18
Wróciwszy do Lublina Wiśka się przekonuje, że jej stosunek do mieszkania numer dwadzieścia dwa przy ulicy Balladyny wyraźnie się zmienił. O ile przedtem wracała tu z ulgą – było to miejsce jej psychicznego i fizycznego wypoczynku – teraz otwiera drzwi z niepokojem, nawet ze strachem. Zewsząd czyha zagrożenie. Czai się za każdymi zamkniętymi drzwiami. Stara się więc drzwi nie zamykać. Czai się również za rozmaitymi drzwiczkami – od szafy, od regału, od szafek kuchennych – także za tymi, gdzie stoi spokojnie pudełko po groszkach, kryjące w sobie zagrożenie zupełnie realne: As2O3, trójtlenek arsenu, potocznie arszenik, białe kryształki bez zapachu, słabo rozpuszczalne w wodzie, w dawce 0,1–0,2 grama śmiertelne. Ile razy otwiera szafkę, żeby wyrzucić śmieci, dostrzega to pudełko niezwykle wyraziście. Powinna się go pozbyć. Wydaje się jej to jednak nadmiernie kłopotliwe. Nie może przecież pudełka zwyczajnie wyrzucić ani wysypać arszeniku do zlewu. Zasłania je butelką siluksu. Nie pomaga. Wie, wciąż tam jest. Czaszka, choć niewidoczna, nadal szczerzy zęby. Nawiedza ją chęć ucieczki do rodziców. Będzie to jednak możliwe dopiero w środę. Jutro trzeba będzie zrobić pranie, trochę poodkurzać, popłacić rozmaite świadczenia, umyć choć jedno okno. Właściwie do mycia okien należałoby kogoś nająć. Odrobina ulgi, że jednak okno – nie. I że pojutrze będzie w domu. Zaskakuje ją, że jako o swoim domu pomyślała nie o tutejszym mieszkaniu, ale o domu rodziców. Właściwie jest to uzasadnione. Choćby przez fakt, że tu jest tylko mieszkanie, a tam – dom. Że tutaj nie ma nikogo, a tam dwoje bliskich ludzi. I że tutaj, odliczając wyjazdy, mieszkała nie więcej jak sto dni, a tam przez wiele lat. Już wie. Zabierze to pudełko po groszkach do Grabówki. Wykopie w rogu ogrodu albo na łące głęboki dołek, wsypie tam truciznę, włoży pudełko, potem zarzuci ziemią i będzie tak, jakby nigdy tego pudełka nie było. Jakby w jej życiu nigdy nie było epizodu – Łukasz Olecki. Trzeba natychmiast zdjąć z pościeli to powleczenie w niebieskie kwiatki, uprać i schować gdzieś głęboko.
Telefon! Wiśka jakby otrzymała cios, zamiera. Nie podnosić? A jeśli to Maurycy? Ale nie, to Joanna.
– Nie ma u ciebie Danka? – pyta.
– Nie ma, Joanno. Tym razem nawet Łukasza.
Z tamtej strony westchnienie czy szloch.
– Czym ty się przejmujesz – mówi Wiśka. – Tylu na świecie mężczyzn. Byłaś taką atrakcyjną i przebojową dziewczyną. Im szybciej zrozumiesz, że on jest dla ciebie tylko zbędnym ciężarem, tym lepiej.
– Co ty tam wiesz…
– Coś tam wiem. Dobranoc!
Jeszcze kąpiel i sen w świeżo powleczonej pościeli. Przedpołudnie spędza pracowicie. I właściwie po siedemnastej mogłaby jechać, ale wkrótce się ściemni, więc lepiej poczekać do jutra. Woli podróżować za dnia. A dzisiaj? Wiśka decyduje się pójść na basen, trochę popływać.
Lubi pływać. Woda w basenie zielonkawa. Światło jarzeniówek odrobinę przyćmione, bo trzy lampy się nie palą – może to oszczędność, a może niedbalstwo. W każdym razie tak jest sympatyczniej, intymniej. Wiśka daje nurka. Wynurza się koło jakiegoś mężczyzny tak niespodziewanie, że tamten drga zaskoczony, zwraca ku niej twarz.
