6

– Ewulka!

W słuchawce milczenie. Andrzej słyszy tylko jej lekki oddech i łomotanie własnego serca. Jak prosić? Jak błagać? Nie znajduje słów. Milczenie. Słyszy jej oddech. „Och, Złoty Ptaszku! Wszystko we mnie wybiega ku tobie.” Szalony stukot serca. Strach, że odłoży słuchawkę. Prosić! Błagać! Kłębek w gardle. W skroniach bolesny ucisk. W końcu ciche:

– Przyjedź. Zejdę na dół.

Opiera czoło o chłodną ścianę. Radosna nadzieja spada słodkimi, ciężkimi kroplami na szalejące serce.

Podjeżdża. Po chwili w jej oknie gaśnie światło. Czy to znaczy, że Tomasza nie ma? W ciemnym samochodzie, z rękami na kierownicy, kładzie głowę na oparciu i zamyka oczy. W dzieciństwie czekając na spełnienie tak samo mocno zaciskał powieki. Ona przychodzi, siada obok, a nie doczekawszy ani ruchu, ani słów, dotyka wargami jego ust. Wiezie ją do pracowni Aldony na Bronowice. Ogromnym wysiłkiem woli powstrzymuje się, żeby na nią nie spojrzeć. Jeżeli się uda, jeżeli nie spojrzy, spełni się! Śmieszna magia dzieciństwa wraca w aureoli aż bolesnej powagi. Zaciska zęby, zaciska na kierownicy dygocące ręce. Wysiadają. Przed patrzeniem na nią zabezpiecza się idąc pierwszy po schodach. Otwiera drzwi, odwraca wzrok, gdy ona przechodzi. Wchodzi za nią. Ewa stoi na środku. Spod przymkniętych powiek dostrzega zaledwie jej stopy. Zbliża się, ogarnia ramionami. Nie spojrzał. Ani przez moment. Jest jego! I spełnia się – wszystko!

Rano – ona śpi obok. Leży na wznak z zarzuconymi ponad głowę rękoma. Pragnienie: zobaczyć to ciało, za którym tak straszliwie tęsknił. Przyklęka. Ostrożnie, żeby jej nie zbudzić, podnosi kołdrę. Wzruszenie. Tkliwość. Zachwyt! Maleńkie zaokrąglenie brzucha. Wyciąga rękę i kładzie, gdzie w jej wnętrzu nabrzmiewa nowe życie. Ewa otwiera oczy.

– W porządku? – pyta on.

– Chyba tak.

Andrzej pochyla się, całuje tę maleńką krągłość.

– Już się rusza?

– Nie. Jeszcze nie. – A po chwili: – Zakryj, chłodno. – I uśmiech.

Zakrywa ją delikatnie własnym ciałem.

– Cieplej?

Jej ciało, senne, tylko przez chwilę nie odpowiada, a potem zaczyna się stapiać, jednoczyć z jego ciałem tak zupełnie, tak nieprawdopodobnie zupełnie…

Za ścianą, pewnie z radia, słychać piękny organowy chorał. I dzieje się kolejny cud! Wzbijają się z tym chorałem. Są trójjednością. „Gdzie my fruniemy, Złoty Ptaszku? To skrzydła muzyki? twoje? moje skrzydła? Czuję się tak lekki, wyzwolony, szczęśliwy!” Są razem. Znowu razem. Fruną razem. Dziwny wielki ptak – AnEw czy EwAn – o skrzydłach z tonów chorału, drgających, dźwięcznych, napiętych skrzydłach. I ten lot przedłuża się, przedłuża, muzyka wznosi się coraz wyżej, urywa i zaczyna opadać.

Okrywa ją i całuje drżące, rozchylone wargi. Telefon! Dzwoni Aldona.

– Czekamy ze śniadaniem, śpiochu.

– Nie czekajcie na mnie. Zjadajcie na zdrowie. Nie czekajcie. Jakby mnie wcale nie było.

Jego głos musi brzmieć inaczej niż zwykle, bo Aldona pyta ostrożnie:

– Nie jesteś sam?

