3
Ewuńka!
Moje samopoczucie jest pod psem. Pogoda też. Przyjechałem, a tu tłok. Ekipa płetwonurków. Mieli szukać dziewczyny, co utonęła poprzedniego dnia. Rozbijałem namiot i zerkałem, co robią. Już wiedziałem, że jej nie znajdą. Źle szukali. Ja znam to jezioro jak własny pokój. Kiedy zrobili przerwę na posiłek, zaproponowałem, że założę aparat i spróbuję. Musiałem oczywiście przedłożyć różne takie papierki, zanim się zgodzono. Popłynąłem o wiele bardziej w lewo, pod ścianę trzcin, i to nie dlatego że jestem taki genialny, raczej przez przypadek, natknąłem się na nią już po dwudziestu minutach. Zaplątana w trzcinach upiornie falowała. Założyłem jej na nogi pętlę i pociągnąłem na powierzchnię. Tamci przyholowali ciało do brzegu. Tylko raz rzuciłem na nią wzrokiem i jej widok już mnie nie opuszcza. Co noc śni mi się, że idę ciemnym chodnikiem kopalni. „Panie Zemła! – wołam. – Gdzie jesteście?” „Tutaj, inżynierze, tutaj!” – odpowiada. Idę więc dalej i nagle za nogę chwyta mnie ona, topielica. W dzień często patrzę na to miejsce, gdzie leżała pod wodą. I tak we dnie i nocą nie chce mnie opuścić. Jest tu, gdzie nie ma Ciebie, Złoty Ptaszku – na łodzi, pod namiotem, w toni jeziora. Pamiętaj, Złoty Ptaszku, coś mi przyrzekła. Będę czekał choćby do śmierci!
Andrzej.
Czyta, podpala kartkę i kładzie na piasku. Kartka czernieje powoli, a potem rozpada się na kawałeczki w powiewach wiatru. Chyba zupełnie zgłupiał, żeby pisać do niej taki list – zły, smutny. Że sam jest w nastroju pod psem, nie upoważnia go do obdarzania tym nastrojem jej. I jeszcze to „pamiętaj”. Wie, że pamięta. I że będzie pamiętała równie dobrze jak on.
Spędzili razem jeszcze dwie noce i jeżeli jest to w ogóle możliwe, te dwie kolejne okazały się jeszcze piękniejsze niż poprzednie. A może tylko był napięty jak struna, aż po granice wytrzymałości, bo już wiedział, że musi ją zostawić z tamtym. Postanowiła podjąć kolejną próbę bycia z ojcem swojego dziecka i nie udało mu się jej od tego odwieść.
– Ja muszę – powiedziała. – Zrozum, Andrzejku, ja muszę spróbować, jak będzie teraz, kiedy już przeżyłam ten jego wyjazd.
Usta się jej trzęsły. Miał nie ustąpić?
– Przyrzeknij – powiedział – że jeżeli on opuści cię kolejny raz, będziesz ze mną.
Jakby ją pchnął prosto w serce. Pobladła.
– Przyrzekam.
Potem zaniósł ją na rękach do łóżka. Rano obudzili się i wstali jednocześnie. Śniadanie. Odwiózł Ewę do pracy.
– Jeszcze będziemy kiedyś razem.
Położyła na moment głowę na jego ramieniu i wysiadła bez słowa.
Łódź mknie przez jezioro przytłoczone zwałami chmur. Jego łódź – dobra towarzyszka wiatru. I nagle przez bure kłęby przezierają promienie słońca, wyznaczają na wodzie złoty szlak. To nieprawda, że jej tu nie ma. Jest w nim. Już go nie opuści.
***
Wróciła razem ze słońcem i została. Siedzi przy ogniu – ona naprzeciwko, wyzłocona płomieniem, ulotna. Leży w namiocie – ona z nim, w chmurze pachnących włosów. Czuje pod sobą jej ciało, które jest dalszym ciągiem jego ciała. Wtula się w nią zaciskając zęby aż po bolesny dreszcz. Budzą go rano jej pocałunki – wargi ma obrzmiałe, gorące i słodkie, aż do oczu napływają łzy. Płynie łodzią i nagle w trzepocie żagla szept: „Andrzejku!” Tylko ona tak do niego mówi. Zawsze był Andrzejem – i w rodzinnym domu (tym starszym, opiekunem Aldonki), i w szkole, i potem już dorosły. I nagle ona do niego – Andrzejku! Serce jak głupie aż się rozpływa z czułości. Ewulka! Ewunia! Nie ma na świecie drugiej takiej dla niego stworzonej.
