5

Powiedział: „Jeżeli tobie nie jest potrzebny, tym bardziej mnie”. A przecież nie potrafi się od tego uwolnić. Wciąż sobie przypomina bezczelne zachowanie się Batowskiego na weselu. I jego zachowanie następnego dnia, gdy przyszedł przed wyjazdem, i wie, że tamten nie mógłby się w ten sposób zachowywać, gdyby nie był pewny, że Ewa to zaakceptuje. Zresztą Andrzej potwierdził jego złe domysły mówiąc: „Coś tam między nami było” – znowu z tym ironicznym uśmieszkiem. A przecież nie było nic, przynajmniej nic takiego, co by go aż tak mogło niepokoić, przed owym niefortunnym wyjazdem do Londynu.

Siedzi przy stole i udaje, że szykuje konspekty na jutrzejsze lekcje. A naprawdę szpera myślą w trzech tygodniach swojej tutaj nieobecności. Próbuje zrozumieć, jeżeli „coś” między nimi zaszło, to kiedy mogło się to zdarzyć. Zaraz po jego wyjeździe urodził się Leszek i wie, że Ewa najpierw pomagała Michałowi w przygotowaniu domu na jego przyjęcie, a później prosto z pracy chodziła tam przez dwa tygodnie, a więc prawie do jego powrotu. Była i zajęta, i bardzo zmęczona, o czym mu sama opowiadała, potem już wiedziała, że jest w ciąży, że spodziewa się jego dziecka – kiedy więc mogło to być? Musi wyrwać się z tej udręki. Musi się uspokoić. Nie myśleć.

Ona krząta się po mieszkaniu. Chętnie by tam poszedł. Niechby się do niego choć troszkę przytuliła, i on by ją przytulił, byłoby zaraz lepiej. Powstrzymuje się. Próbuje widzieć konspekty – i nie widzi.

Poślubną noc przespali obok siebie.

– Tomeczku – powiedziała – strasznie jestem zmęczona.

Oparła policzek na jego ramieniu i zaraz zasnęła. Sam też był zmęczony i senny po tych paru kieliszkach wina, a krzątała się przecież daleko więcej niż on. Następnego dnia Andrzej, pomimo że nie był już pijany, zachowywał się w dalszym ciągu tak, jakby miał do Ewy jakieś prawa. Kiedy więc w końcu wyszedł, Tomasz zapytał:

– Jakie on ma prawo tak się zachowywać?

Odpowiedziała:

– Pojechał. Nie ma go. Nie trzeba o nim mówić.

Jednak wieczorem nie był w stanie jej objąć. Czekał. Może i ona czekała. Wkrótce przecież zasnęła i drugą noc po ślubie także spędzili śpiąc obok.

W poniedziałek Tomasz idzie do szkoły i przychwytuje się na tym, że zdenerwowany zaczyna wyżywać się na uczniach. To go otrzeźwia. Na to nie może sobie pozwolić. Musi zacisnąć zęby i jakoś się opanować. Potem próbuje sobie tłumaczyć: nie ma go, pojechał – i wie, jeśli tej nocy nie zdobędzie się na wyciągnięcie do niej rąk, będzie coraz gorzej i gorzej, a na to – też sobie pozwolić nie może.

Idzie po nią do pracy. Ucieszona proponuje spacer po parku, potem lody w maleńkiej cukierence obok. Je wykopując dołki w różnobarwnych kulkach. Bawi się oblizując łyżeczkę jak mała dziewczynka. Bladozłote pierścionki włosów kołyszą się dokoła twarzy. Oczy – dwie krople gryczanego miodu. Wzruszenie!

– Eli-Elinko!

Uśmiecha się.

– Co, mój zupełnie nowy mężu?

– Bardzo cię kocham!

– Cieszę się.

Nie powiedziała: „I ja ciebie kocham”. Robi mu się przykro. Troszeczkę, ale jednak przykro.

Wychodzą z lokalu. Bierze go pod rękę, przytula się do jego ramienia i to wystarcza, żeby niecierpliwie zaczął czekać na moment, gdy znajdą się w domu, kiedy będzie mógł z niej pozdejmować wszystkie łaszki.

Nie napotyka sprzeciwu. Wkrótce ma ją obnażoną, piękną, z jaśniejszymi kręgami nieopalonych piersi, z jaśniejszym pasem na biodrach, i aż dławiąc się z bolesnego pożądania, porywa swoją żonę w ramiona.

***

Kilka dni później do drzwi ich mieszkania dzwoni profesor Matuszewski, dawny wykładowca Tomasza, promotor jego doktoratu, który niegdyś, po egzaminie magisterskim, proponował Tomaszowi zostanie na uczelni. Drzwi otwiera mu Ewa.

– Tomku, masz gościa! – woła z przedpokoju.

Zaskoczony wstaje i wychodzi na spotkanie.

– Witam serdecznie! Proszę. Proszę siadać. Jak panu, profesorze, udało się mnie tutaj odnaleźć?