– Przed wyjazdem jeszcze do was zajrzę.

Odkłada słuchawkę. Obraca się do niej – oczy trochę spłoszone – całuje złotawy nosek.

– Chcesz jeść?

– Skąd weźmiesz jedzenie?

– W samochodzie mam torbę z kanapkami, których nie zjadłem w drodze. Przyniosę.

Kiedy wraca – czajnik na gazie, ona ubrana.

– No i coś ty, Ewuśka, zrobiła? Wymarzyłem sobie, że podam ci śniadanie do łóżka.

– To następnym razem.

Więc będzie następny raz? Radość! Przyjedzie w grudniu, na święta, może na Nowy Rok. Radość!

– Och, bo się rozpadnę! Eksploduję jak ładunek w ścianie!

Chce porwać ją znowu w ramiona, a tu gwiżdże czajnik i trzeba do szklanek wlać wodę. Zjadają kanapki. Jak dobrze, że narobił aż tyle.

– Jak było nad jeziorem? – pyta ona.

Opowiada o topielicy, o tęsknocie, o tej ciemnej, którą ratował, o tym, jak jechał, jak frunął do niej do Lublina, gdzie zastał zamknięte na głucho drzwi, jak próbował dodzwonić się z Katowic…

– Myślałam, że mi przyślesz kartkę. Taką z żaglówką mknącą przez jezioro. A po drugiej stronie będzie napis: „Pozdrowienia z Mazur, Andrzej B.” – Bawi się łyżeczką, niby to żartuje, a on wie, że nie.

– Chcesz, żebym pisał? Żebym czasem dzwonił?

– Chcę. Ale lepiej nie pisz i nie dzwoń.

Oczy ma odrobinę zrozpaczone. Andrzej boi się myśleć, że jej trudno.

– Może ty mi przyślesz kartkę? Na przykład z misiem Yogi. A na drugiej stronie: „Jesteś tam, Andrzejku?”

Milczą nad pustymi szklankami. Mgiełka smutku.

– Pojedziesz na cmentarz?

– Tak, oczywiście.

Bliżej bramy jest grób rodziców Andrzeja. Już z daleka spostrzega przy grobie siostrę. Nie widzi ich. Andrzej się zatrzymuje.

– Aldonka jest.

– Gdzie?

Wskazuje kierunek wzrokiem. Ewa nie cofa się. Podchodzi do Aldony.

– Dzień dobry. Gdzie zostawiłaś Leszka? – Całuje ją w policzek.

– W samochodzie z Michałem.

Aldona widząc ich razem oblewa się rumieńcem. Ewa natomiast zachowuje się zupełnie naturalnie. Wyjmuje z torebki jedną lampkę i zapala na grobie. Andrzeja wzruszenie aż dławi. „Mamo, Tatusiu, to moja kobieta, moja ukochana!” Aldona się przysuwa.

– Andrzej – mówi do niego cichuteńko z wyrzutem – Andrzej!

Słychać w jej głosie łzy. Zaraz się rozpłacze.

– Cicho, Aldonka. Cicho.

Jakoś się przełamuje.

– Ewuniu, przyjdziesz do nas na obiad?

– Chyba nie, prawda, Andrzejku? – zwraca się do niego, ujawniając tym samym fakt, że nie zamierza się z nim rozstać. – Idę do mojej córeczki. Pójdziesz ze mną?

– Pójdę. Zaczekaj chwilę.

Odmawia modlitwę i oboje odchodzą.

– To grób Kasi – mówi ona – mojej maleńkiej.

Co przeżywa matka po stracie dziecka? Co przeżywa kobieta po odejściu męża? Już teraz trochę o niej wie od Aldonki. Już dość złego przeżyła. Czas, żeby była szczęśliwa. Z Tomaszem czy z nim. Niech wybiera. Byle już była szczęśliwa i miała tego swojego wymarzonego synka.

– Chodźmy już. Bo mi się przeziębisz na tym chłodzie.

