9

Rano, wracając z kopalni, wyjął ze skrzynki kartkę. Żaglówka na jeziorze, a po drugiej stronie: Najjaśniejszych gwiazd, Andrzejku! Najpomyślniejszych wiatrów! Położył się z tą kartką na tapczanie, przytulił do niej policzek, przytulił usta, zatęsknił tak, że aż wbił paznokcie w obicie. Słyszał głośne bzykanie tańczącej w słońcu na szybie muchy. Szum samochodów. Krzyki bawiących się na dole dzieci. I zachciało mu się zapłakać nad swoim szczęściem – kalekim, odległym, ogromnym, którego za nic by się nie wyrzekł. „Ewuńka, bądź tu ze mną. Bądź ze mną!” – błagał ją ze łzami, dygocący z tęsknoty i pożądania. W końcu wyczerpany zasnął. Obudził go Zemła.

– Inżynierze – zawsze tak się do niego zwracał, choć Andrzej wiele razy prosił, żeby mu mówił po imieniu – żona przygotowała imieninowy obiad.

– Już. Już wstaję.

Nie był wypoczęty, ale nie śmiałby pani Helenie zrobić zawodu, więc po piętnastu minutach, ogolony, w czystej koszuli, wszedł do ich mieszkania. Na środku stołu panoszył się ogromny tort z jego imieniem na wierzchu. Helena Zemłowa niby to skromnie spuszczała oczy, a tak naprawdę czekała na zachwyty i podziękowania.

– O, kochana pani Heleno! – Wziął ją w ramiona i ucałował w oba policzki. – Żadna kobieta nigdy mnie tak nie rozpieszczała jak pani.

– Czas, żeby pan taką znalazł. Czas się żenić. Tego panu życzę.

I Zemła podał mu rękę.

– Niech na dole się panu szczęści, inżynierze. A kobieta też by się przydała, ma Helenka rację.

Zasiedli do obiadu. Karafkę i kieliszki Zemła odstawił do kredensu. Pogotowie strajkowe – nie piją.

– Kochana pani Heleno, pani się nie obrazi, jak zabiorę tort na dół, poczęstuję chłopców.

– Toż dlatego zrobiłam taki duży. Nie ma butelki, niech choć tortu pojedzą.

Pocałował jej rękę, malutką i pomarszczoną jak wyschnięte jabłko.

Kiedy przyjechał tu po studiach, zamieszkał u Zemłów. Akurat ich córka wyszła za mąż i mieli wolny pokój we własnym domku. Potem domek zburzono, żeby postawić bloki i dostali mieszkania obok siebie, na jednym piętrze. Nadal się u Zemłów stołował, a pani Helena sprzątała także jego mieszkanie. Natomiast do wielkich porządków – mycia okien i parkietów i u nich, i u siebie – wynajmował studentów, pokrywając wydatek z własnej kieszeni. To było coś daleko więcej niż znajomość. Po prostu żyli razem. Dzielili i zmartwienia, i radości, pomagali sobie wzajemnie, znał ich dzieci i wnuki i oni znali Aldonę, która czasem go odwiedzała. Tylko o Ewie jeszcze nic nie wiedzieli. Tyle że pokazał im kiedyś zdjęcie ze ślubu siostry, gdzie byli wszyscy czworo: Aldonka z Michałem, Ewa i on. Pani Helena oczywiście zapytała, kto to jest.

– Przyjaciółka siostry, Ewa. Była drugim świadkiem na ślubie. Piękna, prawda?

Zemła założył okulary i przyglądał się dość długo.

– Mógłby pan się koło niej zakręcić, inżynierze. Chyba warto.

– Warto na pewno. Tylko jak tu się kochać przy takiej odległości?