– Wisia!
– Marek!
Śmieją się oboje, autentycznie uradowani tym przypadkowym spotkaniem.
– Co słychać?
– W porządku. A u ciebie?
– To nie są warunki do konwersacji. Popływajmy. Pogadamy później.
Wiśka nabiera powietrza, daje nurka. Marek za nią. I po chwili to pływanie, nurkowanie nabiera cech świetnej zabawy. Wreszcie Wiśka, jak się okazuje niepoprawna, proponuje wyścigi. Nie udaje się jej Marka prześcignąć. Tym razem trafiła na partnera równorzędnego, a nawet lepszego od siebie. Zamiast humor stracić, jeszcze go zyskuje. Widocznie jej organizm postanowił uwolnić się od stresu, w którym tkwił zbyt długo. Potem prysznic i ubieranie.
– Pójdziesz do mnie? Mieszkam niedaleko, na LSM-ie.
– Pójdę.
Zbiegają ogrodem botanicznym w dół, przez dwupasmówkę, kawałek pod górę – wciąż biegną, nawet po schodach. I kiedy Wiśka otwiera drzwi, są tak zdyszani, że przez pewien czas nic do siebie nie mogą powiedzieć. Za to mogą się uśmiechać, a nawet śmiać. Więc się śmieją, przyglądając sobie wzajemnie.
– Trochę urosłaś – mówi wreszcie on.
– Chciałeś powiedzieć, że się zestarzałam.
– Trudno jest się zestarzeć przez rok. Ale zmieniłaś uczesanie, ubranie. W turystycznych łaszkach i z warkoczem byłaś trochę inną dziewczyną.
– Ach, gdzież tam. Zupełnie tą samą – i natychmiast sobie uprzytomnia, że wcale nie tą samą, więc dodaje: – Bujam. Rzeczywiście trochę „urosłam” przez ten czas. Chodź do kuchni. Wyciągniemy wszystkie resztki. Jutro rano jadę do rodziców, więc nie robiłam żadnych zakupów.
Na szczęście odnajduje w lodówce konserwę, śledzie w oleju.
– Chcesz do tego cebuli?
– Chcę.
Cebula! To już prawie tak, jak w Bieszczadach. Było to jedyne osiągalne warzywo, a z owoców – jagody.
– A mało brakowało, żebym zrezygnował z pójścia na basen – mówi Marek zagryzając kanapkę ćwiartką cebuli. – Byłaś gdzieś w tym roku?
– Tak. Na Roztoczu. Tylko dwa tygodnie. Byli Kajtek z Alicją, Przemek, Krystyna, Ryzyk-fizyk… A ty? Jak spędziłeś urlop?
– We Francji na winobraniu. Potem przejeździłem zarobione pieniądze. Uważam, że się opłaciło.
– Byłeś w Paryżu, w Luwrze?
Marek tylko kiwa głową, bo usta ma pełne, w końcu mówi:
– To straszne, jak człowiek głodnieje po takim pływaniu.
Znowu się do siebie śmieją.
– Jeszcze studiujesz?
– Już wtedy byłam po dyplomie. Zarabiam na życie graniem. A ty?
– Wciąż siłą inercji tkwię w wydziale kultury Urzędu Wojewódzkiego. Zresztą pensja w miarę przyzwoita. Na jednego człowieka aż nadto.
„Czyżby i jemu się nie udało?” – myśli Wiśka. I zaraz się powstrzymuje. Nie ma sensu mówić o sprawach niewesołych, psuć nastroju.
– Nieraz sobie przypominałam tamto nasze spanie pod jednym namiotem. Byłam wtedy wdzięczna losowi, że wyzwolił mnie od Kingi. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zagada mnie na śmierć. Buzia jej się nie zamykała. Zresztą temu Olkowi, z którym przypadli sobie do gustu, także. Nie wiem, jak oni ze sobą rozmawiali. Żadne nie było skłonne słuchać drugiego.
– Tak, to był ciekawy przypadek. Tym bardziej że, o ile wiem, skończyło się to małżeństwem.
– Naprawdę? No, no. – Wiśka ze zdumieniem kręci głową. – Czyli kolejne „turystyczne” małżeństwo. Trochę się tego uzbierało.
