2

Jadwiga Olecka lustruje wzrokiem syna, choć wie, że nim Łukasz wejdzie do sali koncertowej, jego wygląd będzie daleki od obecnej nieskazitelności.

– Może byś poszedł pieszo, bo wysiadając co najmniej zmierzwisz włosy i przekrzywisz krawat.

– A jak trzeba będzie ją odwieźć?

Zaskakuje matkę dalekowzrocznością.

– Miłych wrażeń – mówi Olecka z odrobinę dwuznacznym naciskiem. Całuje syna w policzek.

– Mam nadzieję, że coś dla mnie skapnie z tej powitalnej ojcowej kolacji. – Łukasz uprzedza w ten sposób, że ma zamiar wrócić o  przyzwoitej porze. Jeszcze rzuca okiem w lustro. – Nie wiem, kto wymyślił taki strój, Francuzi czy Anglicy, jest jednak pewne, że masochiści.

Sprawdza, czy ma w kieszonce bilet i zbiega po schodach.

Niełatwo zaparkować o tej porze w śródmieściu. W końcu udaje mu się wśliznąć między dwa pojazdy na ulicy Narutowicza. Potem wstępuje do kwiaciarni po okazałą różę.

W holu filharmonii sporo osób, przede wszystkim młodzież. A i sala już częściowo zapełniona. Łukasz pisze na wizytówce tylko jedno słowo i prosi panią z obsługi o zaniesienie kwiatu do garderoby.

Do rozpoczęcia koncertu zaledwie kilka minut. Można rzucić okiem na program. Giuliani, Carulli, Sor – nie są to nazwiska mu znane. Oklaski! Na estradzie pojawia się artystka. Łukasz ma krzesło z boku w połowie sali, ale widoczność zupełnie przyzwoitą. Wisława w półdługiej kremowej sukni z lejącego się materiału, z szopą brązowych loków, rozczulająco wiotka!

– Jak badylek – mruczy Łukasz.

Artystka kłania się, siada, podają jej gitarę.

Olecki opuszcza program na kolana. Mości się nieco wygodniej. Pierwsza fraza i sala cichnie. Po chwili Łukasz mimowiednie się uśmiecha – ta muzyka kołysze, uspokaja, wyzwala ze stresów dnia. Chce popatrzyć na ręce artystki, ale widzi tylko lewą – szybko biegające po strunach palce – pudło gitary i drugą rękę przysłaniają głowy siedzących. Sprawia to dziwne wrażenie: tylko szyjka gitary w przychylnie otwartej dłoni, na wierzchu ruchliwe palce, a tuż lekko drżące, migotliwe pierścionki włosów. Łukasz wykonuje niecierpliwy gest, potem przymyka oczy. Zapewne i on odkrył, że muzyki należy słuchać z zamkniętymi oczyma. Siedzi tak bez ruchu aż do braw, które zrywają się po utworze kończącym pierwszą część koncertu. Mimo trwającego aplauzu artystka opuszcza śpiesznie podium. Łukasz wychodzi z sali wraz z innymi. Skierowuje się do garderoby. Niestety, przy drzwiach cerber.

– Nie można. Artystka musi odpocząć. Proszę przyjść po koncercie.

Pozostaje odwrócić się na pięcie i rozejrzeć po holu. Sędzia Wilecki z żoną, dawną pacjentką na ich oddziale – ukłon. Śliczna dziewczyna, anielica blond. Obok anemiczny szatynek w za obszernej marynarce. Dalej… Ależ tak! Michał i Aldona. Łukasz podchodzi.

– Witaj, najurokliwsza ze wszystkich wujenek na świecie.

Pochyla się do ręki Thylmanowej. Potem potrząsa prawicą Michała.

– Jesteś sam? Mama z tobą nie przyszła? – pyta Michał.

– Właśnie gra rolę bardzo stęsknionej żony. Ojciec wrócił. Jak się wam podoba koncert?

– Pięknie gra! Uwielbiam gitarę – mówi Aldona.

– A z Leszkiem coście zrobili?

– Jest u Ewy, bawi się z Piotrusiem.

Łukasz umyka wzrokiem w bok.

– Co tam u niej? – pyta odrobinę zmienionym głosem. – Dawno tam nie byłem.

– Nieco lepiej. Jakby trochę odżyła po śmierci Tomka.

– Może przyjdziecie do nas w niedzielę – mówi śpiesznie Łukasz. – Mama uwielbia takie spędy rodzinne.

– W niedzielę idziemy na imieniny Ewy.

– Imieniny?

– No tak. Przecież ona jest Ewelina nie Ewa.

Gong oznajmia koniec przerwy.