Przypomina sobie, kiedy zobaczył ją pierwszy raz. Przyjechał na ślub Aldonki i okazało się, Aldonka jest u Ewy, tam się szykuje do uroczystości. Poszedł. Otworzyła mu drzwi – z tymi bladozłotymi włosami, z oczami jak bursztyny – zatkało go, stał milcząc. A Ewa uśmiechnęła się, jakby zaświeciło słońce.
– Proszę. Proszę wejść.
Poznała, że jest bratem Aldonki. „Po oczach poznałam” – powiedziała potem. Umył się, przespał i powiózł je obie samochodem do urzędu. Na weselu zaproponował tańce, żeby ją mieć bliziutko, przytulić. Ona jednak na to nie pozwoliła. Wymykała się z jego rąk jak spłoszony ptak. Zrozumiał – jest z innym. Zaczął być na nią wściekły. Powiedział coś złośliwego. Zmieszała się. Odeszła. A następnego rana miał okazję obejrzeć tamtego na własne oczy. Pięknego, jak trzymał ją w ramionach. I zły, okrutnie sobie z niego zakpił, dając do zrozumienia, że spędził z Ewą noc. Potem zrobiło mu się ich żal. Pomyślał: „Pojadę sobie, a oni tu zostaną skłóceni przeze mnie. Nie mam szans. On jest tutaj, a mnie nie ma i nie będzie”. Musi mu oddać tę śliczną. Żal. Więc powiedział: „To tylko żart, nic między nami nie było”. Pojechał. Ale został już w nim jej obraz. Przyśniła mu się raz, drugi – w zielonej sukni, w której była na ślubie Aldonki. Cieszyło go, że gdzieś tam jest. A jeśli był z kobietą, mówił sobie: „Szkoda, że nie z nią” i nie było już ani tak beztrosko, ani tak miło jak wcześniej. Już wiedział, że to nie to. Że przez swoje trzydzieści dwa lata nie kochał żadnej. Że wciąż czeka na miłość. Na miłość może takiej jak ona. Nie przyszło mu jednak wcale na myśl, że to właśnie jest ona. Wtedy – jeszcze nie.
***
Koło południa do jego azylu dociera pięcioro z plecakami. Dwu chłopców i trzy dziewczyny. Rozbijają namioty. Robią sporo wrzasku, chlupotania w jeziorze. Dwie pary i jedna chuda, ciemna – bez pary. Chłopcy nie zwracając uwagi na obecność Andrzeja, obłapiają w wodzie i na trawie swoje panny, wsuwają im pod staniki i pod majtki palce. Te chichocą i niby to się bronią. Tylko ta ciemna, bez pary, trochę pływa, trochę leży na słońcu i nie bierze udziału w igraszkach. W końcu Andrzeja to towarzystwo znudziło. Wsiada na łódź i hajda! Mkną. Wiatr dobry. Czuje, jak stopniowo ogarnia go spokój i radość.
– Ewuśka, jesteś? – pyta głośno.
Wiatr chwyta jego słowa, unosi.
– Ewa! Ewunia! Ewulka!
Może tak w nieskończoność powtarzać jej imię, żeby fruwało z nim nad wodą. Złowił dwie sieje, będą na kolację. Wraca. Ciemną głowę tamtej zauważa daleko od brzegu. Płynie równo, systematycznie, ale nawet jak na bardzo dobrą pływaczkę jest to już za daleko od brzegu. Zatoczył łuk i krzyczy:
– Właź!
Chwyta burtę i gramoli się wyraźnie zmęczona.
– Co ty wyprawiasz? – wrzeszczy na nią. – Chcesz się utopić?!
– Gówno cię to obchodzi – odpowiada szczękając zębami.
Jest brzydka, z zupełnie ciemnymi oczami, spalona na słońcu.
– Obchodzi mnie, bo już jedną topielicę w czasie tego urlopu wyciągnąłem. Nie powiem, żeby to było przyjemne.