Okazało się jednak, że odległość nic nie ma do rzeczy. Że serce nie chce słuchać rozumu. Kiedy jechał do Lublina dwa tygodnie później, na Boże Narodzenie, był zdecydowany o nią powalczyć. Ale Ewy nie zastał, wyjechała na narty. Nie sposób walczyć nie będąc obecnym. Tomasz był tam, na miejscu. Zabrał ją sobie, rozkochał, zagarnął i tylko jego wyjazdowi do Londynu Andrzej zawdzięcza, że mógł wziąć ją w ramiona, zaznać jej miłości, że zapragnęła z nim być. Dzięki temu może żyć nadzieją, czekać na kolejne spotkanie, czekać, że tamten się potknie? zaniedba? pomyli? Jednym słowem czyhać na jego kolejny błąd albo na śmierć. I tak wygląda prawda – brutalna, aż wzdraga się przed nią serce.

***

„Czekam na ciebie! Już za dwie trzecia. Niektórzy, co niecierpliwsi, wymykają się pojedynczo. Zaraz wyjdziesz. Nie wiem, jak ubrana, a przecież rozpoznam cię natychmiast.” Od piersi do gardła ucisk aż trudno wciągnąć powietrze.

Jechał nocą. Nie kończąca się wstęga szosy wybiegała z ciemności, wyłaniała się wciąż nowymi i nowymi odcinkami, obrzeżona drapieżnymi konarami drzew, aż przytłoczony ich nadmiarem i tęsknotą zaczął krzyczeć. Krzyczał, wył jak pies w tę prawie bezśnieżną noc. A droga snuła się w dal – zimna, obojętna. Nic jej nie obchodził jego krzyk ani szarpanie się serca – rwało się, żeby przodem polecieć do niej. W końcu musiał się zatrzymać, opanować. Bo jechał coraz prędzej i lada moment mógł z szosy wystrzelić w drzewo albo w barierę mostu. Tyle że już by mieli spokój – i ona, i Tomasz.

Dotarł do Lublina rano. Po śniadaniu i kąpieli położył się spać. Wcześniej jednak zadzwonił do Ewy, nie licząc się już wcale z obecnością siostry.

– Eweńka! Przyjadę po ciebie o trzeciej.

Zaraz odłożył słuchawkę, żeby nie powiedziała, że nie może albo że nie chce. Zdążył jednak usłyszeć jej „och!” – zdumione? przestraszone? – choć przecież powinna czuć tej nocy, jak jedzie do niej, jak mknie przez mroźną ciemność.

Wychodzi w niebieskiej czapeczce. Już widać, że nosi pod sercem Piotrusia – przecież zaczął się siódmy miesiąc. Idzie prosto do niego, jakby dobrze wiedziała, gdzie czeka. Otwiera przed nią drzwiczki. Ewa wsiada, opiera na moment głowę na jego ramieniu. Jadą na Bronowice.

– Nie doszło do strajku?

– Nie. Ale nie mogłem wcześniej. Nie dało się.

***

Mocno zaciska powieki. Ochrania obu dłońmi niewielki wzgórek brzucha. Andrzej scałowuje te płasko położone dłonie. Wita wargami tego, który jest w jej wnętrzu. Wita wargami jej piersi – tęsknił za nimi pięćdziesiąt długich dni i nocy. Wita jej usta. Bierze ją na ręce, odwraca tak, żeby biodra znalazły się na krawędzi tapczanu, przyklęka na dywanie. Dotyka ostrożnie złotej puszystości, rozdziela swoim ciałem smukłe nogi. „Zrób mi miejsce, maleńki! Jesteś tam cały czas, a ja? Czekałem na to tyle długich dni i nocy!” Odnajduje dłońmi jej dłonie. Mocno splatają się ich palce. Jeszcze próbuje nad sobą panować, ale to już niemożliwe. To już niemożliwe! Bezwładnie na nią opada. „Pozwól mi tak zostać. Na zawsze w tobie być!” Upływa, upływa czas. Po chwili jednak unosi się. Widzi ją leżącą w poprzek tapczanu. Twarz Ewy w silnym skrócie, od dołu, jest przedziwnie piękna. Bliżej piersi o ciemnych sterczących czubeczkach. Usta Andrzeja zaczynają za nimi tak tęsknić, że ona pewnie czuje w środku nowe drgnienie. A tu, zupełnie blisko wzgórek brzucha. I nagle, nie rozplatając palców, Ewa przenosi jego rękę na ten wzgórek, kładzie wierzchem dłoni na miejscu, gdzie powstaje małe wybrzuszenie, potem się cofa i znowu pojawia.

