16
Co stracił Matuszewski? Zaledwie wiarę w swoją wyłączność, jeśli chodzi o uczucia Ewy. Właściwie, musiałby być wyjątkowo naiwny, żeby taką wiarę mieć, skoro znał dokładnie całą historię romansu Ewy i Andrzeja.
Co stracił on, Łukasz? Stracił swoją kobietę i swoje dziecko. Straty są nieporównywalne.
Matuszewski zareagował ucieczką w chorobę. On, niestety, nie może sobie na taki luksus pozwolić. Wszystkie sale w szpitalu są pełne łóżek, w których leżą chorzy czekający jego pomocy. Nie może sobie pozwolić na odcięcie się od rzeczywistości ani nawet na chwilowe zaniedbanie obowiązków. Próbuje funkcjonować jak zwykle, jak funkcjonował przez lata, zanim poznał Wiśkę. I o ile w szpitalu jakoś mu się to udaje, to w domu już nie. Kładzie się więc na tapczanie z wspartą o piersi otworzoną książką, żeby w razie gdy matka zajrzy do pokoju, widziała, jak jest zaczytany. Z tą samą książką idzie do kuchni na kolację, dzięki czemu nie musi z matką w czasie posiłku rozmawiać. Książka jest w języku angielskim – wygląda to tym bardziej poważnie i naukowo – cóż z tego, że od dawna Łukaszowi znana, nie przeszkadza to w systematycznym przewracaniu kartek.
– Przepraszam, mamo. Muszę to szybko przeczytać i oddać.
Więc matka się nie odzywa, choć ma chęć zapytać, jak tam macierzyńskie plany Łukasza. Czy można mieć nadzieję, że te grube tysiące dolarów, czekające w jakimś banku na mężczyznę-matkę, zasilą jego skromną kasę. Dopiero kiedy syn kończy kolację i wstaje, żeby odejść, zdobywa się na uwagę:
– Może byś zadbał i o własne zdrowie? Nie wyglądasz kwitnąco.
– Nic mi nie jest. Trochę jestem zestresowany tą zagraniczną podróżą. Mam nadzieję, że nie skompromituję tam rodzimej kardiologii. Właśnie w związku z tym muszę trochę poczytać.
Czy matkę da się tak łatwo oszukać?
Odchodzi do swojego pokoju. Staje przy oknie. Wygląda w ciemność. Jak mógł się czegoś takiego spodziewać po tej wrażliwej, artystycznej duszy? Ileż trzeba mieć w sobie przewrotnej podłości, żeby zabić własne dziecko. Jego dziecko! Znowu napływają do oczu łzy. Łukasz z trudem się opanowuje. Przypomina sobie, jak w czasie rajdu określił Wiśkę Przemek. „Dziwna dziewczyna. Delikatna, a jednocześnie twarda.” Twarda? Jakież to łagodne określenie dla kogoś, kto zgładził własne dziecko.
Następnego dnia prosi go do siebie profesor Drążek.
– I jak, chłopcze?
– W porządku. Mogę jechać.
– Zgodziła się?
– Jadę sam, panie profesorze.
Profesor Drążek patrzy uważnie. Może i on zauważył złą kondycję Łukasza.
– Porzucasz obowiązki męża i ojca?
– Nie zostanę ani mężem, ani ojcem – mówi z goryczą. – To by mogło zachwiać artystyczną karierą tej pani.
Profesor przez chwilę milczy. Potem podnosi na Łukasza wzrok.
– Wybacz, chłopcze, że cię zapytam. Ale skoro tak, dlaczego nie zadbaliście, żeby do tej ciąży nie doszło?
Łukasz bezradnie milczy. Co by mógł powiedzieć? Że wtrącił się przypadek?
A profesor mówi, ale nie do niego, tylko zapatrzony gdzieś za okno:
– Jeżeli ty, lekarz, nie potrafiłeś o to zadbać, jakże śmieszną jest rzeczą wymagać tego od ludzi innych profesji.