– Trzeba ją było ratować, jak mnie – mówi ze złością.
Bierze od niego ster, ostrzy i widać, że nie pierwszy raz jest pod żaglem.
– Utonęła na dzień przed moim przyjazdem.
– Dlaczego?
Jednak się zainteresowała.
– Towarzystwo popiło i nawet nie zauważyli, jak poszła pod wodę.
Już teraz milczą aż do brzegu. Ona wysiada i nie dziękując odchodzi. On smaży złowione ryby, potem trochę się pławi w wodzie i do śpiwora. Nie może spać. Wstaje, żeby zapalić i wtedy dostrzega ciemną sylwetkę tamtej. Siedzi nad wodą oplótłszy kolana rękami. Idzie do niej.
– Hej! – siada niedaleko. – Czegóż ty nie śpisz?
– Nie chcę im przeszkadzać. Niech się wykochają.
– To nazywasz kochaniem? – pyta z pogardą.
Milczy zapatrzona w noc.
– Nigdy nie wiadomo…
Znowu milczą. Gwiazdy jak złociste kropy – na niebie i w jeziorze.
– A ty kochałeś? – pyta nagle.
– Ja kocham!
Czort wie po co to mówi tej zupełnie obcej. A ona po chwili:
– Weź mnie do namiotu. Będziesz sobie wyobrażał, że to ona.
– To zupełnie niemożliwe. Wszystko co między nami najcudowniejsze to to, że tylko z nią tak jest. Z żadną inną. Tu wyobraźnia nie pomoże.
Ciągnie od wody chłód i Andrzej widzi, że ona się kuli, zakrywa swetrem podkurczone kolana.
– Chodź, mam drugi śpiwór. Zawsze będzie ci trochę cieplej.
W lesie coś tam szumi, pohukuje, chroboce. Jezioro po swojemu gada.
– Miał jechać z nami i na dwa dni przed powiedział, że nie – mówi spokojnie.
– Dlaczego?
– Chyba już ma mnie dość. Ot, banalna historia.
– Pewnie cię wcale nie kochał. Czego tu żałować?
– Ale ja go kochałam.
– Jak mówisz w czasie przeszłym, to już jest dobrze.
Zaczyna się cicho śmiać.
– Może masz rację.
– No, teraz już lepiej?
A ona po chwili:
– Mogę się trochę przysunąć?
– Przysuń się – decyduje.
Opiera lekuteńko policzek o jego ramię. Czuje ją tyle co nocną ćmę.
– Jak chcesz, możemy spróbować. Ale nie wyobrażaj sobie zaraz Bóg wie czego.
Zdejmują dresy, same spodnie, bo jednak chłodno od wody, i zaraz ma ją pod sobą. Po chwili ona zaczyna zanosić się szlochem, więc przerywa i pyta:
– Czegóż ty ryczysz, dziewczyno? Spokój! Bo sobie pójdę.
Obejmuje go mocno.
– Nie, proszę! Taki jesteś dla mnie dobry.
Próbuje już nie płakać, ale trzeba zacząć od nowa. Andrzej stara się, żeby miała z tego trochę przyjemności i chyba mu się udaje.
Gdzieś po półgodzinie szukają jej nad jeziorem.
– Magda! Magda! – pokrzykują.
– Mogę zostać do rana?
– Zostań – odpowiada sennie, więc tylko wychyla się z namiotu i woła do tamtych.
– Jestem tutaj! Idźcie spać! – i wraca do śpiwora.
Kiedy Andrzej rano się budzi, już jej nie ma. Odeszli.
***
Leży wyciągnięty w cieniu pod lasem. Upał drży nad wodą. Ani śladu wiatru. Leży i wkłada do ust czarne dojrzałe jeżyny. Rozgryza owoce razem z jej bolesną nieobecnością. Jeszcze tylko pięć dni. Wsiądzie w samochód i popędzi. Serce niespokojne, bo przecież nie wie, co zastanie. Może ona mu powie: „Nie mogę już z nim być. Nie da się naprawić tego, co zepsuł swoim wyjazdem. Jeżeli chcesz, jeżeli naprawdę chcesz, Andrzejku, będę z tobą”. I aż go zatyka od tej możliwości. Nie śmie wierzyć, nie śmie marzyć – a marzy. Nawet ptaki w tym upale zacichły. Zapach rozgrzanej żywicy. „Pofrunę do ciebie, Złoty Ptaszku! A jeżeli jeszcze nie wiesz, jeszcze się wahasz, wyżebrzę jedną noc.” Nadzieja, że tamten, co opuścił ją raz i drugi, wcześniej czy później opuści ją kolejny raz, daje mu cierpliwość. Czeka. Czeka – kiedy będzie z nią na zawsze.