Tym razem Łukasz nie zamyka oczu. Nie śledzi też wzrokiem artystki. Zapatrza się w nic. Ta część koncertu jest jednak daleko dynamiczniejsza i muzyka wydobywa go stopniowo z tego zapatrzenia. Wraca do rzeczywistości. Dwie uprzednio siedzące przed nim osoby gdzieś się przesiadły lub może wyszły i teraz widzi także prawą rękę Koniecznej – szybkie ruchy dłoni, lekko przechyloną głowę, wsparte na kolanie lśniące pudło gitary. Potem niezwykle jasno sobie uświadamia, że ta porywająca burza dźwięków jest spowodowana przez owe ruchliwe, szczupłe palce. Czuje zdumienie, a nawet podziw. I jednocześnie satysfakcję ze swojego wyczynu sprzed kilku dni. Właściwie dopiero teraz odczuwa ją w pełni. Może to ta muzyka – zwycięska, radosna, triumfująca! Jego samopoczucie wyraźnie się poprawiło. Po chwili przyłącza się do spontanicznych oklasków, które trwają i trwają, aż artystka zdecyduje się zagrać na bis ostatni utwór. Wtedy wybuchają od nowa.

Łukasz postanawia, że tym razem nie da się odprawić od drzwi garderoby. Ku jego zaskoczeniu nikt ich nie strzeże. Może wejść. Tuż za drzwiami aksamitna portiera. Przez szparę w materii Olecki dostrzega, że artystka nie jest sama. Do jej ręki pochyla się szczupły mężczyzna.

– Ghatuluję, pani Wisieńko – mówi – ghatuluję! Pani ghała jak phawdziwy anioł.

Dwukrotnie całuje podaną dłoń.

– Dziękuję, panie Jerzy. Ale, o ile mi wiadomo, aniołowie grywają raczej na harfach.

– Możliwe, pani Wisieńko, możliwe. Nie gościłem jeszcze w bożym khólestwie. A poza tym to przecież była metafoha. Chyba mam do niej phawo, choć nie paham się phofesjonalnie poezją.

– Gdzież bym śmiała panu, artyście, odmówić prawa do metafory!

Można by w tym okrzyku dosłuchać się odrobiny pobłażliwej ironii. Łukasz uznaje, że czas przerwać tę scenę. Wyłania się zza portiery.

– Ach, pan Olecki! Jakże mi miło.

To przesadnie entuzjastyczne powitanie wyraźnie ma na celu wypłoszenie pana Jerzego. Rzeczywiście skutkuje. Pan Jerzy żegna się i odchodzi.

– Ghatuluję, pani Wisieńko! Ghała pani jak phawdziwy anioł! – mówi Łukasz pochylając się nad ręką Koniecznej.

Śmieje się, ale krótko i niegłośno, wyraźnie zmęczona.

– Pozwoli pani się odwieźć?

– Dziękuję za dobre chęci, ale to należy do obowiązków organizatorów, odwiezienie mnie z instrumentem i kwiatami.

– Miałem odrobinę nadziei na wspólną kolację.

– Serdecznie przepraszam. Po koncercie nie nadaję się jednak do życia towarzyskiego. Muszę po prostu odpocząć.

– Rozumiem to doskonale. Tak jak ja po dyżurze.

– Dobrze przecież pamiętam, co panu zawdzięczam. Jeśli to możliwe, zapraszam na jutro.

– Niestety! Jutro mam dzisiejszy dyżur. Zamieniłem się, żeby przyjść na koncert. Może pojutrze?

– Pojutrze koncertuję w Zamościu, potem w Biłgoraju i Chełmie, potem gdzieś tam jeszcze…

– Wisia! Jedziemy! – woła energiczny pan w średnim wieku, porywa gitarę i wybiega.

Konieczna zaczyna zbierać kwiaty.

– Pomóc? – pyta Łukasz.

– Da pan sobie radę z tym koszem?

– Oczywiście.

I zaraz się przekonuje, że samochwalstwo nie popłaca. Kiedy idzie po schodach niosąc kosz gerber, które dość dokładnie zasłaniają mu widok, omal nie dochodzi do katastrofy. Łapie równowagę w ostatniej chwili. Ledwo postawił kwiaty na podłodze mikrobusu, ów energiczny pan rzuca: „Dziękuję!” i zatrzaskuje mu przed nosem drzwiczki. Samochód rusza, unosząc w dal i mgłę księżniczkę Wisławę i jej dworzanina.

– „Odkąd zniknęła jak sen jaki złoty, usycham z żalu, omdlewam z tęsknoty”.

Łukasz gwałtownie się obraca. Recytującym okazuje się Paweł Korczyński, poeta, którego poznał przez Ewę Furtakową. Najwidoczniej i on był na koncercie. Pamiętając, że Korczyński także grywa na gitarze, Łukasz pyta:

– Jak oceniasz talent pani Wisławy?

Tamten przez chwilę patrzy uważnie absolutną czernią oczu.

– To nie talent – mówi – to miłość!

Wtedy Łukasz, nagle zmieszany, proponuje:

– Może cię gdzieś podwieźć? Mam tu samochód.

– Dziękuję. Jeszcze trochę pochodzę ulicami wieczornego miasta. Do rychłego zobaczenia!

Odchodzi. A za nim jego śmiesznie wydłużony cień.