Tak po raz pierwszy ktoś Łukaszowi uświadomił jego współwinę. A ta współwina jest tym wyrazistsza, że wiedział, iż Wiśka w dziedzinie współżycia seksualnego nie miała żadnego doświadczenia i mogła o tym, jak uniknąć ciąży, wiedzieć niewiele albo zgoła nic, i jego obowiązkiem było… To początek. A jeszcze tego samego wieczoru przypomina sobie po raz drugi, że informując Wiśkę przez telefon o ciąży, zaniedbał powiedzieć jej o własnym stosunku do tego faktu, nie zadeklarował małżeństwa (tak wydawało mu się oczywiste, a przecież wcale oczywiste nie było) i Wiśka, która czekała z jego strony poważnej deklaracji, doczekała dwu żartobliwych zdań. Co mogła z nich wywnioskować? Że niejaki Łukasz Olecki nie myśli o założeniu rodziny. Traktuje rzecz lekko i niezobowiązująco. Wobec czego należy wykorzystać sytuację i skoro jest w Niemczech, a w kraju z powodu rozpętanej ostatnio kampanii antyaborcyjnej może napotkać trudności, trzeba tutaj poddać się zabiegowi. Zimny pot występuje Łukaszowi na czoło. Przecież go znała! Przecież powinna była wiedzieć! Nie. To nie jest prawda. Dlaczego miałaby wiedzieć o nim więcej niż on o niej? Ich znajomość była zbyt krótka, żeby mogła z odległości setek kilometrów wyczuć jego dobre intencje.
Sprawa oświetlona pod innym kątem ukazuje swoją niejednoznaczność. Czy Wiśka tę decyzję podjęła z lekkim sercem? Czy nie płakała nocami w poduszkę, że ojciec jej dziecka okazał się człowiekiem nieodpowiedzialnym? Zapewne przeraziła się przyszłości. Samotnego wychowywania dziecka. Jak zarabiałaby na utrzymanie?
Łukasz chce się zerwać. Zadzwonić. Powiedzieć… Co powiedzieć? Co można przez telefon powiedzieć kobiecie, której zarzuciło się morderstwo i popchnęło tak mocno, że uderzyła głową o ścianę? Ulga – bo już za późno na telefony. Dochodzi dwunasta. Łukasz do świtu przewraca się w pościeli.
Krótka drzemka i znowu ratuje go szpital. Tym razem przed rozkwitem samokrytycznych myśli. A przecież ostatni cios otrzymuje właśnie w szpitalu. Profesor Drążek wysyła go na ginekologię jako konsultanta. Zgłosiła się pacjentka z krwawieniem, która błaga, by ratować jej kilkutygodniową ciążę, okazało się jednak, że jej serce jest mocno nie w porządku. Trzeba postawić diagnozę i poinformować pacjentkę o zagrożeniu.
Na ginekologii Łukasz spotyka dawną koleżankę ze studiów Zosię Lasotę. I od niej właśnie dowiaduje się, że w ciągu ostatnich tygodni wystąpiło zjawisko znacznego nasilenia się poronień.
– Profesor Kiszczyński lansuje teorię, że to skutek jakichś zaburzeń w kosmosie. No wiesz, jakieś tam plamy na słońcu czy ogon komety. A my śmiejemy się, że to naturalna reakcja organizmów na antyaborcyjną propagandę ZChN-u. Ale tak naprawdę to nam nie do śmiechu.
Poronienie naturalne! Nie, taka myśl dotychczas Łukaszowi w głowie nie postała. To już przerasta jego wytrzymałość. Mówi:
– Może to raczej efekt pigułki wczesnoporonnej.
– Łukaszku! dwie trzecie tych kobiet błaga, żeby „coś zrobić”, ratować ciążę. Tak samo jak ta, którą badałeś przed chwilą.
Nawet Wiśki nie zapytał. Nie dał jej żadnej szansy wyjaśnienia. Nie zawahał się ani chwili, nim rzucił jej w twarz „morderczyni”. Zrobił to z taką absolutną łatwością, jakby informował, że ma ubrudzony nos. Łukasz wie – musi tam jeszcze dziś pojechać, przeprosić i dowiedzieć się, jak to było naprawdę. Nic go nie zwolni z tego obowiązku i jest tym przerażony.
Walczy z tym przerażeniem do końca pracy i wychodząc ze szpitala rozumie, że powinien pojechać natychmiast, bo potem już się na to nie zdobędzie.