– Obudziłeś Piotrusia – mówi.

– I ty kogoś obudziłaś. Czujesz?

Radość! „Puść, puść mi, Ewulka, dłonie! Chcę przytrzymać twoje biodra. Chcę je czuć pod palcami! Chcę wielokrotnie, powoli nawlekać cię, nawlekać, cenna moja perełko! Chcę na ciebie patrzeć! Chcę widzieć twoją opromienioną uczuciem twarz, rytmiczny ruch głowy na poduszce!” Ewa zaczyna wciągać haustami powietrze i Andrzej się zatrzymuje. „Odpocznij, ptaszyno!” Potem obdarza ją kolejną porcją rozkoszy. I jeszcze! I jeszcze! Aż woła:

– Andrzejku! Andrzejku!

Więc doprowadza do finału i rozproszony na maleńkie drobinki osuwa się na dywan u jej stóp.

Leżą obróceni ku sobie, zapatrzeni w swoje twarze. Całuje wzrokiem jej czoło, brwi, świetliste oczy, szczupłe policzki, usta, gdzie czai się czuły uśmiech.

– Ty oczy masz wystrzyżone z brązowego miękkuchnego aksamitu, zupełnie jak Aldonka. Czy to wypada, żeby mężczyzna miał takie śliczne oczy?

Oblewa się rumieńcem. Jak dobrze, że leży tyłem do okna. W zapadającym zmroku pewnie tego rumieńca nie widać.

– Mogłem wybierać: albo brązowe oczy matuli, albo niebieskie taty. Wybrałem te, bo sobie pomyślałem, że będą ci się bardziej podobały.

Ewa dotyka palcem czubka jego nosa, gładzi delikatnie.

– Ile ty masz lat?

– Trzydzieści dwa.

Milczy przez chwilę. Gdzieś odbiega wzrokiem.

– O trzy lata mniej niż ja.

– Co to jest trzy lata – mówi lekceważąco Andrzej.

– Trzy lata temu zaledwie wiedziałam, że istniejesz. Trzy lata temu rozwodziłam się z Zygmuntem. Trzy lata temu byłam pewna, że już nigdy nie zostanę matką.

Nic nie mówi o Tomaszu.

I on przed trzema laty nie miał pojęcia, że gdzieś na świecie jest kobieta, której ciało jest dalszym ciągiem jego ciała. I że ta kobieta zostanie żoną innego, że nie on będzie ojcem jej dziecka. Ciężar przygniata piersi.

