21

Gdyby ktokolwiek z was odebrał list polecony z kancelarii mecenasa Witolda Piaseckiego – prośbę o pilny kontakt z podaniem symbolu akt sprawy, godzin urzędowania, numeru telefonu i adresu, jednak bez prostego wyjaśnienia powodu prośby, byłby zaintrygowany równie mocno jak Wiśka.

Wiśka wraca z Grabówki w czwartek o siedemnastej. Wyjmuje ze skrzynki zawiadomienie o przesyłce poleconej i odbiera na poczcie list. Niestety kontakt z kancelarią pana Piaseckiego okazuje się ze względu na późną porę niemożliwy. Natomiast wcześnie rano Wiśka wyjeżdża z Maurycym do Poznania.

Przez całe tournée bezskutecznie usiłuje się domyślić, dlaczego to mecenas Piasecki pragnie się z nią skontaktować. Przychodzą jej na myśl różne dziwne i śmieszne przyczyny, z których najbardziej przyziemną jest, że ktoś znajomy podał ją jako świadka obrony, jednak kto i w jakiej sprawie owiewa mgła tajemnicy. Może odkryto kradzież arszeniku? Może Joanna zdecydowała się na rozwód? Może…? Wyjaśnienie tego przez telefon nie wydaje się możliwe, bo adwokat nie musi pamiętać jej nazwiska i rozmowa nadmiernie się przeciągnie. Najbardziej jednak śmieszy Wiśkę domysł, że mecenas Piasecki jest miłośnikiem muzyki, przyszedł na koncert, posłuchał, popatrzył i już nie potrafi pozbyć się jej wizerunku z umysłu i serca, i w ten niekonwencjonalny sposób postanowił z nią zawrzeć znajomość. A któregoś kolejnego dnia miga jej, że to Łukasz Olecki złożył skargę o próbę pozbawienia go życia – sama kazała mu zabrać dowód, szklankę z arszenikiem, herbatą i odciskami własnych palców – Piaseckiego natomiast wyznaczono jako jej obrońcę z urzędu. Wie, że to absurd. W tej koncepcji wyraźnie coś zgrzyta, jeśli chodzi o działanie wymiaru sprawiedliwości. Musiałoby to być wezwanie z prokuratury, nie do kancelarii adwokackiej. I jeszcze, że odkryto jakieś nieprawidłowości, jeśli chodzi o jej prawa własności do mieszkania i trzeba będzie wnieść wielomilionową opłatę, na którą absolutnie jej nie stać. Tak Wiśka całą koncertową trasę przebywa w towarzystwie wielu wciąż nowo wymyślanych fantastycznych przypuszczeń, co wcale nie przeszkadza jej grać znakomicie. Wciąż trwa dobra passa. Muzyka wprawia ją w stan niemal ekstatyczny. Nie gra ani dla siebie, ani dla słuchaczy. Gra dla samej muzyki. Otwiera jej drzwi, żeby mogła zaistnieć. To jest piękne!

W ostatnią noc przed powrotem do Lublina śni się Wiśce Łukasz. Idzie ku niej trzymając w ręku rewolwer jak gangster czy kowboj z amerykańskiego filmu. Zaczyna przed nim uciekać. Wtedy on pociąga za spust i nie trafia. Biegnie dalej. On strzela. Ucieka, ucieka, aż po kolejnym huku wbiega w realność.

***

Wiśka nie mogła domyślić się przyczyny listu, bo nie wiedziała o śmierci Stefana Antarka. Zawał dopadł go w Biurze Wystaw Artystycznych, gdy rozmawiał o wielkiej jubileuszowej wystawie organizowanej z okazji 50lecia jego pracy twórczej. Nie mogła też przewidzieć, że Stefan Antarek uczynił ją spadkobierczynią swoich skromnych dóbr i swoich obrazów, w związku z czym mecenas Piasecki, przyjaciel Antarka, poszukuje jej dla załatwienia niezbędnych formalności. Spadło to na nią niespodziewanie i wszystko co czuje – to zdumienie. Zdumienie, że Stefan Antarek umarł i że właśnie jej zostawił swoje obrazy.