– Niezupełnie łatwo. Musiałem w archiwum uczelni wygrzebać pana stary adres, pójść tam i dopiero uzyskałem nowy wraz z informacją, że zmienił pan niedawno stan cywilny. Gratuluję, panie Tomaszu. Pani także – zwraca się do Ewy. – Zawsze wysoko ceniłem pani męża i cenię do dziś.

– Dzięki. Ja także go cenię, choć pewnie z innego powodu niż pan, profesorze – odpowiada ona, czym sprawia, że profesor patrzy na nią nieco dłużej i uważniej niżby należało, a potem mówi:

– Bardzo proszę, niech pani siądzie z nami. Przyszedłem z pewną propozycją i chyba będzie dobrze, jeśli i pani usłyszy, co mam do powiedzenia.

– Chętnie. Ale wcześniej przyniosę herbatę. Lubi pan słodkości?

– Jak prawie każdy mężczyzna.

Matuszewski zamienia z Tomaszem kilka obojętnych zdań, póki nie wróci pani domu z poczęstunkiem. Wtedy profesor mówi:

– Panie Tomaszu, przyszedłem z propozycją interesującej i dobrze płatnej pracy. Zwrócono się do mnie z prośbą o znalezienie odpowiedniej osoby, a ja od razu pomyślałem o panu. Pamiętam powód, dla którego nie chciał pan zostać na uczelni, ale od tego czasu minęło już ładnych kilka lat i być może, młodzieńcze ideały straciły nieco na świeżości, a skoro założył pan rodzinę, to i sprawy finansowe nie są bez znaczenia.

Mówi do Tomasza, a patrzy na Ewę. Nic dziwnego, w niebieskiej bluzeczce jest taka śliczna… A teraz troszkę się uśmiecha i profesor milknie, zajmuje się herbatą, w dalszym ciągu zerkając na nią znad szklanki.

– Proszę spróbować mojej szarlotki. Spodziewam się, że będzie panu smakowała, profesorze.

– Myślę, że nie zależy pani na tanich komplementach, więc tylko powiem: taką szarlotkę piekła moja mama.

– Dziękuję. To najsubtelniejszy komplement, jakim mnie kiedykolwiek obdarzono.

Znowu się uśmiecha i Tomasz spostrzega, że Matuszewski jest jego żoną zachwycony.

Uprzytomnia sobie, że właściwie nie widywał często Ewy w męskim towarzystwie. Izolowali się we dwoje od całego świata. Nie miał okazji nigdy obserwować takiej sceny jak w tej chwili. Niepokój, który po wyjeździe Batowskiego już nieco przycichł, znowu się odzywa. Tłumaczy sobie: „Jest piękna, więc się podoba. Ale wybrała mnie. Jest ze mną”. Chętnie jednak zawiózłby ją na bezludną wyspę i miał tylko dla siebie. Żyliby sobie w szałasie z palmowych liści, zajadali banany, chodzili zaledwie w przepasce na biodrach, a może i bez przepaski. A tu nic nie da się zrobić, bo naprzeciwko siedzi dostojny gość, profesor Janusz Matuszewski i, być może tak samo jak on, zabiera sobie ją, Złotą Boginkę, na bezludną wyspę, gdzie można chodzić w przepasce na biodrach, a nawet lepiej bez. „Ciekawe, czy on umie strzelać z łuku?”

– Profesorze, strzelał pan kiedy z łuku?

– Oczywiście – odpowiada wcale nie zaskoczony. – Kiedyś na zawodach łuczniczych wygrałem pierwszą nagrodę, okazałą kwokę tak starą, że trzeba było gotować ją przez dwa dni.

Śmieją się wszyscy. Robi się sympatycznie. „Patrz sobie – mówi Tomasz w myśli. – Ona i tak jest moja.” I jednak – niespokojne drgnienie serca.

– Wracając do rzeczy. Mój były student, który od kilkunastu lat przebywał za granicą, wrócił i postanowił założyć firmę, zajmującą się sprzedażą komputerów. Szuka kogoś do opracowywania programów użytkowych dla klientów. Zwrócił się do mnie, a ja dobrze pamiętam o pana predyspozycjach w tym zakresie. Ot i wszystko. O sprawach finansowych porozmawiacie panowie sami. Sądzę, że będzie to oferta atrakcyjna.

– Nie miałem z tym do czynienia od doktoratu.

– To przecież nie tak dawno – uśmiecha się Matuszewski. Zaraz się reflektuje: – No tak. W waszym wieku czas jeszcze liczy się inaczej. – A potem: – Przecież rozumiem, że pan nie podejmie decyzji w tym momencie. Oto wizytówka z nazwiskiem i telefonem zainteresowanego. I przypominam: służę pomocą, wskazówkami, zasobami naszego zakładu.

Chce odejść, ale Ewa go zatrzymuje.

– Profesorze, bo przestanę wierzyć, że panu smakuje moja szarlotka. Niechże się pan zdecyduje na kolejny kawałek.

– I tak człowiek do śmierci ulega pięknym kobietom – wzdycha gość.

– Nastawię panu coś znakomitego. – Ewa szuka płyty.

