8
Trzydziestego listopada Furtakowie są u Thylmanów. Planowali wspólne andrzejki wczoraj, a tu nagle Ewę delegowano do Puław na otwarcie wystawy jakiejś znakomitości z Krakowa. Tomasz pojechał razem z żoną. Śmieszna jest taka impreza dla kogoś, kto patrzy zupełnie z boku. Ludzie odświętni, napuszeni, pozujący na intelektualistów i znawców sztuki. Odłączył się od Ewy przy drzwiach. Ona musiała wystąpić jako przedstawicielka władz wojewódzkich i nie miał ochoty, żeby zapoznawała go z różnymi osobami, z którymi być może już nigdy w życiu się nie spotka. Dołączył do przybyłego na wernisaż tłumku. Oglądał z daleka swoją śliczną żonę w towarzystwie trzech panów w różnym wieku, z których, jak się później okazało, autorem obrazów był ten w średnim, z sępim nosem i „artystyczną” czupryną. Ewa w dość długiej sukni w geometryczne wzory, różne takie ukosy i romby, którą sama zrobiła na drutach według projektu Aldony, godnie reprezentowała władze, rozdawała uśmiechy, potem przecięła wstążkę i biorąc znakomitość pod rękę, wprowadziła go do sali. Oni – tłum – za nimi. Tomasz trochę oglądał obrazy, pewnie dobre, nie zna się na malarstwie. Rozniesiono wino i zobaczył ją unoszącą ku artyście kieliszek, gestem – jakby podawała czarę szczęścia, ze złotoboginkowym uśmiechem, aż twórca biorąc naczynie przytrzymał jej dłoń, ucałował. Zazdrość! Tamtego obdarzała, nie jego. Potem z tamtym oglądała obrazy, coś mówiła tamtemu – może komplementy pod adresem wystawionych dzieł – i w pewnym momencie artysta znowu przytulił jej rękę do warg. Tomasz śledził ją wzrokiem. W tej obszernej sukni wcale nie było widać, że jego Złota Boginka spodziewa się syna. Jego syna! Spotkały się ich oczy. Twarz jej rozbłysła uśmiechem. Szybki ruch warg, jakby posłała pocałunek, i od tej chwili już często szukała go wzrokiem, a kiedy w końcu stamtąd wyszli, zapytała:
– Jak ci się podobało?
– Podobałaś mi się. Oj, podobałaś. Cały czas na ciebie patrzyłem.
– Ty ignorancie! Szkoda było cię zabierać na dobrą wystawę.
– Ja tu nie przyjechałem na wystawę. Przyjechałem z tobą. Obrazy? Chyba dobre. Jeszcze je pamiętam. To coś znaczy, prawda?
Szli szeroką aleją. Wzięła męża pod rękę, przytuliła do jego ramienia policzek. Padała drobniutka mżawka, światła latarń wydłużały ich sunące obok cienie, odbijały się złotymi refleksami na chodniku i w czarnym asfalcie, wchodzili w tę migotliwą złocistość, zanurzali w niej stopy. Wiatr przed wieczorem zacichnął, przez ogołocone gałęzie drzew przeświecało ciemne, pokryte skłębionymi chmurami niebo, zaraz był dworzec kolejowy – jasno oświetlony, o brudnawym wnętrzu – pociąg z Dęblina spóźnił się dwadzieścia minut.
A dzisiaj są u Thylmanów. Aldona przygotowała trochę smakołyków, upiekła na specjalne zamówienie Tomasza sernik. Michał częstuje winem z wiśni, zrobionym przez jego mamę, znakomitym. Próbują trochę w tej ciasnocie tańczyć, co ma tę dobrą stronę, że trzeba partnerkę trzymać bliziutko, jak najbliżej. Wszystko dobrze, jeśli tą partnerką jest ukochana żona, nieco gorzej, jeśli trzyma się żonę cudzą, mając świadomość, że naszą przytula ten drugi. Zerkają wtedy na siebie nieco podejrzliwie. W końcu Ewa, która jest wyczulona na takie sytuacje i odbiera je z humorem, zaczyna się serdecznie śmiać w objęciach Michała, a za nią śmieją się wszyscy. Ewa mówi:
– Zamieńmy się i będzie po kłopocie.
I teraz już każdy trzyma własny skarb, odzyskany, więc tym cenniejszy. Tomasz przygarnia ciasno swoją Jaskółeczkę, chowa usta w jej włosy, kołysze w ramionach, czuje ją całą, dokładnie. „Jaskółeczko, wiesz tak samo dobrze jak ja, jak będzie wyglądała nasza dzisiejsza noc.”
Telefon! Aldona przycisza muzykę i podnosi słuchawkę.
– …
– Dobry wieczór! Jak dobrze, że dzwonisz. Wszystkiego najnajlepszego!