Mecenas Piasecki przeprasza, że ponieważ przez dłuższy czas była nieuchwytna, zdecydował się wydać obrazy Antarka Biuru Wystaw Artystycznych. Czas rozpocząć przygotowania do wystawy. Teraz gdy artysta nie żyje, chciano, żeby wystawa wypadła jeszcze okazalej i uroczyściej. Wiśka otrzymuje od mecenasa pokwitowanie odbioru obrazów i klucz do pracowni. Pracownia powinna być możliwie szybko opróżniona. Lokal pozostaje w dyspozycji Związku Plastyków. Oczekują na niego inni „bezdomni” artyści. Przewidywania Wiśki co do poważnych wydatków nie okazują się bezpodstawne. Czeka ją opłacenie podatku spadkowego. Pozostaje nadzieja, że znajdzie w czasie wystawy nabywcę na jeden czy dwa obrazy. To może ją uratować.

Wyszedłszy od mecenasa Piaseckiego Wiśka myśli, że jej matka zapewne nie wie o śmierci Antarka, wysyła do niej krótki list.

W piątek wieczorem matka niespodziewanie przyjeżdża do Lublina. Ubrana w czerń wydaje się Wiśce jakaś obca. Twarz ma spokojną i zmęczoną.

– Zaprowadzisz mnie jutro na jego grób – mówi.

I Wiśka ze strasznym wstydem sobie uprzytomnia, że nawet nie zapytała, gdzie Stefan Antarek został pochowany. Wybiega w popłochu z domu, żeby z automatu zadzwonić do Piaseckiego, poprosić, by zechciał im towarzyszyć następnego dnia na cmentarz. Na szczęście zastaje go. Piasecki obiecuje podjechać po nie o jedenastej własnym samochodem, zawieźć na grób. Wiśka raz po raz przeprasza i dziękuje, aż tamten łagodnie zauważa, że i jemu czas odwiedzić przyjaciela, czym zawstydza ją jeszcze mocniej.

Resztę wieczoru właściwie przemilczają. Matka długo siedzi wpatrując się uważnie w pejzaż Antarka, jakby szukała w krajobrazie szczupłej sylwetki malarza, jego sztalug i małej, przycupniętej obok dziewczynki.

Następnego dnia, zgodnie z umową, Piasecki zawozi je na cmentarz. Okazuje się, że artysta został pochowany na cmentarzu komunalnym, założonym przed kilku laty na terenie byłego obozu koncentracyjnego na Majdanku. Jak wszystkie nowe cmentarze i ten cechuje pewien automatyzm. Karne rzędy niemal jednakowych nagrobków z lastriko i brak drzew dają wrażenie, jakby zmarłych pozamykano w równo ustawionych na taśmie produkcyjnej puszkach. Fabryka zwłok w eleganckim opakowaniu. Odkąd pochowano Antarka przybył kolejny rząd mogił. Wieńce na grobie jeszcze zupełnie zielone, zaledwie kwiaty zwiędły – trzeba je usunąć. Matka kładzie wśród gałęzi świerku kupione obok cmentarza róże. Wiśka i Piasecki zapalają znicze. Chwila skupienia.

– Zamówiłem płytę – mówi po chwili Piasecki. – Nie nagrobek, a samą płytę. Będzie na niej wyryte imię, nazwisko, data urodzenia i śmierci.

Matka kiwa z aprobatą głową, a Wiśka znowu czuje się głupio, bo może to ona powinna sprawę załatwić. Jednak gdy wracają powoli do samochodu, Piasecki informuje:

– Na pochówek była przeznaczona pewna suma. Przedstawię pani później pełne rozliczenia.