Prokofiew! Balet „Romeo i Julia”. Słuchają w milczeniu.

– Skąd pani wiedziała?…

Matuszewski mówi głosem przyciszonym, wyraźnie wzruszony.

– Przecież już się znamy – odpowiada Ewa.

Jeszcze dziesięć minut i gość zaczyna się żegnać.

– Proszę, niech pan zadzwoni po podjęciu decyzji.

– Tak, oczywiście. Zapraszam, profesorze, na kolejną herbatę, jeżeli nabierze pan ochoty.

– Lekkomyślnie pan postępuje. Mogę skorzystać z tego grzecznościowego zaproszenia.

– Ależ proszę!

Profesor pochyla się nad ręką Ewy.

– Czy moje zaproszenie także uzna pan za „tylko grzeczność”?

– Nie, pani uwierzę. I pewnie skorzystam.

Potem żegna się i odchodzi.

– Ty niecna uwodzicielko – mówi Tomasz. – Albo zrehabilitujesz się natychmiast, albo będę mężem bardzo obrażonym.

Wraca na fotel, niby w celu dopicia herbaty, ona przysiada obok.

– Cóż mam robić? Chyba się zrehabilituję.

Tomasz pije powoli, ale już zaczyna zaciskać zęby.

– Eli-Elinko! – i po chwili – Eli-Elinko!

– Tak, mężu…

Oto najprawdziwsza pokorna, uległa żona.

***

– Udzielanie mężowi dobrych rad to jeden z podstawowych obowiązków żony.

– Mogę ci poradzić: jaki masz kupić krawat, na jaki dobry film pójść z ukochaną żoną, co zażyć, jeśli rozboli cię głowa, ale nie wymagaj ode mnie, żebym podejmowała za ciebie decyzje tego rodzaju. To już ty sam.

Rozmowa Tomasza ze Stefanem Królem odbyła się dwa dni wcześniej. Okazało się, że to człowiek sympatyczny, operatywny i chyba szczery.

– No cóż – powiedział – jeżeli pana wiedza fachowa jest równa prezencji, a profesor zapewnia, że tak, to byłby pan dla naszej firmy człowiekiem naprawdę przydatnym.

Jako uposażenie zaproponował Tomaszowi sumę prawie dwa razy wyższą niż jego pensja w szkole po osiemnastu latach pracy.

– To na razie. Potem, jeśli nam dobrze pójdzie, więcej. Byłoby to aktualne od listopada. W tej chwili szykujemy lokal, opracowujemy akcję reklamową, nawiązujemy kontakty z dostawcami. W ciągu trzech dni oczekuję pana decyzji. Czas to pieniądz! Ot, taka wyświechtana dewiza, która w praktyce nadal funkcjonuje zupełnie prawidłowo.

Tak więc do jutra Tomasz musi podjąć decyzję i dać Królowi odpowiedź. Denerwuje go, że Ewa nie chce w tym uczestniczyć. W końcu chodzi tu o ich wspólną przyszłość. Przecież gdy urodzi dziecko, nie oddadzą go do żłobka. Będzie musiała wziąć urlop. Za co będą wtedy żyli? Wprawdzie może udzielać korepetycji. Czas jednak przyznać, że idea wymarzonego zawodu nieco z czasem przybladła. Zaczyna być znużony tą ciężką belferską pracą. Z drugiej strony trochę wstyd. Stosunkowo niedawno tłumaczył żonie, jaki to z niego nieustannie pełen zapału pedagog. Nic dziwnego, że jemu pozostawia trudną decyzję rozstania się z ukochanym zawodem. Nie można też przewidzieć, czy mu się w nowej pracy powiedzie. Co prawda studiował metody numeryczne i z tego zakresu robił doktorat. Śledził też na bieżąco fachową prasę. Pomimo to trzeba będzie sporo czasu poświęcić na nadrobienie braków, na posiedzenie przy komputerach w zakładzie Matuszewskiego, żeby się nie zbłaźnić. Miał nadzieję, że te miesiące przed urodzeniem dziecka wykorzysta na bycie z ukochaną kobietą, że będzie tam dużo chwil pełnych czułości, dużo wspólnych pięknych przeżyć i nic z tego. Po powrocie ze szkoły włoży nos w fachowe wydawnictwa i tyle. Nie będzie też miał czasu pomagać jej w domu. Mówi o tych wszystkich wątpliwościach, a ona:

– Musisz być zadowolony ze swojej pracy i to jest dla mnie najważniejsze. Nie chcę mieć sfrustrowanego męża. To by było okropne!

Tomasz staje na środku pokoju, przymyka oczy i mówi:

– Ja chcę do komputerów.

Ewa się uśmiecha.

– No i po rozterce. Teraz dostaniesz ode mnie jabłko.

Przynosi jabłko tak ogromne i piękne, że od lat podobnego nie widział, wykonuje kilka tanecznych ewolucji, przyklęka na jedno kolano i podaje owoc na dłoni nieco stulonej – jak koncha muszli.

– Od Ewy!