– …
– Ja cię słyszę doskonale. Sukcesów, szczęścia i czego tam jeszcze sobie życzysz.
– …
– Śpi sobie. Oczywiście, przecież jak widziałeś go pierwszy raz miał nie więcej jak pięć czy sześć dni.
Tomasz czuje, jak Ewa stopniowo sztywnieje mu w ramionach. Wysuwa się, podchodzi do telefonu, wyciąga rękę.
– Zaczekaj, niespodzianka! – mówi Aldona. Oddaje Ewie słuchawkę.
– Andrzejku, jesteś tam? – Potem Ewa już tylko słucha, co mówi on. Wreszcie: – To za wcześnie! Jeszcze za wcześnie! – Głos jej drży od emocji.
„Kiedyż to się skończy” – myśli Tomasz.
– Tak…Tak…Do zobaczenia! – Odkłada słuchawkę. Obraca się pobladła. – Oni chcą strajkować. Zatajono przed nimi, że stężenie metanu przekroczyło normę, bo zagrożony był plan. Nie mają szans.
Nie wraca w ramiona Tomasza. Siada przy stole i opiera głowę na ręce, nagle jeszcze bardziej odległa niźli tam, przy telefonie. Ulga. Więc to nie były miłosne wyznania. Ulga, pomimo że Tomasz rozumie: to może być początek nowej fali. Już wzbiera, podnosi się, nabrzmiewa…
Ewa siedzi, palcem rysuje na obrusie geometryczne wzory i nagle:
– Pójdziemy, Tomku?
– Jak chcesz.
Żegnają Aldonę i Michała. Na ulicy odsuwa się, milczy z rękami wsuniętymi głęboko w kieszenie, zupełnie osobna. Wreszcie przystanek. Podjeżdża autobus i dopiero w jego wnętrzu, nie mając się o co przytrzymać, bierze go pod rękę. Tomasz czuje jej bezbronność, jej kruchość. „Nie bój się – mówi do niej w myśli. – Nie bój się, kochana!” – choć rozumie, jak niewiele można zrobić, żeby kogoś uchronić. Jak takie wydarzenia potrafią bez śladu zmiatać ludzi. Gdzie jego przyjaciele? Ryszard, Mietek, Karol – rozwiał ich po świecie wiatr. Janek Sołdyk, który zmarł na zawał w czasie internowania. Gdzie Bronek Rudecki? Przepadł pewnego dnia bez śladu. Tylko matka ciągle jeszcze po nim wypłakuje oczy. Dojeżdżają. Zaraz będą w domu. Odgrodzą się jego wątłymi ścianami od nieprzyjaznego świata. Położą się obok siebie i będzie mógł objąć ją, przytulić, być jej „bezpiecznym miejscem”. Tak kiedyś do niego powiedziała: „Teraz ty jesteś moim bezpiecznym miejscem”. To było jeszcze w marcu. Wkrótce po tym, jak Batowski przywiózł go do niej, jak mu ją włożył w ramiona.
I nagle, już w windzie, przypomina sobie, co mówiła Aldonka. Andrzej przyjechał tutaj, zaledwie kilka dni po jego wyjeździe do Londynu. Musieli się wtedy spotkać. Ewa u Aldonki bywała każdego dnia. Więc to wtedy! Ona pełna żalu, że odjechał, choć powiedziała mu, że nie może czekać i on, któremu Ewa od początku się podobała. Dziecko! Czyje to dziecko?! To różnica zaledwie kilku dni. Czuje na czole zimne krople potu.
– Tomek, co tobie? – pyta ona.
Ogromnym wysiłkiem woli Tomasz zmusza się, żeby spokojnie wysiąść z windy, żeby w przedpokoju zdjąć wilgotny płaszcz. Siada w fotelu. Kładzie na oparciu głowę. Przecież chciał wiedzieć. Chciał wiedzieć – i już wie!
– Tomek, co tobie? Tomek!
Już się trochę opanował.
– Usiądź tu, proszę! – A kiedy siadła: – Andrzej był tutaj zaraz po moim wyjeździe do Londynu? – Jego głos brzmi głucho, obco.
– Tak. Przyjechał, kiedy Aldonka z Leszkiem wrócili ze szpitala – odpowiada trochę zdziwiona.
– Eli, skąd wiesz, że to te dwie noce przed moim wyjazdem? – wyrzuca to z siebie z trudem.
Zaledwie przez moment nie rozumie, o co Tomaszowi chodzi. Zaraz jednak kojarzy oba pytania.