– Ludzi zbliża taka wspólna wędrówka. Pozwala dość gruntownie się poznać, i przywary, i zalety.
– Powiedz więc, jakie to przywary i zalety odkryłeś wówczas we mnie.
– Ot, i zagięłaś mnie.
– Sam się podstawiłeś.
– Czekaj, muszę trochę pomyśleć. Wtedy… Wydałaś mi się osobą nieskłonną do spontanicznych przyjaźni, opanowaną, sprawną, pracowitą, umiejętnie się dystansującą, uczciwą wobec siebie i innych, może także tolerancyjną. Taki byłem wtedy wewnętrznie rozdygotany, a ty swoim spokojem trochę mnie ratowałaś, pewnie nawet o tym nie wiedząc.
– Dobrze, dobrze, a gdzie przywary?
– Nie zaproponowałaś mi wspólnego przygotowywania posiłków, pomimo że sypiałaś pod moim namiotem. Choć nie wiem, czy to przywara. Zresztą już się zrehabilitowałaś, dzieląc się dzisiaj ze mną ostatnim kąskiem.
– To nie koniec. Mam jeszcze lody, które czekały niezwykłej okazji.
– Jestem „niezwykłą okazją”? Zaczynam puchnąć z dumy.
– Nie rób tego! Może ci popękać odzienie. Jak wrócisz do domu?
– O! Jeszcze jedna zaleta. Błyskawiczny refleks pozwalający przewidzieć zagrożenie.
– A tak. Masz rację. Chyba coś w tym jest. – Wiśka na moment poważnieje. Potem się podrywa, żeby wyjąć lody.
– Życie! Jakie miłe potrafi sprawiać niespodzianki – mówi Marek.
– Cebula i lody. Bo ja wiem, czy to jest odpowiedni zestaw.
Wiśka zamiera z paczką lodów w ręce.
– Odpowiedni. Jestem o tym głęboko przekonany.
– Sam chciałeś!
W trakcie jedzenia lodów Marek pyta:
– Na długo wyjeżdżasz?
– Na jakiś tydzień.
– Proszę, zadzwoń, jak wrócisz. Z każdą minutą narasta we mnie chęć rewanżu. Właściwie już możesz się czuć zaproszona.
Wiśka zaczyna się nagle śmiać.
– Właśnie sobie uprzytomniłam – mówi przez ten śmiech – że nie tylko nie znam numeru twojego telefonu, ale nawet nazwiska.
– Ani ja twojego. Moje nazwisko – Wójcik. Daj jakąś kartkę, zapiszę ci telefony do pracy i do domu. A ciebie można złapać pod jakimś telefonem? No, i zdradź nazwisko.
– Konieczna.
– Konieczna? Skądś to nazwisko jest mi znane.
– Niekoniecznie muszę być tą Konieczną, którą skądś znasz.
– No tak. Rozumiem, że jesteśmy umówieni na kolejną kolację. Co sobie zamawiasz? Co lubisz?
– Byle nie pierogi – mówi Wiśka zdecydowanym tonem. – A teraz chodźmy do pokoju. Nie będę cię przez całą wizytę trzymała w kuchni.
***
Jadąc następnego dnia PKS-em do Lubartowa Wiśka wraca myślą do wczorajszego spotkania. Gdy prezentowała Markowi mieszkanie, oczywiście zauważył gitarę i zaraz poprosił, żeby mu zagrała. Zagrała więc menuet Giulianiego, ten sam, który grała na bis w Krakowie i w czasie gry znowu ogarnęło ją tamto radosne uniesienie. Czuła muzykę w czubkach palców. Było to doznanie nowe i zdumiewające. Miała uczucie, że to nie struny gitary wydają tony, ale jej biegające po strunach palce. Marek chciał, żeby grała dalej, nie zgodziła się. Odkąd się tutaj wprowadziła, postanowiła mieć wzgląd na sąsiadów i poczynając od dziennika telewizyjnego nie zadręczać ich swoją muzyką.
– Kiedyś, jak przyjdziesz wcześniej – powiedziała.