Lampki na grobach – migotliwe drobiny pamięci. Kwiaty trochę zwarzone nocnym przymrozkiem.

Zabiera ją i wiezie na obiad, znowu do „Europy”. Ciągle jeszcze jest zaskoczony. Przekonany, że kobiety nie chwalą się swoimi pozamałżeńskimi sympatiami, nie może jej zachowania zrozumieć.

– Ewulka, mogliśmy Aldonkę wyminąć. Nie musiała nas widzieć.

Patrzy na niego uważnie.

– Gdybym uważała, że powinnam się wstydzić, nie byłoby mnie tutaj.

– Przepraszam – bąka Andrzej zmieszany.

Wracają na Bronowice. Znowu chce ją mieć jak najbliżej. Jednak czeka. Może ona po pobycie na grobie Kasi nie ma na to ochoty. Ewa krąży niespokojnie po wnętrzu. Staje przed obrazem Aldonki, na którym namalowana jest kobieta o trzech parach rąk. Jedną z nich wyjmuje ze swojego brzucha dziecko, drugą – trzyma je przy piersi, trzecią – unosi dziecko w górę i ono rozłożywszy rączki wysyła z malutkich paluszków promienie… Stoją przed obrazem oboje.

– Piękny – mówi Ewa.

Obraca się, kładzie głowę na jego piersi, gdzie znowu, jak szalone, łomoce spragnione serce. Odpina guziki jego koszuli i przytula ucho. Nasłuchuje tego mocnego dudnienia. Szuka serca ustami. I Andrzej wie – pragnie tego, co on. Bo nie może być inaczej. Pragnie tego, co ona. Nie może inaczej być.

„Znowu jesteś ze mną, Złoty Ptaszku! Jesteśmy razem, Złoty Ptaszku! Złoty Ptaszku! Złoty Ptaszku! Mój –Zło – ty – Ptasz – ku…”

Potem telefon.

– Andrzej! Tomasz wrócił z Zamościa z grobu rodziców. Szuka Ewy.

– I po cóż mi ta informacja? Już ci powiedziałem, Aldonka, mnie nie ma. Nie dzwoń więcej.

Ewa patrzy pytająco, czeka. On udaje, że niby nic. A ona:

– Andrzejku?…

Wtedy, głupi, mówi:

– Tomasz wrócił. Szuka cię.

Leży na wznak zakrywszy łokciem oczy. Zły, że jej powiedział. Wzbiera w nim bunt, bo ona zaraz odejdzie do tamtego. To oczywiste. Zaraz odejdzie. Ubierze się i będzie ją musiał odwieźć do tamtego po tych wspólnych, jeszcze nawet nie dwudziestu czterech, godzinach.

Ewa trwa z przymkniętymi powiekami, potem sięga po słuchawkę, zaczyna wykręcać numer i słuchawkę odkłada.

– Kiedy musisz jechać? – pyta.

– Jutro rano. Idę na nocną zmianę.

– Więc powinieneś wypocząć.

– Ewuńka! – Jest w tym całe jego błaganie. – Ja rano pojadę.

Waha się.

– Ale spróbujemy więcej spać, dobrze?

Kładzie dłoń na jego zaciśniętej pięści, która stopniowo się rozluźnia. Zostaje! Andrzej niemal nie śmie w to wierzyć. Potem lekki niepokój. Wyobraża sobie, jak Tomasz musi się denerwować.

– Nie zadzwonisz?

Milczy.

– Zadzwoń. Ja wyjdę.

Idzie do łazienki i po powrocie nie wie, czy dzwoniła. Leży tak samo, jak przedtem. Ale już więcej się o to nie troszczy. Przygarnia ją ciasno do serca i kołysze w ramionach.

– Mój kwiatuszku pachnący! Serce moje! Zobacz, co się z nami dzieje! Chodź do mnie, serce moje! Chodź tu do mnie – mówi przez zaciśnięte zęby. – Sama zobacz, co się ze mną dzieje!