– Co ty sobie wymyśliłeś? – patrzy na niego z wyrzutem. Sięga po torebkę, wyjmuje kalendarzyk. – Uważaj. Dobrze słuchaj i patrz, żebym nie musiała tego już nigdy powtarzać. Że będziesz ojcem mojego dziecka, zamarzyłam sobie pierwszy raz w styczniu. Ale dopiero pewnego dnia w marcu wyrzuciłam pigułki antykoncepcyjne. I wtedy w kalendarzyku zaznaczyłam niebieskim flamastrem, kilka miesięcy naprzód, dni, kiedy urzeczywistnienie tego marzenia będzie możliwe. Spójrz. Koniec marca – nie zaszłam w ciążę. Koniec kwietnia – byliśmy wtedy z młodzieżą na rajdzie. Właśnie w te obrysowane niebieskim flamastrem dni. Koniec maja – zabrałam cię do gajówki i byłam pewna, że tym razem się uda. Ale znowu się nie udało i zaczęłam podejrzewać, że może nie udać się wcale. Ciężej niż sądzisz przeżywałam twój wyjazd. Nie zaglądałam więcej do kalendarzyka. Widzisz to? Zakreślone na niebiesko dni od 27 czerwca do 2 lipca. Ale wtedy do kalendarza nie patrzyłam. Liczyłam czas inaczej. Jeszcze pięć, cztery, trzy, dwa dni…I nie przyszło mi na myśl, że co się nie spełniło przez ostatnie trzy miesiące, tym razem się spełni. W ogóle o tej możliwości nie pomyślałam.
Milknie zapatrzona we wspomnienia. Bezradnym gestem opiera na stoliku otwartą dłoń o smukłych długich palcach, ze złotą obrączką jego matki na serdecznym. W drugiej trzyma otwarty kalendarzyk.
– Szóstego przywieźliśmy Aldonkę i Leszka ze szpitala. Andrzej przyjechał siódmego lipca. Przepełniona twoją nieobecnością, nie byłam w stanie zaakceptować jego obecności. Odjechał po dwóch dniach.
Chowa kalendarzyk do torebki i odchodzi do swojego pokoju.
Wierzy jej. Tak właśnie było. Więc ze strony Andrzeja to blef? Nadal zabawia się jego kosztem. Trafił na takiego zazdrosnego głupca i korzysta z okazji. I żal do niej, że toleruje to jego zachowanie, że tak łatwo daje się wciągać w tę bolesną dla niego zabawę. Dziś chyba nie miała żadnych złych intencji – musi to uczciwie przyznać. Zachowała się nieco mądrzej niż on odpowiadając na to obelżywe podejrzenie. Trzeba ją przeprosić.
Toteż kiedy przychodzi się położyć, zanim wejdzie pod kołdrę, całuje jej leżącą na poduszce rękę.
– Przepraszam.
Otwiera oczy i uśmiecha się.
– Ja przecież rozumiem. To dla ciebie bardzo ważne. – A potem: – Proszę, idź na wersalkę. Źle się dzisiaj czuję.
Tomasz zabiera poduszkę i idzie. Jakby dostał w twarz! Wie jednak dobrze, że sobie na to zasłużył.
Ocenia sam siebie i nie wypada to najlepiej. Ten męczący spadek po Mili. To bolesne szarpanie się serca z byle powodu. Co by było, gdyby zamiast na pytanie odpowiedzieć, odwróciła się i odeszła? Tak pewnie zrobiłaby prawie każda. Tylko jego mądra żona znosi cierpliwie, a nawet z humorem, owe histeryczne zachowania. Znajduje uspokajające słowa, uśmiech, przyjazny gest. I zaraz niepoprawne serce występuje z nową pretensją: nie chciała dzisiaj z nim być! A przecież wystarczy wierzyć, że jedynym tego powodem jest jej złe samopoczucie. Co jak co, ale to może się zdarzyć każdemu. W końcu zasypia. Śni mu się Bronek Rudecki, ten, który zniknął bez śladu. Ze złością mówi do Tomasza:
– Masz ochotę zostawić swojemu synowi na głowie cały ten gnój?
– Nie mam syna.
– A Piotruś? Już się go zaparłeś?
– Jak śmiesz!
– A śmiem, śmiem. Mogę sobie teraz pozwolić na wszystko.
Rozwiewa się jak mgła. Tomasz jedzie pociągiem, przeładowanym, stoi w korytarzu płasko wsparty o ścianę i zamknąwszy oczy nasłuchuje rytmicznego stukotu. To już zaraz. Trzeba wysiadać. I strach, że nie uda mu się przecisnąć do wyjścia, będzie musiał zostać.
– Tomek, wstawaj. Król czeka na twoje usługi.
– Nie pracuję dla króla. Pracuję – bo lubię. Nie życzę sobie takich żartów – mówi „oburzony”.
Przyciąga ją ku sobie.
– Wygnieciesz mi bluzkę, dopiero prasowałam. Tomek!
– Akurat obchodzi mnie twoja bluzka. Ty mnie obchodzisz i wystarczy.
Przycicha nagle w jego objęciach.
– On chyba już troszeczkę się rusza – szepcze mu do ucha.