– Ależ nie trzeba – protestuje Wiśka. – Dziękuję panu – dodaje.

– Niestety, trzeba – mówi on.

– Zechce pan nas odwieźć do pracowni Stefana? – pyta matka.

– Bardzo proszę.

– Nie mam, mamusiu, klucza.

– Zabrałam – odpowiada krótko.

A kiedy podjeżdżają pod dom, gdzie mieści się pracownia, matka dziękuje Piaseckiemu i żegna go, dając do zrozumienia, że nie liczy na jego dalsze towarzystwo.

Kiedyś Wiśka z matką odwiedziły tę pracownię. To było w czasie, gdy Wiśka już uczyła się w Lublinie w szkole muzycznej, a matka przyjeżdżała tu na jakieś ciągłe narady i szkolenia co najmniej raz w miesiącu. Spotkały Antarka pod szkołą i zaprosił je obie do pracowni. Wiśka zapamiętała z tamtej wizyty zapach świeżej farby. Zaskakuje ją obecnie brak tego zapachu. Został zaledwie jego nikły ślad. Natomiast panuje tu zaduch dawno nie wietrzonego pomieszczenia. Otwiera okno. Wnętrze jest prawie puste.

– Gdzie obrazy? – pyta zaskoczona matka.

– Zabrane na wystawę do BWA.

– Przekazałaś wszystkie?

– Piasecki je przekazał, kiedy byłam na tournée. We czwartek otwarcie wystawy.

Matka daje parę kroków i siada ostrożnie na brzegu ogromnego antycznego fotela. Siedzi tak zamyślona.

– Mój Boże – mówi z cicha. – Mój Boże.

Jakoś tak, że Wiśka boi się przerwać jej zamyślenie, wychodzi do małej kuchenki, gdzie jest tylko stolik, taboret i podniszczona szafka. Waha się, czy nie zrobić herbaty. Ale nie. Lepiej wrócić do domu. Czuje się tutaj intruzem. Lekka pretensja do Antarka, że obdarzył ją tym nie chcianym spadkiem. Skąd ten pomysł? Wraca do pracowni. Matka poodwracała trzy zostawione pod ścianą płótna. Są to obrazy ledwo rozpoczęte, choć jeden z nich z pewnością nie ostatnio.

– Dużo było tych obrazów? – pyta matka.

Wiśkę jakoś niemiło to dotyka. W końcu to jej spadek, jej własność.

– Dwadzieścia osiem pejzaży. Resztę mieli pozbierać z muzeów i od prywatnych właścicieli. Wystawa ma być okazała. Pięćdziesiąt lat pracy twórczej. – Wiśka mówi to z odrobiną goryczy i dodaje: – Ktoś tam stwierdził brak kilku płócien z dawnych lat. Podejrzewają, że pan Antarek je zniszczył.

– Zniszczył? – Matka odwraca się ku Wiśce i uważnie przez chwilę patrzy. – Tak, to możliwe.

Potem znowu siada w fotelu.

– Wygodny mebel – mówi. – W sam raz na starość. Jeżeli nie masz nic przeciwko temu, chętnie go zabiorę do Grabówki.

– Oczywiście, że nie mam. Gdzież bym taki ogromny postawiła? Zabiorę tę komódkę. Sztalugi, farby, blejtramy… Co z tym zrobić?

– Chodźmy stąd.

Matka energicznie wstaje. Jakby się nagle gdzieś śpieszyła. Jakby to nie ona zaproponowała przyjście tutaj. Najwidoczniej nie ma ochoty dzielić z Wiśką jej kłopotów ze spadkiem.

– Rano wyjeżdżam – mówi schodząc szybko po schodach. – Może przyjadę któregoś dnia obejrzeć wystawę.