– Eweńka, jedź ze mną. Jedź ze mną, bo na śmierć zatęsknię się za tobą. Czy ty wiesz, jak bardzo tam ciebie nie ma? Jak mi pusto? Jakie to moje nie za wielkie mieszkanie zrobiło się ogromne? Zjeżdżam na dół do kopalni, idę chodnikiem i czuję, idziesz ze mną. Słyszę twoje lekuteńkie kroki. Zatrzymuję się, czekam, że obejmiesz mnie od tyłu, że się do mnie przytulisz i aż serce mi przystaje od tego czekania. Zamykam oczy i słyszę z przodu twój głos: „Andrzejku! Andrzejku!” Jesteś wkoło. Fruwasz dokoła mnie. Nie wolno tam, w kopalni, być z kobietą. Trzeba uważać, wszystko widzieć, żeby nie narazić ludzi na niebezpieczeństwo. To ja za nich odpowiadam. Mnie ufają. A ja zamykam oczy i jestem z tobą. Wracam do pustego mieszkania i dopiero tam naprawdę czuję, że cię nie ma. Uciekam. Wsiadam do samochodu i jeżdżę ulicami. Potem idę do Zemłów na kolację. Wtedy jest trochę lepiej. Pani Helena życzliwie się uśmiecha, Zemła gada – potrafi opowiadać w nieskończoność, taka namiastka domowego ogniska. Przychodzi noc. Kładę się i zaczynam cię przywoływać. Serce mam rozszlochane… Nic nie pomaga. Nic. Ciebie nie ma! Dopiero kiedy następnego dnia zjeżdżam windą w dół, stoisz obok mnie, czuję na ramieniu twój policzek, zaciskam powieki. Coś tam do mnie mówią, a ja nie słyszę. Jestem z tobą. „Inżynier zakochany” – śmieją się ze mnie. Już się do tego przyzwyczaili, że w windzie mam oczy zamknięte i nic nie słyszę. Witam się z tobą po szesnastu godzinach nieobecności. Potem próbuję być przytomny i nawet często mi się to udaje. „Teraz idziemy na trzeci” – mówię do ciebie. I idziemy. „Andrzejku!” – słyszę twój głos. Staję i czekam, aż otulisz mnie ramionami. Jesteś ze mną! Przecież musisz to czuć, kiedy jesteś ze mną.

Patrzy na niego szeroko otwartymi oczami.

– Powinieneś pisywać powieści.

– Drwisz sobie ze mnie?

– Nie. Żartuję. Ale tylko odrobineczkę. Tyle – pokazuje na czubeczku palca. – Do dziś pamiętam całe twoje opowiadanie o jeziorze. Gdybym nie zatęskniła za tym opowiedzianym przez ciebie jeziorem, pewnie bym wcale nie wysłała telegramu.

– Ewuś, pojedziesz do mnie?

– I co byś tam ze mną robił? Ze mną i z Piotrusiem?

– Co bym robił? – uśmiecha się rozmarzony. – Miałbym was. Miałbym was oboje w domu i byłby to najszczęśliwszy dom, jaki w ogóle jest na świecie.

– Wiesz, co powiedziałam do Aldonki, kiedy przyjechałeś na jej ślub? Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz? „Podoba mi się twój braciszek.”

– Ale nie dałaś się w tańcu przytulić. Wszystko przez to.

Zapodziewa się jej uśmiech.

– Tak. Nie przytuliłeś mnie wtedy w tańcu.

– Przecież nie pozwoliłaś, nie chciałaś – mówi.

– Skąd mogłam wiedzieć?…

I on wtedy jeszcze nie wiedział, że to ta dla niego stworzona. Najukochańsze jego ukochanie.

– Pojedziesz ze mną? Pojedziesz?

– Piotruś ma ojca.

– A ja! Ja się na jego ojca nie nadaję?

– Sam wiesz, że tak. Ty jesteś z tych, z którymi przeżywa się „całe dobre życie”.

Ciepło koło serca. Nigdy tak o sobie nie myślał. Uważał się za takiego co to z kwiatka na kwiatek. Tyle dziewczyn mu się podobało. Z tyloma był w łóżku. No tak, teraz już koniec. Teraz już tylko ona!

Wyciąga ręce – bierze w dłonie jego twarz. Wyciąga ręce – bierze jej twarz w dłonie. Czuje pod palcami zaokrąglenie policzków, czuje na twarzy ciepło jej czułych palców.

– Tak niesfornie ci sterczą te kosmyczki – mówi Ewa.

– Specjalnie się ostrzygłem przed wyjazdem, ale nie pomogło. Jakoś tak same skaczą mi po głowie. „Andrzej, uczesz się” – mówiła mi w szkole wychowawczyni. Potem słyszałem to od różnych dziewczyn. Tylko mama brała grzebień i sama próbowała uładzić moje włosy. Uciekałem jej, bo chciało mi się wtedy płakać.

– Dlaczego?

