17
Brawa! Spontaniczne brawa! Żywiołowa owacja. Taka – pierwszy raz. Uśmiech Wiśki tym razem nie jest profesjonalnym uśmiechem – to najprawdziwszy uśmiech szczęśliwy! Wiśka jest świadoma, że sobie na te brawa zasłużyła.
Ostatnie przeżycia jakby ją odblokowały. Odkryły w niej nowe pokłady wrażliwości. Właściwie czuje się teraz zupełnie innym człowiekiem. Już nie tamtym romantycznym dziewczęciem. Jest dojrzałą kobietą. Życie wyszczerzyło do niej zęby, a ona się nie przestraszyła, nie uległa. Przeszła odważnie nad przepaścią, nie spadła. Kobieta triumfująca. Świadoma własnej siły, odkąd okazała przeciwnikowi łaskę. Udzieliła mu jej, gdy przyznał się do winy.
Ukłony, kwiaty, biiis, biiis, menuet Giulianiego, brawa, ukłony, brawa – czas odejść. W garderobie pada zmęczona na krzesło. Maurycy podaje jej szklankę wody z sokiem. Jednak taki Maurycy – to skarb! Jeszcze kilkunastu młodych po autografy. I stary pan z białą artystyczną czupryną. Dziękuje, całuje jej rękę. Kładzie dyskretnie na stoliku wizytówkę, odchodzi. „Eligiusz Marczyński – kompozytor”. Dwoje reporterów. On z miejscowej gazety. Ona z miejscowego ośrodka telewizyjnego. Zaprasza do studia na wywiad, który ma wzbogacić nagranie z dzisiejszego koncertu. Ale Wiśka potrząsa głową.
– Nie potrafię mówić. Potrafię grać.
– Porozmawiamy o pani zagranicznych tournée. Zamienimy parę zdań, gdzie i kto wprowadzał panią w arkana muzyki. W początkowej fazie kariery artystycznej należy korzystać z każdej możliwości zyskania rozgłosu, nigdy tego nie za wiele.
Jest to najwidoczniej dobra profesjonalistka. Od Wiśki nieco starsza. Zna swój zawód i życie, nie sposób nie przyznać jej racji. Więc Wiśka ulega, umawia się na jutrzejsze przedpołudnie. Jeszcze ten z gazety. Brak rutyny nadrabia tupetem. I po udzieleniu kilku zaledwie odpowiedzi na dość przypadkowe pytania w rodzaju: „Czy pani ma jakieś hobby?” – Wiśka mówi:
– Proszę wybaczyć, ale jestem bardzo zmęczona. Podstawowe informacje o mojej osobie znajdzie pan w programie dzisiejszego koncertu.
I tamten, acz niechętnie, odchodzi.
– Ja chcę pod prysznic i do łóżka – mówi Wiśka do Maurycego Paliwody pewna, że ten ułatwi jej spełnienie marzenia.
– Wisia! Jak ty dzisiaj grałaś! – mówi on podając jej płaszcz.
– Grałam dobrze – odpowiada. – Chodźmy już.
Za tą szorstką odpowiedzią ukrywa radość. Wróciła radość, którą odczuwała stojąc wśród deszczu braw.
Do hotelu idą pieszo, to niemal tuż. Wieczorny Kraków we mgle. A potem: tuk, tuk, tuk – zaczarowana dorożka. Wilgotny chłód wieczoru kładzie się na rozpalonej twarzy jak kompres. Ulice Kopenhagi pełne były takiej mgły – drobnej mżawki. Olaf szedł obok. Wysoki i pewny siebie. Radca Olaf Petersen – co tam u niego? Wiśka postanawia po powrocie do Lublina wysłać list. Właściwie po co czekać? Wyśle jutro kartkę z Wawelem albo Sukiennicami. Tak nawet lepiej, mniej zobowiązująco.
Już są w hotelu.
– Może zjedlibyśmy kolację?
– Nie, nie – protestuje. – Mam drożdżówkę, wystarczy. Dobranoc!
Pokój ma w sobie domową przytulność. Może dlatego, że wcale nie jest kwadratowy. Jedną ścianę ma dziwnie ściętą i zaokrągloną. Na zewnątrz wisi widocznie jakaś chybotliwa latarnia. Po ścianie biegają światła i cienie. Trzeba było zaciągnąć zasłonę. A teraz już nie chce się Wiśce wstać. Z ulgą zapada w pościel – zapadła w pościel – zapadła…
Ogromny gmach o jasnych rozległych wnętrzach. Hol z małym wodotryskiem. Dokoła niego artystycznie zakomponowane grupy zieleni. Szerokie marmurowe schody z pasmem miękkiego beżowego chodnika. Idzie po nich na górę do ogromnej sali nakrytej przeszkloną kopułą dyskretnie rozpraszającą dzienne światło, aby padając na wiszące na ścianach obrazy, na ustawione na postumentach rzeźby, pieściło je z miłością. Czyżby ta sala była świątynią, gdzie dokonują się zaślubiny dzieła bożego z dziełami rąk ludzkich? Staje na środku, zagubiona w tej jasno a łagodnie oświetlonej przestrzeni, unosi ku górze twarz. I wtedy z góry, z kopuły, wraz z tym światłem zaczyna napływać muzyka. Nie, nie jest to żaden ze znanych jej utworów ani żaden ze znanych jej instrumentów. Muzyka sfer niebieskich!