***

Jubileuszowa wystawa Stefana Antarka zostanie otwarta następnego dnia. Wiśka ma grać rolę gospodyni i jest tym nieco spłoszona. Ona, obyta przecież z widownią, nagle czuje się niepewnie, głupio. Po dziewiątej wieczorem wpada na pomysł, żeby zadzwonić do Marka Wójcika, poprosić, żeby jej towarzyszył. Zawsze jakaś przyjazna dusza obok. Marka jednak nie zastaje. Po godzinie dzwoni powtórnie i znowu bezskutecznie. Zaczyna ją to denerwować. Już przywykła do myśli o jego towarzystwie. Dopiero wpół do jedenastej Marek się zgłasza. Jej propozycję przyjmuje bez oporów.

– I tak miałem iść – mówi.

– Znałeś Stefana Antarka?

– Trochę. Kontakty służbowe. W zasadzie środowisko plastyków to domena koleżanki.

– Przyjadę do ciebie na pół godziny przed i pójdziemy razem, dobrze? Czuję się wręcz idiotycznie. Bo pomyśl, niby z jakiej racji. Wcale nie jestem pewna, czy nie zaczną się jakieś plotki. No trudno. Do zobaczenia.

I tak dziewiętnaście godzin później Marek Wójcik wprowadza Wiśkę na zaplecze sali wystawowej. Do otwarcia zostało dziesięć minut.

– Rzucę okiem na wystawę – mówi Marek, w czasie gdy ona doprowadza do doskonałości loczki nad czołem.

Po chwili idzie za nim. Marek stoi na środku ogromnej jasno oświetlonej sali. W eleganckim garniturze wygląda bardzo korzystnie. Dotychczas Wiśka go w takim stroju nie widywała. Uśmiecha się do niej z daleka.

– Chodź tu, Wisiu. Popatrz. Czyż nie piękny?

Wiśka podchodzi. O Boże! Czuje, jak miękną jej kolana. Przez moment nie może złapać tchu. Chwyta kurczowo rękę Marka.

– Co tobie? Wisia!

– Marek! Ten obraz trzeba natychmiast zdjąć. Natychmiast. Zaraz otworzą drzwi. Marek! Zrób coś!

Za drzwiami gwar. I Marek o nic nie pyta. Podchodzi i jednym mocnym ruchem zrywa obraz ze ściany, wynosi na zaplecze.

Otwierają się drzwi. Marek, który już wrócił, bierze Wiśkę pod rękę i taką niewiele widzącą, nie bardzo zdającą sobie sprawę co się dzieje, podprowadza ku wchodzącym. Stają, jakby ich witali. Marek wielokrotnie się kłania. „Co bym zrobiła, gdyby nie on” – myśli Wiśka w popłochu. Chce się jej płakać. Chce stąd uciec jak najdalej. Natychmiast.

– Marek – prosi – wyprowadź mnie. Zabierzmy ten obraz i idźmy stąd – głos się jej niebezpiecznie załamuje.

I Marek znowu, jak poprzednio, nie zadaje żadnych pytań, wycofują się dyskretnie z formującego się kręgu przybyłych na wernisaż gości.

– Pani Janino – mówi do stojącej obok drzwi zaplecza pracownicy BWA – proszę szepnąć panu dyrektorowi, że pani Konieczna źle się poczuła, musimy wyjść. I że nie wyraża zgody na eksponowanie tego obrazu, więc go zdjąłem. Potem bardzo proszę wrócić. Obraz chcemy od razu zabrać, trzeba będzie sporządzić pokwitowanie.

Po pewnym czasie wychodzą. Marek – niosący obraz. Zatrzymują się.

– Co z nim zrobimy?

– Nie wiem – odpowiada Wiśka bezradnie. – Nie mogę go zabrać do domu.

– Więc na razie zaniesiemy go do mnie. Przynajmniej blisko. Chodź.

Podąża za idącym dość szybko Markiem i nagle zdaje sobie sprawę, że zęby szczękają jej jeden o drugi. Znowu ta wielka chęć płaczu. Już nie potrafi się powstrzymać. Do mieszkania Marka wchodzi z twarzą zalaną łzami.