Wkrótce Marek odszedł. A ona położyła się i poczuła, że jest wyzwolona ze stresu ostatnich tygodni. No, raczej półwyzwolona. W każdym razie, to co czuła, to była ulga. Teraz, jadąc, przypomina sobie, jak śniła, że siedzi przy zastawionym stole naprzeciwko Marka. „Ot, życie powieliło sen” – myśli. Potem wspomina rajd. Marek nieco odstawał od grupy i sądziła, że to z powodu wieku. Wszyscy pozostali uczestnicy byli od niego młodsi. Po pięciu dniach Olek poprosił, żeby tej nocy poszła spać na jego miejsce, do namiotu Marka. Pomyślała wtedy trochę złośliwie, że to widocznie on i Kinga postanowili nie marnować czasu. Olek energicznie zwinął jej śpiwór i ruszył w stronę tamtego namiotu. Wtedy zamieniła z Markiem pierwsze zdanie, może dwa, nie więcej, bo Marek zaraz odszedł i wrócił, dopiero kiedy leżała. Jeszcze tylko powiedzieli sobie „dobranoc”. Następnego dnia Kinga i Olek zaproponowali zamianę na stałe. Pomyślała, że właściwie zupełnie jej wszystko jedno, gdzie śpi. Marek też nie zaprotestował. Może nawet wolał jej towarzystwo niż gadatliwego Olka. I tak do końca rajdu sypiali pod jednym namiotem. Tyle że jeszcze tego samego dnia Marek nie omieszkał jej poinformować, że jego myśli i serce należą do pewnej kobiety. Wtedy zrozumiała, że w ten sposób zabezpiecza się przed jej ewentualnymi zakusami, więc żeby go uspokoić, zapewniła, że i jej serce jest zajęte. To nie była prawda. Odurzenie Dankiem już wtedy minęło. Minęło w momencie, gdy mimo małżeństwa z Joanną zaczął się oglądać za innymi. Poczuła dla niego pogardę. Pomyślała, że widocznie bardziej niż na Joannie zależało mu na mieszkaniu jej ciotki, na możliwości osiedlenia się po studiach na stałe w Lublinie. Ona sama jeszcze wtedy własnego mieszkania nie miała. Być może dzięki temu uniknęła szczęśliwie losu Joanny. Marka jej kłamliwe wyznanie wyraźnie uspokoiło i reszta rajdu minęła im we wzajemnej życzliwości. Bez tej gry damsko-męskiej, którą mogłaby wymusić zaistniała sytuacja. Były momenty, że dręczący Marka niepokój wyraźnie dostrzegała. To budziło w niej sporą porcję współczucia. Po doświadczeniach z Dankiem pełna była zrozumienia dla cudzych cierpień. Wyobrażała sobie, że Marek dręczy się z powodu nieszczęśliwej miłości i jak każda niemal kobieta, była gotowa go pocieszyć. On jednak oczekiwał od niej wyłącznie spokoju. Jak się okazuje, jego ówczesne oczekiwania odczytała prawidłowo. Docenił to i zachował dla niej wdzięczność.
Dobre samopoczucie Wiśki trwa. Dzięki temu rodzice mogą ją, gdy przyjechała, zobaczyć ożywioną, rozradowaną, trochę przesadnie elokwentną i nadmiernie ruchliwą. Zaraz zabiera się do sprzątania swojego pokoiku na poddaszu. Trzepie dywan i narzutę, odkurza, potem szykując z matką obiad opowiada o wydarzeniach z ostatniej trasy. Także o chłopaku, który śpiewał na rynku, o wywiadzie w telewizji, a nawet o tym, jak śniła salę nakrytą kopułą, skąd płynęła nieziemska muzyka. Pochlebne recenzje z krakowskich gazet dała rodzicom do przejrzenia zaraz po przyjeździe. Teraz kiedy opowiada, ojciec siedzi z nimi w kuchni przy stole i naprawia stary budzik. Toteż od czasu do czasu opowiadanie Wiśki przerywa nagły ostry dzwonek. Nie denerwuje jej to, lecz śmieszy – śmieją się obie z matką.
