczęśliwi oboje.
Głos jej drży, wsuwa rękę pod ramię Tomasza. Przypomina sobie, że Andrzej i Agnieszka także spotkali się po raz pierwszy z okazji ślubu Aldony i Michała. Po raz pierwszy zatańczyli razem w tej pracowni. Andrzej zły na nią, bo nie pozwoliła mu przytulić się w tańcu poprosił wtedy Agnieszkę i zauważyła, że Agnieszka zaczęła wodzić za Andrzejem oczyma, a do białego tanga poprosiła właśnie jego. On jednak jej nie wyróżniał. Tańczył kolejno ze wszystkimi paniami, wyraźnie dbając o te starsze, matkę i siostry Michała, a potem wrócił do niej, tyle że nie próbował jej przytulać. „Chcesz czy nie, stanowimy tego wieczoru parę – powiedział. – Los nas połączył, więc nic już nie jest w stanie nas rozłączyć.” „Skoro to tylko ten jeden wieczór, pewnie uda mi się jakoś to znieść” – odpowiedziała zła na siebie, że ile razy na nią spojrzał, ogarniała ją fala radosnego ciepła. Czuła się z tego powodu winna wobec Tomasza, z którym przeżywali właśnie początkowy okres wzajemnej fascynacji. „Nie pozwoliłam ci, Andrzejku, przytulić się w tańcu” – mówi do niego w myśli, a on tą kaleką ręką ogarnął mocno smukłą talię żony, wiruje z nią, wiruje…
– Agnisia, chcesz spróbować, „jak to jest trzeci raz”?
– Chcę!
Wirują w walcu. Nie patrzy, a wie, że ona tam stoi obok Tomasza, wsparta o jego ramię. „Przeznaczyłaś mnie na śmietnik, ale ja jeszcze będę żył! Jeszcze będę szczęśliwy!”
Wirują w walcu.
– Agnisia, chcesz?
– Chcę!
Walc się kończy. Andrzej się pochyla i całuje usta żony, namiętnie – wbija nóż w tamto serce.
Brawa! Radosny rozgwar. Brawa! „Udany spektakl” – myśli z niesmakiem Łukasz.
– Prosimy do stołu!
Obok Ewy siada Matuszewski. Łukasz obok Tomasza.
– Postanowiłeś mnie pilnować? – Tomasz odrobinę się uśmiecha.
– Jesteś moim pacjentem. To mój zawodowy obowiązek – odpowiada tamten półżartobliwie.
Jacek nalewa wino i stara pani Thylmanowa, babka Agnieszki, wstaje.
– Dziś wesele mojej jedynej wnuczki. Wydajesz mi się, Agnieszko, taka jeszcze młoda, że czuję potrzebę przypomnienia ci, że małżeństwo to nie tylko przyjemność, ale ciężki i trudny obowiązek. Wspierajcie się wzajemnie, kochani moi, na tej niełatwej drodze. Niech wasze dzieci mają szczęśliwych rodziców, a rodzice – szczęśliwe dzieci.
Po toaście następuje gwar, nakładanie potraw, zachwyty nad kulinarnym kunsztem pani Jadwigi. Potem jeszcze ojciec Agnieszki uważa za stosowne powiedzieć kilka słów. Poza nim nikt już nie kwapi się do przemawiania. Natomiast Jacek z Karoliną, po półgodzinie, inicjują tańce. Łukasz pochyla się ku Ewie.
– Zatańczymy, Ewuniu? – I do Tomasza: – Jak widzisz, potrafię godzić obowiązki zawodowe z osobistą przyjemnością. – A potem ogarniając ramieniem kibić Ewy: – Gdzie trzech się bije, tam czwarty korzysta.
– Lekarz z ciebie może i dobry, ale z arytmetyki – dwója.
– Czyż wśród tylu dobrych matematyków nie przyda ci się jeden ignorant? – I po chwili: – Przepraszam! Myślałem, że uda mi się ciebie trochę rozśmieszyć, nie wypadło to jednak najlepiej.
– To nic. I tak wierzę w twoją życzliwość.