Wiśka otwiera drzwi i wcale się nie cofa. Patrzy uważnie, chłodno, nie odpowiadając na jego powitanie. I Łukasz, który miał zacząć od przeprosin za tamto niefortunne zachowanie, zdobywa się tylko na:
– Musimy porozmawiać.
– Musimy? – Wiśka unosi brwi.
– Muszę – poprawia się Łukasz. – Proszę, wpuść mnie.
– Ach, tak – mówi ona i cofa się z wyraźną niechęcią. Idź do pokoju. Właśnie robię herbatę. Ty się napijesz?
Ton, jakim mówi, pozbawia propozycję wszelkiej przychylności. Łukasz jednak postanawia ją wykorzystać. Wydaje mu się, że rozmowa przy herbacie nabierze „zwyczajności”, będzie łatwiejsza.
– Bardzo proszę. Zrób i dla mnie.
Wiśka idzie do kuchni. Dygocącymi rękami bierze z szafki szklankę i ta wypada jej z palców, drobno się rozpryskuje. „Na szczęście” – myśli Wiśka i zaczyna w niej wzbierać histeryczny śmiech. Krztusząc się boleśnie podmiata szkło. Otwiera szafkę z pojemnikiem na śmieci i jej wzrok pada na stojące tam od dawna pudełko po groszkach miętowych, na którym własnoręcznie narysowała flamastrem roześmianą czaszkę. Pudełko z arszenikiem, które dał jej Janek Goral, żeby mogła uratować matkę przed plagą szczurów, co się niespodzianie rozmnożyły, a nie można było wtedy kupić żadnej trutki. Zapomniała pudełka jadąc do Grabówki. Tam okazało się, że matka gdzieś dostała zatrute ziarno i pudełko zostało tutaj, wśród różnych środków czystości. Widocznie po to, żeby Wiśka mogła teraz je otworzyć, nabrać na czubek łyżeczki przezroczystych kryształków i wsypać je do szklanki.
Jeszcze moment i wchodzi do pokoju z herbatą. Siada naprzeciwko Łukasza. Zwraca na niego chłodny, pytający wzrok.
Zmieszany, próbuje znaleźć psychiczne wsparcie w jasnocynobrowych gronach korali rosnącej za oknem jarzębiny, nie wie, jak zacząć, wreszcie zdobywa się na to, że mówi:
– Dopiero teraz do mnie dotarło, dopiero wczoraj sobie uprzytomniłem, że to mogło wyglądać zupełnie inaczej. Pomyślałem…
– Zdarza ci się myśleć?
Drgnął. Podnosi na nią wzrok.
– Czasem tak. – A po chwili: – Proszę, powiedz mi, jak to było naprawdę.
– Dlaczego miałabym ci cokolwiek mówić?
– Przecież nie byliśmy sobie obojętni. – Głos mu się lekko załamuje.
– Skoro powiedziałeś to w czasie przeszłym, wiesz, że się pomyliłeś. Lekarzowi nie wolno się mylić. To może kosztować – życie.
– Ja naprawdę zrozumiałem, w czym moja wina. Uwierz mi!
Wiśka patrzy równie badawczo, równie wnikliwie jak jej ojciec. I Łukasz tym bardziej zmieszany wyciąga rękę po szklankę.
***
– Pani może podać nazwisko denata?
– Twierdził, że nazywa się Łukasz Olecki.
– A jego zawód?
– Twierdził, że jest znawcą spraw serca.
– Pani podejrzewa, że kłamał?
– Mam co do tego pewność.
– Jaki był cel jego wizyty?
– Gdyby udało się to odkryć! Oboje bylibyśmy bliżsi prawdy.
– Pani denata znała?
– Niestety, nie.
– Ani powodu jego przyjścia?
– Myślę, że i on go naprawdę nie znał.
– Kim więc denat był dla pani?
– Nikim! Nikim przez duże „N”.
Korale jarzębiny. Czerwone jak krople krwi. Morderstwo zawsze kojarzy się z krwią. Zarąbał sąsiada siekierą! Pchnął kumpla nożem! Zastrzelił niewierną i jej kochanka! Krew! Całe litry krwi!