– Co ty, Wisia? Daj spokój! Napijemy się.

Idzie do kuchni, a Wiśka w tym czasie gorączkowo zaczyna rozpakowywać obraz – musi natychmiast sprawdzić, może się pomyliła? Stawia go opierając o fortepian. Niewiele widzi przez wciąż płynące łzy. Trzeba je wytrzeć. Trzeba spojrzeć. Nie. Nie pomyliła się. Nie sposób się pomylić. Oto Stefan Antarek, który przez całe życie malował pejzaże, dziesiątki pięknych pejzaży, namalował kobiecy akt. Akt kobiety siedzącej nieco na ukos w antycznym fotelu, z lekko wyciągniętymi nogami i z głową na dłoni ugiętej ręki, wspartej łokciem o poręcz. Akt w tonacji różów, brązów i błękitu.

– Piękny!

Dopiero teraz Wiśka zauważa, że Marek stoi w drzwiach. Obraca się ku niemu i krzyczy histerycznie:

– Idź stąd! Nie patrz! To moja matka!

***

„Dziurę” po zdjętym ze ściany akcie zawieszono ostatnio zaczętym dziełem artysty i przydało to wystawie piętna tragizmu – tego, co nieuniknione. Każdy recenzent czuł się w obowiązku pochwalić ten znakomity pomysł organizatorów. Wszystkie recenzje – bardzo dobre, bo i malarstwo Antarka tego godne.

Dyrektor BWA czyni starania, aby wystawę w całości przenieść do Warszawy, a potem za granicę. W ostatnim dniu przed zamknięciem ekspozycji ma się odbyć aukcja obrazów. Z zastrzeżeniem jednak, że nabywcy zabiorą dzieła dopiero po wyczerpaniu możliwości ekspozycyjnych.

Tak życie, czy też śmierć, wykrzywia kolejny raz swoją twarz. Stefan Antarek, który za życia był człowiekiem niebywale cichym i skromnym, po śmierci staje u progu międzynarodowej sławy.

Marek Wójcik okazuje się dla Wiśki bardzo pomocny. Kontaktuje ją ze swoją koleżanką z pracy Ewą Furtakową, która ogłasza wśród plastyków wyprzedaż farb i rozmaitych innych akcesoriów malarskich z pracowni Antarka, co przynosi sumę nie oszałamiającą, ale zupełnie przyzwoitą. W każdym razie jest z czego pokryć transport stylowej komody do mieszkania Wiśki, a fotela, zgodnie z życzeniem matki, do Grabówki. Tak – to ten sam fotel, na którym siedziała pozując Antarkowi do różowobłękitnego aktu.

Markowi udaje się także złagodzić ostrość podejrzeń Wiśki co do tego, że matka była kochanką Antarka. Może tylko modelką? Odniósł się do sprawy w sposób naturalny, spokojnie stwierdzając, że nie widzi w tym nic niezwykłego, a obraz jest piękny i świetnie namalowany. No, ale jeśli Wiśka sobie nie życzy, żeby go oglądać, zapakuje go z powrotem i wstawi za szafę, i będzie sobie stał tam zupełnie bezpiecznie do momentu, aż Wiśka sama zapragnie go rozwinąć i powiesić na ścianie. Także Marek organizuje odwiezienie fotela do Grabówki. Wiśka bałaby się teraz zobaczyć z matką.

W ten sposób spadkobierczyni Stefana Antarka zostaje, przynajmniej chwilowo, uwolniona od kłopotów ze spadkiem. Może się zająć nagrywaniem wideoklipu dla telewizji i wyjechać na dwa koncerty do Zamościa. Z pewnym jednak niepokojem myśli, że niedługo Boże Narodzenie i trzeba będzie spędzić je z rodzicami. Czy potrafi udawać przed matką, że o niczym nie wie?