Znowu się w niej zanurza. Znowu się z nią jednoczy. Kołysze ją w ramionach. Mocniej. Coraz mocniej! Aż po pełne obroty. Raz ona, raz on jest na wierzchu. Raz on, raz ona jest pod spodem. Narasta przeogromna dławiąca słodycz. Zatrzymują się na krok przed, a potem zaczynają już coraz ostrożniej. Piją pełnymi haustami z kielicha rozkoszy. W końcu kolejny obrót i krzyk. „Zatulę cię! Zakocham! Złoty Ptaszku! Zatulę! Zakocham!”

Leżą trzymając się za ręce i to wystarczy, żeby omijał ich sen.

– Andrzejku, lepiej pójdę.

– Obiecałaś!

– Nie uda się nam zasnąć. Jutro jedziesz, trzeba wypocząć. Muszę choć troszkę dbać o ciebie i o tego maciupeńkiego.

– Jak się będzie nazywał?

– Jeszcze nie wiem. Może Marcin, może Piotr.

– Wolę Piotrusia.

– Więc Piotr.

Wzruszenie.

Nieco później odwozi ją pod dom.

– Czekaj na mnie choć troszkę. Ja przyjadę.

***

„Z każdą minutą, z każdą sekundą jestem dalej od ciebie. Ciałem – bo moje myśli nie chcą cię opuścić. Spadł nad ranem deszcz i wstęga szosy lśni czernią. Co tam robisz, Ewulka? Jesteś w pracy? Nie ma z tobą Tomasza. Może wspominasz ubiegły dzień i noc. Może ci trochę żal, że odjechałem. Jakżebym przeżył tamte kilka długich tygodni bez ciebie, gdyby nie wspomnienia. Gdyby nie nadzieja, że znowu będę z tobą.

Najpierw myślałem, że źle zrobiłem przyjeżdżając na twój ślub. Nie przypuszczałem, że to będzie aż tak bolało. Chciałem krzyczeć, kiedy przyrzekałaś tamtemu. Później jednak mogłem przytulić cię w tańcu. Znowu przytulić. Coraz ciaśniej i ciaśniej. Aż powiedziałaś:

– Bo już więcej z tobą nie zatańczę – takim zupełnie rozdygotanym głosem, wcale nie próbując się odsunąć.

Napięte nerwy zareagowały. Wybuchnąłem śmiechem.

– Tylko tym żyłem, że będę kiedyś mógł znowu cię mieć w ramionach.

Udawałem pijanego. Jakież to wygodne. Można sobie pozwolić na różne rzeczy, na które trzeźwy nie powinien sobie pozwolić. Zacząłem śpiewać smutną piosenkę mojej matki, która towarzyszyła mi przez całe niewesołe dzieciństwo. Była moją kołysanką. Ogromną tęsknotą matki za mężczyzną, którego kochała i utraciła. I tobie ta piosenka zapadła w serce. Już ją będziesz nuciła. Będziesz mnie wspominała nucąc.

Potem zabrałaś mnie do pokoju, gdzie spał Leszek.

– Eweńka – powiedziałem – nie jestem pijany.

– To dobrze.

Wówczas stojąc plecami do regału, lekko o ten regał wsparty, zacisnąłem mocno powieki, zacisnąłem, aż do bólu, na półkach palce i zacząłem cię przywoływać myślą. Jeżeli nie spojrzę, jeżeli się nie ruszę, spełni się! Tak kiedyś w dzieciństwie zaklinałem różne rzeczy. I byłem tak samo jak wtedy spięty. Aż drętwiały mi zaciśnięte na regale dłonie i drętwiała we mnie dusza. Chodź do mnie! Chodź!

Ogarnęłaś mnie rękami. Ciasno do mnie przywarłaś. Chwila szczęścia! Tuliłaś mnie w ramionach. Nie zaparłaś się mnie. Nie wyrzekłaś. Nadzieja – wrócę do ciebie!

I wróciłem.

Jeszcze będziesz ze mną Złoty Ptaszku! Ja wiem!”