– Dziękuję. Zaufanie do lekarza to już pół sukcesu, jak mówi mój zwierzchnik profesor Drążek. – I nieco później: – Kiedyśmy się poznali, przeprowadziłem z Aldonką wywiad na twój temat, a ona powiedziała: „Zajęta, Łukaszku, zajęta. I nie umywasz się do tamtego. Jesteś jak świeca przy lampie”. Później któregoś dnia spotkałem cię z Tomkiem na ulicy. Szliście obok siebie i pomyślałem, że ty jesteś jak piękny poranek, a on jak piękny wieczór. Prawie przez miesiąc doskwierało mi wtedy poczucie braku własnej urody. Potem jakoś się z tym pogodziłem.
I Ewa myśli: „Poranek i wieczór… Ci dwoje zawsze są rozdzieleni światłem dnia albo cieniem nocy. A my…?” Ściga wzrokiem głowę Tomasza zwróconą ku Matuszewskiemu w rozmowie i ogromna czułość zalewa jej serce. „Kochany mój! Ile złego doznałeś ode mnie. Jaki byłeś cierpliwy, wyrozumiały, jaki ostrożny, ukrywający swoje cierpienie… To już koniec. Jeszcze godzina, dwie i będziemy tylko we dwoje.” Wracają do stołu i Ewa prosi:
– Zatańcz ze mną, Tomeczku. – Garnie się do niego w tańcu. – Będziesz mnie kochał zawsze? – pyta cichutko.
– Chyba tak. Każdy mój kawałeczek ciebie kocha!
– Ach!
– Co tobie?
– Jakiś okruszek mam w pantoflu. Pójdę wytrząsnąć.
Wychodzi szybko do przedpokoju. „Każdy mój kawałeczek kocha ciebie! Każdy kawałeczek…Andi!” Ukrywa się w łazience, w tym bezpiecznym azylu. „Każdy mój kawałeczek…” Opiera czoło o zimne kafelki. Jeszcze, jeszcze chwila. Nie wolno płakać. Na to później będzie czas. Dużo czasu. Wychodzi. W przedpokoju stoi Tomasz, zaniepokojony czeka.
– Może już pójdziemy?
– Jeszcze zatańczmy.
Bierze go pod rękę, wracają do pracowni. Andrzej omiata ich, długo nieobecnych, uważnym spojrzeniem. Rumba. Ewa uśmiecha się do męża. Rumba! Namiętna, leniwa melodia powoli owija ich, otula, jak skrętami wąż. „Dla kogo ty tańczysz?” Ruch jej bioder, jej rąk. „Dla kogo ty tak tańczysz? moja tancerko! moja uwodzicielko! moja żono! Kogo wabisz swoim złotym ciałem? Wszyscy mężczyźni ścigają cię wzrokiem. On – także. A ty tańczysz ze mną. Na mnie rzucasz spod półprzymkniętych powiek spojrzenia, od których serce przyspiesza bieg, od których moja męskość rozkwita bujnie jak egzotyczny kwiat. Chodź do mnie, chodź, moja Złota Boginko z brazylijskiej puszczy. Moja! Moja! Moja!”
„Wiele razy widywałem ich we dwoje, ale jeszcze nigdy tak – myśli Matuszewski. – Oto kobieta i mężczyzna na tyle siebie spragnieni, że to ich pragnienie zagarnia nas wszystkich jak fala. Każdy z nas chciałby być nim. Każda chciałaby być nią. To nie tylko mistrzostwo tańca. To nie tylko melodia jak upalna brazylijska noc. To to, co jest naprawdę.” I przypomina sobie, co mówiła Ewa, że właśnie Tomasz zrobił z niej kobietę. Dopiero teraz zaczyna to dokładnie rozumieć, zaczyna odczuwać własnym ciałem. Znowu ma dłonie pełne muśnięć jej warg, zaciska je mocno w nagłym przypływie pragnienia.
Andrzej patrzy na Ewę i Tomasza z nagle skurczonym sercem. Obok Agnieszka z Jackiem, Karolina z Łukaszem, a on widzi tylko ich. „Co ty robisz, Złoty Ptaszku! – krzyczy do niej myślą. – Co ty robisz, moja Złota Ptaszynko! Przecież ty jesteś jak górski strumyk, jak jaskółka w locie, jak blask słońca. Kogo ty udajesz, Eweńka!” I zaraz myśli, że może nie udaje, że może między nimi naprawdę tak jest. Dlatego wybrała tamtego. Nieprawda. Przecież był z nią. Przecież wie. Trzeba ją zabrać. Podrywa się, daje krok i napotyka spłoszone niebieskie oczy Agnieszki. Z trudem uśmiecha się do tych oczu.