– To była jedyna pieszczota, jakiej od niej doznawałem. Nie masz pojęcia, jak smutne było moje dzieciństwo. Narzeczony mamy zginął w fabryce w wypadku. W rok później zgodziła się zostać żoną ojca. Nie umiała się uśmiechać, nie umiała okazywać czułości ani ojcu, ani mnie. I tata nieszczęśliwy, że go nie kocha, też był dla mnie bardzo surowy. Na szczęście żyła jeszcze babcia, ale potem umarła. Rok później urodziła się Aldonka. To ona stała się promykiem słońca w naszym domu. Najpierw zauważyłem raz i drugi, jak mama się do niej uśmiecha. Później uśmiechnął się do Aldonki ojciec i pamiętam, jaki byłem zdumiony. Nigdy wcześniej nie widziałem go z uśmiechem na twarzy. A potem któregoś dnia, niespodziewanie, mama i ojciec uśmiechnęli się do siebie. Wtedy wypadłem na podwórko i rzuciłem się jak żbik na chłopaka, który zadręczał wszystkie młodsze dzieci. Był ode mnie i większy, i silniejszy, ale czułem się wówczas jak ktoś, kto może przenosić góry. Sprałem go na kwaśne jabłko. Jego matka z lamentem przyciągnęła syna do nas, żeby pokazać, co z nim zrobiłem. Ja, na wszelki wypadek, wróciłem do domu dopiero wieczorem. Ojciec zdjął pas.

– Jesteś synem robotnika, a nie chuliganem!

Chuligan! Nie miałem jeszcze siedmiu lat. Rozwścieczył mnie tym „chuliganem”.

– To on jest chuligan! – krzyknąłem. – Bił małe dziewczynki! Jak jeszcze będzie, rozwalę mu łeb!

– Chodź tutaj – powiedział ojciec.

Stał ciągle z tym zdjętym pasem w ręce, więc podszedłem aż pocąc się ze strachu. A on podniósł mnie i przytulił do piersi. Nigdy tego nie zapomnę! Trzymał mnie tak przez chwilę, potem dał kilka kroków w stronę matki, co stała pobladła, nie śmiąc interweniować, i włożył mnie w jej ramiona. Ewuś, ja wtedy pierwszy raz znalazłem się tak blisko niej. Rozryczałem się okropnie, straszliwie, obejmując mamę kurczowo za szyję. Nie byłem w stanie się uspokoić. To było największe, najsilniejsze przeżycie mojego dzieciństwa. Nigdy więcej nie przeżyłem czegoś tak intensywnie. Aż do pierwszej naszej nocy, kiedy cały świat eksplodował szczęściem!

Zakrywa mu usta dłonią. Nigdy nie mówi o swoich uczuciach i nie pozwala mówić jemu. Co by zresztą mógł dodać? Że już kolejna noc i wszystkie dalsze ich spotkania były skażone niepokojem, obecnością Tomasza; były szczęściem zaprawionym goryczą, a przecież ogromnym szczęściem. I przez tę skazę może nawet bliższym tamtemu przeżyciu z dzieciństwa, bo wtedy, jakby na zapas, bał się, że matka nie przytuli go kolejny raz. Bał się niepotrzebnie. Dzięki Aldonce odzyskał i matkę, i ojca. Toteż strzegł jej jak skarbu. Zabierał na podwórze i pilnował z troskliwością najczulszej niańki. A ona na krok go nie odstępowała. „Andi!” – mówiła i obejmowała łapkami. Kiedy wracał ze szkoły, pierwsza się do niego rzucała z radością. Nie chciała zasnąć, kiedy go nie było. Śmiało może powiedzieć, że wychował już jedno dziecko.

– Aldonka bardzo cię kocha – mówi w tym momencie Ewa. – Nie masz pojęcia, z jaką czułością opowiadała zawsze o tobie. Aż byłam ciekawa, co to za niezwykły brat, póki nie zobaczyłam na własne oczy.