Po obiedzie wkłada gumowce i zbiega z górki do lasu – wilgotnego, gdzie brzozy i wiązy w połowie pogubiły liście, a sosny przemyte dopołudniową mżawką igły mają ciemne, z wiszącymi na końcach perełkami kropelek.
Zaczyna się mroczyć. Wraca wspinając się pod górę. Pokonuje stromiznę z pewnym wysiłkiem. Trochę tym zaskoczona myśli, że może powinna rano biegać, częściej chodzić na basen, wybrać się na najbliższy rajd. Dopiero potem sobie uprzytomnia, że nie tak dawno straciła sporo krwi i stąd ta słabość. Jej ożywienie przygasa.
W czasie kolacji słucha opowieści rodziców o różnych miejscowych wydarzeniach, wypytuje o sąsiadów, ale kiedy wchodzi na górę i staje przy otwartym oknie, z dobrego samopoczucia zostały ledwie okruchy. Stoi i patrzy w ciemność. Niebo się przetarło, widać na nim sporo gwiazd i trochę granatowych ruchliwych obłoków. Od lewej zagląda w okno jabłoń – jej równolatka – o przerzedzonych jesiennymi chłodami liściach. Zaczynają naszczekiwać psy. Wiśka się wstrząsa, przymyka okno, szybko się rozbiera i chowa pod kołdrę – wraca poczucie bezpieczeństwa. Nie, nie będzie myślała, o czym nie chce myśleć. Przywołuje pamięcią melodię zasłyszaną we śnie. Zaczyna ją nucić. Jak zubożała w tym jednogłosie – a przecież wciąż piękna. Wyobraża ją sobie odtworzoną przez flet i skrzypce. Nie próbowała dotychczas grać jej na gitarze, bo to trochę tak, jakby zamknąć ją w zwyczajności. Zaczynają się nasuwać słowa. I Wiśka się cofa, jak wiele już razy. Kiedyś uznała, iż stworzono tyle pięknej muzyki, że nie należy tego ogrodu zaśmiecać byletwórczością. Z rezerwą odnosi się więc do różnych „brzdąkań” na gitarze. Teraz przecież wspomina balladę chłopaka z Krakowa. Tę balladę, która ją dość mocno poruszyła. Jednak to nie muzyka, raczej słowa. Choć może i słowa, i muzyka. Odkrywa, że niesłusznie gardziła tego rodzaju utworami. Niepotrzebnie lekceważyła nasuwające się od czasu do czasu pomysły. Choćby te, które się wylęgły na turystycznym szlaku. Postanawia kolejne dopracowywać. Będzie miała swój własny, prywatny ogródek – nikt nie musi tam bywać, a nawet o nim wiedzieć. Znowu odrobina buntu. Tego już jednak nie odkrywa, że jej kolejne bunty są wynikiem następujących w niej ostatnio, w dość szybkim tempie, przewartościowań. Zasypia.
Nie jest to sen spokojny. Wkrótce wchodzi na jej poduszkę księżyc i Wiśka raz po raz przewraca się w pościeli. W końcu budzi się przerażona, z poczuciem, że leży w kałuży lepkiej, ciepłej krwi. Na szczęście to tylko sen. Choć tak realny, że przez chwilę nie dowierza rzeczywistości. Księżyc przewędrował na regał. Znowu można zasnąć.
Tym razem goni ją czarny ogromny pies – nie ze szczekaniem, a z chichotem. Zaraz, za chwilę jej dopadnie. Odbija się całą mocą od ziemi i zawisa na rękach na gałęzi. Kołysze się, kołysze, a z nią kołysze się, aż po horyzont, cały świat. Pies przemienia się w konia. Opada na jego grzbiet, chwyta za grzywę i jedzie coraz szybciej, goni ów kołyszący się, wciąż umykający horyzont. Ale jej koń zaczyna się kurczyć. Jest mniejszy i mniejszy. Już jest taki mały jak tamten, wystrugany kiedyś dla niej przez dziadka Mirki. W końcu znika w drobinach piasku. Zaczyna więc brnąć przez ten piasek. Nogi zapadają głęboko. Trzeba się jak najszybciej stąd wydostać. Brnie zacinając zęby. Nagle – na piasku róża! Czerwona i samotna.