– Oddaj mi ją natychmiast – mówi przytłumionym głosem do Jacka. Zabiera mu rękę żony.
Tuż obok Ewa obraca nagłym ruchem głowę. Ale rumba właśnie się kończy i po chwili – rock and roll.
– Jako twój lekarz zabraniam ci aż tak żywych tańców – mówi do Tomasza Łukasz. – Żeby cię nie kusiło, porywam twoją partnerkę.
– Czy nie nadużywasz swoich zawodowych uprawnień?
Tomasz wraca do Matuszewskiego, który ciągle jeszcze siedzi przy stole nad filiżanką kawy.
– Jakże ci zazdrościłem – mówi profesor. – To było niezwykle piękne. – A po chwili: – Bardzo ją kocham! Śmieszne, że mówię o tym tobie. Pewnie dlatego, że nie śmiałbym powiedzieć jej.
– A sądzisz, że ona tego nie wie?
– Tego nie da się wiedzieć, sam rozumiesz, to trzeba czuć.
Potem Ewa przychodzi prosić Matuszewskiego do tanga.
– Na taki taniec może sobie pozwolić nawet poważny naukowiec.
– A ja myślałem, że to taniec erotyczny – wtrąca Tomasz przesadnie obojętnym tonem.
– Głodnemu chleb na myśli – mówi Ewa. – Nie przejmuj się, Janusz, tym złośliwcem. – Kładzie dłoń na ramieniu profesora.
Andrzej przysiadł na tapczanie. Tu bawią się Leszek i Piotruś. Leszek natychmiast wchodzi mu na kolana. Piotruś obserwuje go z daleka marszcząc lekko ciemne brewki. Po chwili zbliża się i ostrożnie, jednym paluszkiem, dotyka brody Andrzeja. Trwa tak przez moment, a potem wsuwa w zarost obie łapki i zaczyna się śmiać. Ewa sztywnieje w ramionach Matuszewskiego.
– Może już pójdziemy, Ewelinko?
– Nie. Jeszcze nie – odpowiada zdławionym głosem.
Tango się kończy i Ewa podchodzi szybko do Piotrusia.
– Piotrek, nie wolno tak. Chodź!
Ale synek jej nie słucha, oplata rączkami szyję Andrzeja.
– Oć – mówi. – Oć!
Andrzej spogląda Ewie w twarz i przygarnia dziecko.
– Zostaw. Jemu – chyba wolno.
Ewa jeszcze stoi przez moment, zraniona jego ostrym tonem, wyraźnie widać jej drżące wargi, nie widzące oczy, odwraca się, odchodzi do męża, żeby schronić się na kolejny taniec w jego ramionach. Ściga ją śmiech Piotrusia, widok jego rączek zanurzonych w ciemnym zaroście.
– Tomek, pójdziemy zaraz po tym tańcu. – A po chwili: – Wołaj Janusza, ja zabiorę Piotruśka.
I kiedy muzyka milknie, idzie po dziecko.
– Piotruniu, jedziemy do domu.
– Jak to? Przecież nawet ze mną nie zatańczyłaś – szepcze zdławionym głosem Andrzej.
– Nie poprosiłeś mnie. – Zwraca na niego oczy przeszklone łzami.
– Proszę!
Bierze jej rękę, przytula do ust, potem wstaje – nagle zupełnie bezbronny, bez śladu tamtego buntu, tamtego sprzeciwu – otacza ją ramieniem wobec uczucia bezsilny i z powodu tej bezsilności zrozpaczony.
– A ty, Tomku, zatańczysz z panną młodą?
Tomasz rozumie, Agnieszka chce w ten sposób upozorować, że wszystko jest w porządku.
– Oczywiście. Służę ci.
Ale w porządku nie jest. I już po chwili wszyscy pozostali czują się w obowiązku tańczyć, by ich nie posądzano, że podglądają tamtych dwoje.
– Masz te swoje pigułki? – pyta Agnieszka, wyczuwając napięcie Tomasza. – Lepiej zażyj. Nie chcę na swoim weselu nieszczęścia.
– Nie trzeba – mówi on. – Przecież to nie potrwa długo.
– Ja cię proszę. Bardzo cię proszę.
Tomasz szybkim, wstydliwym ruchem wkłada lekarstwo do ust.
– Panie profesorze, pan jest zaprzyjaźniony z Furtakiem. Niech pan na niego wpłynie, żeby zabrał stąd żonę – prosi zdenerwowana Olecka.