– Wiesz, jak Aldonka mnie nazywała, kiedy była malutka? „Andi”.

– Jak ładnie! – i uśmiech.

Każdy uśmiech Ewy wstrząsa całym jego wnętrzem. Co za nieprawdopodobne doznanie. Nie do opisania. Ten uśmiech zaczyna się w oczach, czyha w kącikach ust, potem jak słoneczny blask ogarnia czoło, wzruszająco szczupłe policzki, a nawet złotawe loczki dokoła twarzy. Ten uśmiech opromienia go swoim światłem i wtedy wszystko w nim zaczyna się rozrastać, drgać, trzepotać – tkliwość wypełnia serce. Każdy kawałeczek ciała pragnie jej bliskości.

– Opowiedz mi jeszcze coś o sobie – prosi Ewa.

– Dość. Rozgadałem się jak stara baba.

Nigdy leżąc obok tyle do siebie nie mówili. Właściwie nic nie mówili. Przysuwa się, kładzie głowę między jej piersi, pachnące pięknie i już nabrzmiałe. Napływa fala pożądania. „Chodź! Chodźże do mnie, Złoty Ptaszku!”

Odpoczywają milcząc. Z twarzą wtuloną w jego ramię mówi:

– Obiecałam wrócić wieczorem.

– Całą noc jechałem do ciebie. Jechałem jak szalony! Cud, że udało mi się dojechać. Niepotrzebnie się udało. Już nie zabierałbym ci czasu.

I natychmiast zaczyna się tego, co powiedział, wstydzić. Bo to tak, jakby ją szantażował.

– Przepraszam. Wybacz! – Całuje jej ręce. – Plotę głupstwa. Ale jeszcze choć troszkę. Kiedyż ja ciebie zobaczę?

– Która godzina?

– Nawet nie dziesiąta, dopiero za jedenaście minut.

Leżą, obejmując się wzajemnie. Serce radośnie rozdzwonione jej obecnością zacicha, pogrąża się w coraz gęściejszą mgłę smutku. „Co będzie z nami? Wkrótce urodzisz Piotrusia i nie będziesz miała dla mnie czasu. To on będzie najważniejszy. Przecież wiem, jak to jest.”

Ewa wstaje, idzie się ubrać, Andrzej odwozi ją do domu. Tam, pod blokiem nie wysiada od razu i on jeszcze ma czas powiedzieć:

– Ewulka, nie myśl, że mówiłem ot tak sobie, byle mówić. Jeżeli zechcesz, jeżeli zapragniesz przyjechać do mnie, być ze mną, pamiętaj! czekam na was, na ciebie i Piotrusia każdego dnia.

Pochyla się, żeby ucałować na pożegnanie jej oczy i czuje – Ewa ma twarz zupełnie mokrą od łez.

***

Kiedyś, dawno, w dzieciństwie, czytał Aldonce baśń, w której bolesne łzy pewnej dziewczyny miały taki ciężar, że położone na szalce wagi przeważyły ogromny kamień, umieszczony na drugiej szalce przez olbrzyma. I te łzy ukochanej takim ogromnym ciężarem legły mu na piersiach. Nie wie, dlaczego płakała. Zaraz po tym jak pożegnał ustami jej oczy, odeszła. Wchodząc po schodkach trzymała się poręczy – pewnie łzy ćmiły jej wzrok – a on został nie wiedzący, choć nietrudno było się domyślić, że płakała z jego powodu – więc także z poczuciem winy – on, który zrobiłby wszystko, żeby była szczęśliwa, który tak pragnął jej szczęścia, że gotów był wyrzec się własnego, nie wiedział, dlaczego odchodząc płakała – nie doznała od niego zła – i przytłoczony ciężarem tych łez, wraca do Katowic, jakby wracał z o wiele za dalekiej i za trudnej podróży.

Ma nadzieję, że dom Zemłów, który już wiele razy bywał jego azylem i tym razem się nim stanie. Spotyka go zawód, bo ich także nawiedziło nieszczęście. Najmłodszy ukochany wnuczek jest ciężko chory i lekarze próbują powoli przygotować rodziców na najgorsze.