A przecież można zamordować – i ani jednej czerwonej kropelki. Nic! Można człowieka zamordować, a on jak upiór: chodzi, rozmawia, nawet je – martwy.
– Pani spotykała się wcześniej z denatem, jaki był cel tych spotkań?
– Ćwiczyliśmy się we wzajemnym okłamywaniu. Z efektem, zresztą, dość miernym. Dopiero finał wypadł nadspodziewanie dobrze.
– Ma pani rację. Został załatwiony, jak tłusty szczur. Che! che! che!
– Pana to śmieszy?
– Oczywiście. Szczur ma, na przykład, długi ogon. A ten facet, jak mu tam, Olecki ogona nie miał. Ani nawet wąsów.
– Wąsy miał. Tyle że codziennie golił.
– Skąd pani wie o denacie takie intymne szczegóły?
– Był moim kochankiem.
– Szczur – kochankiem?
Lato obdarza jesień bujną zielenią nadziei, aby ta stopniowo ją zmieniała w czerwienie emocji, żółcie zazdrości, brązy spokojnego smutku. Aby ją niszczyła liść po liściu, źdźbło po źdźble. Przeobrażała świat w piekło bez nadziei, w pustynię bez nadziei. Aby płakała nad tym swoim negatywnym dziełem łzami deszczów. Szlochała, zawodziła nad nim porywami wiatrów, otrząsając z ligustru, głogów, jarzębin czerwone korale.
– Tak. Wiem. Pomyliłam się!
– Ach! więc to po prostu pomyłka?
– Znowu z dużej litery. Znowu przez duże „P”.
– Wszyscy jesteśmy omylni. Właściwie życie to pasmo pomyłek.
– Tym przydatniejszy jest pański zawód.
– Serdecznie dziękuję! Dawno nikt mi czegoś takiego nie powiedział.
– Cóż! Jesteśmy sobie potrzebni jak Raskolnikow i Porfiry Pietrowicz.
– Tak. Dostojewski! Pokarm dla smakoszy zła. Niejednokrotnie zastanawiałem się nad jego podejrzaną popularnością.
– Tylko u mężczyzn. Kobiety, tak naprawdę, bohaterami Dostojewskiego gardzą. Te domorosłe demonki! Identyfikując się z nimi panowie odkrywają, że ich skłonności do różnych brzydkich rzeczy, odbite w zwierciadle sztuki wysokiej, znajdują całkiem piękne usprawiedliwienie. Czują się jakoś nobilitowani. Ot, psychoterapia. Kobiety nie mają takiej szansy. Któraż zresztą chciałaby być taką słodką idiotką jak Sonia?
Ostatniej nocy z jarzębiny spadły prawie wszystkie liście. Wiszą tylko czerwone grona i paręnaście złotych spłachetków w przerażeniu kolebiących się na wietrze. Powinna sięgnąć po instrument. Za kilka dni koncert w Krakowie. W takim środowisku nie można pozwolić sobie na niedoskonałość. Nadal siedzi w bezruchu. Patrzy na gałęzie ozdobione pękami cynobrowych kropel.
– I nic mi nie powiesz? – zapytał.
Od tego momentu upłynęły dwie, może trzy godziny. Niewiele.
Gdy sięgnął po szklankę – powiedziała:
– Stop!
Zatrzymał się. Spojrzał pytająco.
– W tej herbacie jest arszenik.
Nie dowierzał.
– Ja nie żartuję.
Cofnął rękę. Przez chwilę milczał. Wreszcie ochrypłym szeptem zapytał:
– I nic mi nie powiesz?
– To jest odpowiedź. – Wskazała szklankę.
Jeszcze przez moment siedział nieruchomo. Potem podniósł się, jakby z trudem, żeby odejść.
– Zabierz to – powiedziała. – Chyba nie należy zatruwać tym nawet ścieków. Wylej gdzieś na ziemię. Szklankę możesz zatrzymać na pamiątkę.
Wziął ostrożnie naczynie. Twarz miał boleśnie skrzywioną. Poczuła satysfakcję – i przez moment, tylko przez moment, żałowała swojego „stop!” – a zaraz potem ulgę, kiedy zatrzasnął za sobą drzwi.