Na razie spotkanie z matką szczęśliwie się odwleka. Po powrocie z Zamościa zastaje tylko kartkę.

Wisiu! Przyjechałam obejrzeć wystawę. Myślałam, że pójdziemy razem. Niestety, nie zastałam Cię. Już muszę jechać. Zresztą wkrótce się zobaczymy. Uściski od taty. Ode mnie ucałowania,

Mama.

I Wiśka nagle żałuje, że kazała Markowi zdjąć akt. Niechby matka poszła do BWA i stanęła przed tym obrazem. Niechby zobaczyła się nagą, oglądaną przez innych ludzi. Niechby doznała wstydu i upokorzenia. Czy jednak doznałaby takich właśnie uczuć? Przecież w tej starzejącej się już kobiecie i tak nikt by nie rozpoznał modelki. A ona? Może byłaby szczęśliwa, że utrwalono na płótnie jej piękno i młodość i że zrobił to dobry artysta.

Tak Wiśka zaczyna wydarzenie obiektywizować, przez co zatraca ono powoli swój skandalizujący wymiar, swoją – dla niej – szokującą niezwykłość. Nabiera cech intrygującej, romantycznej przygody. Wiśka przypomina sobie powściągliwe, wyciszone zachowanie Antarka. Być może to matka pierwsza powiedziała: „A mnie pan by namalował?” i on odpowiedział: „Jeśli pani sobie życzy…” Tylko przy takiej wersji wydarzeń, czy byłby to akt? A może dopiero w trakcie malowania między artystą a modelką zaistniało uczucie, które doprowadziło do intymnego zbliżenia? Wiśka szuka w pamięci zapowiedzi tego, co się wydarzyło. I oczywiście odnajduje. Poczynając od nie kończących się dyskusji o sztuce i egzystencji, które matka z Antarkiem prowadzili w Grabówce przy wieczornym stole, poprzez późniejsze częste sobotnio-niedzielne wyjazdy matki do Lublina (niby na szkolenia) i równie częste przyjazdy matki, gdy Wiśka już tutaj się uczyła i mieszkała w internacie. Matka nocowała podobno u koleżanki. Czy jednak ta koleżanka nie nosiła męskiego imienia? Teraz dopiero staje się dla Wiśki oczywiste, dlaczego Stefan Antarek scedował na nią (nie bez kłopotów formalnych) swój z dawna posiadany udział w spółdzielni mieszkaniowej. Powiedział wtedy do niej:

– Widzisz, Wisiu! Mnie to mieszkanie już nie będzie potrzebne. Za długo na nie czekałem. Za bardzo zdążyłem się przyzwyczaić do swojej pracowni.

Czy nie kryło się za tym, że nie chce opuszczać miejsca, gdzie malował jej matkę? Kim dla niego była? Obiektem malarskim czy obiektem wielkiej miłości? A on dla niej? Nagle innej wymowy nabiera bukiet czerwonych róż, które matka złożyła na grobie Antarka. A ojciec? Czy przez te długie okresy ciągłej nieobecności pozostawał matce wierny? Dotychczas Wiśka naiwnie wierzyła, że tak. Że oboje rodzice kochają się wielką prawdziwą miłością i w efekcie tego, z natury rzeczy są sobie wierni. Miłość pozwalała im znosić swoje ciągłe oddalenie i pozwalała im wciąż witać się z radością, a teraz pozwala im żyć w pełnej harmonii i przyjaźni. Wiśka sobie uprzytomnia, że tak naprawdę niewiele wie o obecnym współżyciu rodziców. Mogą na jej użytek grać. Postanawia być uważniejszym obserwatorem.

I w pewnym momencie myśli, że od kilku dni ani razu nie wspomniała Łukasza. A teraz gdy przywołała w pamięci jego osobę, nie ma w niej dawnej zaciętości, dawnej totalnej pretensji, dawnej chęci plunięcia mu w twarz. Dobry to znak.