Dwa dni po powrocie Andrzeja Zemłowa zwraca się do niego z prośbą, aby zawiózł ją z mężem i rodzicami dziecka do Piekar przed cudowny obraz Matki Boskiej – Ją chcą prosić o ratunek.

Dzień jest mroźny, nocą spadł śnieg, wybielił smutny brudny krajobraz. Niebo blade. Kiedy podjeżdżają pod kościół, Zemłowa mówi:

– Niechże i pan Ją o co chce, poprosi. Zobaczy pan, że się spełni.

Wchodzą w mrok kościoła, pięcioro ludzi z sercami cięższymi niż kamienie, ażeby tam, jedno obok drugiego, uklęknąć.

– Matko Boża, ratuj to dziecko – szepcze. Ale ta modlitwa, wobec modlitwy matki i tamtych trojga, wydaje mu się nagle tak mało ważka, że milknie.

W kościele panuje cisza akcentowana z rzadka echem kroków i szmerem westchnień i w tej ciszy przesyconej zapachem świec od nowa czuje nieznośny ciężar uciskający od kilku dni jego piersi.

– Matko Boża! Chroń ją i to jej maleństwo! Daj, żebym jeszcze kiedyś mógł z nią być!

Zawstydzony prośbą, szybko wychodzi z kościoła. Czeka na Zemłów w samochodzie. Wracają do Katowic w zupełnym milczeniu. Podwozi ich pod szpital, gdzie rodzice idą pytać o stan dziecka. Wracają. Matka płacząca, bo lekarz powiedział: „Bez zmian”. Wreszcie docierają do domu i Andrzej zostawia ich, z ich nieszczęściem, idzie do swojego mieszkania, którego pustkę odczuwa tak dotkliwie dopiero od paru miesięcy.

„Ewa! Ewuńka! nie płacz więcej. Zrobię wszystko, co zechcesz – tylko nie płacz!” Wtula twarz w położone na stole dłonie. I strach! Bo jeśli zechce, żeby więcej nie przyjeżdżał, nie mącił jej spokoju? I ból! Przecież ona nie zostawi dziecka, żeby być z nim. Jak, kiedy będzie mógł z nią być?

Przywołana ogromną tęsknotą – przychodzi. Rozdygotany, szczęśliwy, kładzie się na tapczanie, ogarnia ją – nieobecną – ramionami, przytula do serca. Najukochańsze Ukochanie! Wtula twarz w pachnące włosy, zakrywa jej ciało własnym ciałem! „Jesteś ze mną! Jesteś tu ze mną, Złoty Ptaszku! Czuję cię tak dokładnie, tak zupełnie…Ewa! Ewa! Ewa!” – z tym krzykiem frunie z nią na szczyt.

Dopiero potem jest straszliwa pustka. Nie ma jej w jego objęciach. Twarz ma wilgotną od potu i łez. Odwraca się. Wzrok pada na ryngraf z Matką Boską Częstochowską, podarowany przez matkę, kiedy wyjeżdżał z rodzinnego domu na Śląsk. I przychodzi mu na myśl, że oto spełniła jego prośbę, był ze swoim Złotym Ptaszkiem. Był tak bardzo, że nie wyobrażał sobie w ogóle możliwości takiego przeżycia. Ale zaraz wraca – jak pełnoprawny, zadomowiony już mieszkaniec – bolesny niepokój.

Dopiero dwa dni później lekarz daje nadzieję, że dziecko przezwycięży chorobę. Ulga. Pani Helena pierwszy raz od dawna ostrożnie się uśmiecha.

– Widzi pan? Ona wysłucha każdej prośby. Ona może wszystko!

„Skoro tak – myśli – to jesteś bezpieczna, Złoty Ptaszku. I ty, i Piotruś”. Przycicha nieco ów szarpiący wnętrze niepokój.