– Agnieszka sama ich zaprosiła, pani Jadwigo. – I po minucie: – Myślę, że zaraz pójdziemy. Proszę się nie martwić.
Olecki, ojciec Agnieszki, dotrzymuje towarzystwa teściowej.
– Jak wszyscy się bawią, jak tańczą. Piękne wesele – rozrzewnia się pani Thylmanowa.
– Tak, mamo – odpowiada. – Tylko Łukasz, choć najstarszy, jakoś się nie żeni. – I myśli: „Gdyby mógł mieć tamtą, pewnie by się nie wahał. Cóż to za kobieta!”
– Michałku, po co on ją poprosił? – Aldona garnie się do męża. – Dlaczego ona się zgodziła? Oni tak dzisiaj nie powinni…
– A kiedy indziej powinni? No nie zamartwiaj się. Zaraz będzie po tańcu i po kłopocie.
– Mieliśmy właśnie jechać. Szła zabrać Piotrusia. To już niedługo, Agnieszko – mówi Tomasz.
– Chciałeś tego czy nie, jesteśmy sprzymierzeńcami – odpowiada, próbując się uśmiechać.
Mimo tych rozmów, mimo tańca, wszyscy ukradkiem śledzą wzrokiem tamtą parę. Jedynie Tomasz wpatruje się z uporem w ozdobione białym kwiatem lśniące włosy Agnieszki. Jedynie Tomasz wsłuchuje się z uwagą w dźwięki dżezbendu.
– Słyszysz, Agnieszko, ten motyw na trąbce? Naprawdę cudowne. Cóż to za znakomite wykonanie.
– Nie, nie słyszę! I wszystko, czego bym chciała, to także nie widzieć. Ale widzę! Niestety, widzę!
– Po prostu nie patrz na nich.
– Ty może się przyzwyczaiłeś. Ale ja! Widziałam ich razem tylko na weselu Michała. Potem już nigdy.
„Na weselu Michała – myśli Tomasz. – Może to właśnie wtedy się zaczęło? Może spędzili razem resztę tamtej nocy i nie bez przyczyny Andrzej dostał wtedy ode mnie w twarz? Może niepotrzebnie się zawsze tego wstydziłem?”
– Tomek, przytul mnie!
– To nie pomoże, Agnieszko. Nie jestem nim.
– Proszę cię! Choć odrobinę.
I Tomasz pełen współczucia lekko ją przygarnia, a ona chowa na jego ramieniu boleśnie rozpłomienioną twarzyczkę.
„Pewnie taki układ byłby właściwszy?” – myśli Łukasz, jedyny który nie tańczy, stojący z lampką wina w ręku. Potem wraca wzrokiem do Ewy. „Ach! ty…– mówi do niej w myśli. – Wiele bym dał, żeby być z tobą w łóżku. I pewnie równie wiele, żeby cię nie mieć za żonę.” Patrzy na nią przez moment uważnie. „Choć może kłamię samemu sobie. Nie wiem.”
A ona z Andrzejem, jak w somnambulicznym śnie, kołyszą się w takt łkań saksofonu – zaledwie lekuteńko się kołyszą – przecież widać dokładnie wszystko, co się między nimi dzieje – to biegnięcie ku sobie, nieustanne, od nowa, biegnięcie ku sobie – aż on ogarnia ją ramionami, przytula mocno do serca, wtedy ona, jakby chciała się ratować, unosi obie ręce, lecz zamiast go odepchnąć, otula twarz Andrzeja wnętrzem dłoni i tak zamiera, z przymkniętymi oczami, pobladła.
Olecka przerażona, roztrzęsiona, wyłącza magnetofon – cisza. Nikt nie mówi słowa. Wszyscy stoją bezradnie patrząc na tych dwoje, jakby wzlatujących ku niebu we wzajemnych objęciach.
I w tej nagle zapadłej ciszy słychać wyraźnie napięty, wibrujący emocją głos Andrzeja.
– O, mój Boże! O, Chryste Panie! – mówi. – Trzeba było aż mojego wesela, żebym mógł znowu cię przygarnąć. Nic, nic, Złoty Ptaszku, ona wszystko wie. Wie, że cię kocham i że już nigdy z tobą nie będę. Zgodziła się wziąć mnie takiego kalekę – bez ręki i bez serca.
Lublin, maj 1989
Dalsze losy bohaterów romansie „Aż do śmierci”.