Nadciągają zza lasu chmury. Biegnie drzewami szum. Po chwili powierzchnia jeziora marszczy się w powiewie. Jeszcze chwila i będzie mógł wypłynąć. Łódź niecierpliwie tańczy na uwięzi. Wsiada. Idą z wiatrem.
***
Na próżno dzwoni do jej drzwi. W końcu ma ochotę bić pięściami w milczące drewno. A przecież nie traci nadziei. Postanawia podjechać do siostry i wrócić tu jeszcze raz. Może po prostu gdzieś wyszła. U Aldonki powitania, czułości, okrzyki. Leszek przez te ponad trzy tygodnie zupełnie się zmienił. W końcu pyta, co z Ewą.
– Andrzej, daj ty Ewie spokój. Tomasz wrócił z Londynu i pojechali razem nad morze. Pewnie będą tu przed samym pierwszym. Nie zawracaj sobie głowy Ewą. Ona kocha Tomasza.
Nagła złość.
– A ty skąd wiesz, że ona kocha Tomasza, a nie mnie, co?
I patrzy na Aldonkę tak, że ona tylko kręci głową jakby ze współczuciem.
– Och, Andrzej, Andrzej. Ja też bym wolała, żeby kochała ciebie. Ale ona jest z Tomaszem.
– Jeszcze będzie ze mną – mówi przez zaciśnięte zęby. – Przekonasz się. – Wychodzi z kuchni, bo chce mu się ryczeć.
Następnego dnia jest w Katowicach. Idzie na nocną szychtę. Zjeżdżają windą w głąb. „Szczęść Boże!” Każdy z nich zostawia na powierzchni swoją kobietę. I on zostawia na górze ją – Złotego Ptaszka.
***
Po pierwszym próbuje raz, drugi dzwonić do Ewy. Nikt tam nie podnosi słuchawki. A przecież już po urlopie. Powinna być w Lublinie. W końcu decyduje się na telefon do siostry.
– Buzi, siostrzyczko. Co słychać?
– Wszystko dobrze. A u ciebie?
– Ewa wróciła? – pyta i aż zasycha mu w gardle.
Aldona odpowiada niechętnie.
– Wróciła. Dwudziestego bierze z Tomaszem ślub.
– Przyjeżdżam!
– Nie waż się! Zostaw ją w spokoju!
– Aldonka, ty nic nie wiesz. Nic! Nic nie rozumiesz.
– Zostaw ją! Zostaw ją w spokoju!
– Ja to cię nic nie obchodzę?
– Jak możesz tak głupio pleść? Życzę ci najśliczniejszej dziewczyny i największego szczęścia.
– Byle nie jej i nie z nią? Aldonka, ja mam prawo być na tym ślubie. Gdyby nie ja, może by wcale do niego nie doszło. I będę. Do zobaczenia!
Odkłada słuchawkę i czuje – czoło ma mokre od potu.
Wsiada do samochodu. Jeszcze chwila. Jeszcze nie może jechać. Przed oczami ćmią się czarne płatki. „Co ty mi robisz?!” Zamyka oczy. Pod powiekami jej obraz. Złote oczy pod łukami ciemnych brwi. Wzruszająco puszyste włosy. Obrzmiałe słodkie wargi. Pojechać tam natychmiast. Niech leżąc w jego ramionach spróbuje się go zaprzeć. Zobaczymy, czy jej się uda! Bo to tak, jakby zaparła się samej siebie, swojego własnego ciała.
Hamuje na dwudziestym trzecim kilometrze. Pęd samochodu nieco go otrzeźwił. Nie to mu obiecała. Obiecała z nim być, jeśli tamten, ojciec jej dziecka, opuści ją kolejny raz. I jego rzeczą jest cierpliwie czekać. Zawraca.