Budzi się w połowie frazy, przepełniona tą muzyką, żałująca swego przebudzenia, zachwycona tą trwającą w niej muzyką, żyjącą w niej muzyką. Zrywa się, próbuje na papierze utrwalić główny motyw, żeby nie uleciał, nie zatonął w dźwiękach codziennego dnia.
Zdążyła. Właśnie z zewnątrz zaczyna dobiegać szczęk i chrobot. Wyładowują towar z jakiegoś dostawczego samochodu. Wiśka postanawia pójść do sklepu. Kupić mleko – jak dawno nie piła mleka! Ludzie biegną do pracy, dzieci do szkół. Trzeba się pośpieszyć. Przecież jest umówiona w telewizji.
Maurycy zagląda pół godziny później.
– Pójść z tobą?
– Ach, nie. Nie trzeba. Dam sobie doskonale radę.
Kończy się tak, że musi wziąć taksówkę, żeby zdążyć na czas.
Życzliwość pani Dzieduszyckiej pozwala Wiśce na przełamanie tremy. Rozmowa przebiega bardzo sympatycznie, a nawet dowcipnie i po godzinie Wiśka wraca na rynek. Zagląda do Kościoła Mariackiego, gdzie właśnie odsłonięto ołtarz Wita Stwosza, potem zaczyna obchodzić podwórza starych kamienic. Za poprzednim pobytem w Krakowie odkryła, że są one niezwykle ciekawe. Pełne arkad i innych niespodzianek architektonicznych mają swój niepowtarzalny klimat. Kupuje paczkę krakersów i kruszy je gołębiom, które natychmiast zlatują się do jej nóg. Później przywabiają ją tony gitary i śpiew, dobiegające z przeciwnej strony Sukiennic. Idzie tam. Ciemnooki chłopak z jaskraworudą czupryną, bez nakrycia głowy, bo filcowy czarny kapelusz położył u nóg na datki, śpiewa pięknym naturalnie ustawionym głosem balladę.
…Swoją ciągłą nadzieję
Jak nić Ariadny rozwija
Świat jak istniał – istnieje
Tylko ona przemija
Rzuciła się dogonić
To swoje przemijanie
Biegnie!
Już nie przestanie!
Jaka śmieszna dziewczyna
Jaka głupia dziewczyna
Wiśka ma wrażenie, że śpiewa o niej – tamtej, sprzed kilkunastu dni. Stoi wśród innych i zbuntowana patrzy mu w twarz. „Nie masz racji – myśli. – Przecież przystanęła. Przecież się zatrzymała.” A chłopak kończy balladę, uśmiecha się do niej, podaje instrument.
– Zagra pani?
– Zagram. – To efekt tego buntu.
Wisława Konieczna koncertuje na rynku w Krakowie! Zbiera się coraz więcej osób. Chłopak podnosi kapelusz i zaczyna krążyć wśród słuchaczy. Wystarczy. Wiśka opuszcza instrument. Wraca właściciel gitary.
– Zapraszam na kaszę gryczaną z kefirem – mówi.
Idą do baru na ulicę Świętej Anny.
– Jak masz na imię?
– Kuba.
– Ja Wiśka, Wisława.
– Wiem. Byłem wczoraj na koncercie. Wydałem forsę na bilet. Trzeba teraz trochę zarobić.
Zaskakuje ją tym wyznaniem. Wolałaby zachować anonimowość.
– Co to za ballada, ta którą śpiewałeś. Czyj tekst? Czyja muzyka?
– Moje. Układam takie tam kawałki. Trzeba zarobić – powtarza.
– Chodzisz do muzycznej?
– Nie! Na AGH, ale to już zupełnie bez sensu. Wszystko się poprzewracało do góry nogami. Mój ojciec, górnik z dziada pradziada, wymarzył sobie, że syn będzie kontynuował rodzinną tradycję, a teraz biedak z miesiąca na miesiąc, z dnia na dzień czeka, że zamkną kopalnię i pójdzie na zieloną trawkę. Choć właściwie, skąd wziąć na Śląsku zieloną trawkę?
Nie pozwala Wiśce zapłacić.
– Razem żeśmy zarobili – mówi.
Zabiera się do jedzenia, wyraźnie bardzo zgłodniały.
Jak dobrze jest jeść kaszę z kefirem i uśmiechać się do tego rudzielca.
– Może pojechałbyś latem w takie miejsce, gdzie jest najprawdziwsza zielona trawa i las.
I nagle sobie uprzytomnia, że ten piękny las został skażony przez wybuch elektrowni atomowej w Czarnobylu i nie jest już tym, czym był za jej dzieciństwa. Ale chłopak i tak nie przyjmuje zaproszenia. Potrząsa głową.
– Latem tutaj najwięcej turystów. Także z zagranicy. – Potem pyta: – Da się żyć z tego twojego grania?
– Nie luksusowo, ale się da. A poza tym trochę się jeździ to tu, to tam. Cygańskie beztroskie życie.
Odprowadza ją pod hotel. Za godzinę Wiśka wyjedzie do Starego Sącza. Jutro kolejny koncert.