22

Wiśkę poproszono do BWA, żeby podpisała dokument upoważniający biuro do załatwienia w jej imieniu spraw związanych z dalszym eksponowaniem dzieł Antarka. Pomyślała, że nie będzie źle, jeśli mecenas Piasecki zerknie na ów papier swoim prawniczym okiem. I tak wychodzą z BWA razem. Piasecki zaprasza Wiśkę na obiad. Przez chwilę stoją na ulicy zastanawiając się, gdzie pójść. W końcu decydują się na „Europę”.

Temat rozmowy narzuca się niejako sam – Stefan Antarek.

– Pan od dawna znał pana Stefana?

– Od zawsze. Od niemowląt mieszkaliśmy obok. Razem do przedszkola, razem do podstawówki, razem do ogólniaka. Dopiero w czasie studiów nasze drogi się rozeszły. Ja do Lublina, on do Krakowa. Ale w czasie wakacji dalej razem. Nawet kochaliśmy się w jednej dziewczynie.

Wiśka z zainteresowaniem podnosi wzrok.

– Wybrała jednak pana? – pobrzmiewa w tym oskarżycielski ton.

Właśnie kelner przynosi zupę, napełnia talerze. Piasecki bierze do ręki łyżkę i przez chwilę trzyma ją uniesioną w górę.

– Nie – mówi – wybrała jego.

Jedzą przez chwilę w milczeniu. Wiśka nieco zaskoczona. Przecież Stefan Antarek był najwyraźniej człowiekiem zupełnie samotnym. Piasecki jednak wciąż nic nie mówi, aż skończy jeść.

– Zdecydowała o tym, kiedy zjechaliśmy się do domów na Wielkanoc. Poszliśmy ją obaj odwiedzić, a ona w pewnym momencie po prostu podeszła i ogarnęła ramionami Stefana. Przylgnęła do niego. Pozostało mi wyjść. Choć może nie musiałem wcale wychodzić. Oni i tak mnie nie widzieli.

Kelner przynosi drugie danie, robiąc daleko więcej zamieszania, niżby wymagała ta prosta czynność.

– Co potem? – pyta Wiśka nie mogąc doczekać się dalszego ciągu.

– Potem? Przyjechaliśmy wprost na pogrzeb. Na dwa dni przed naszym powrotem do domów na wakacje ona i jej dwie koleżanki pojechały na rowerach wykąpać się w jeziorze. Nie umiały jej wyratować.

Wiśka grzebie widelcem w talerzu. Jakoś straciła apetyt. A przecież coś jeszcze trzeba zjeść. W końcu są to dzieje tak stare, że prawie nierealne i dotyczą osób właściwie jej nie znanych, bo tak naprawdę to i Antarka prawie nie znała. Teraz jednak, gdy dowiedziała się o tym tragicznym wydarzeniu z jego życia, jest skłonna nie mieć mu za złe zainteresowania swoją matką. Ciekawe, czy matka wie o tej historii.

– A pani kiedy poznała Stefana?

– Dość dawno. Miałam osiem lat, gdy przywędrował ze sztalugami do naszej wsi. On malował, a ja siedziałam obok i patrzyłam. I tak przez całe lato. Dał mi wtedy jeden z tych świeżo namalowanych obrazów. Wisi teraz w moim mieszkaniu – mój ulubiony. Potem chodziłam w Lublinie do szkoły. Ja do muzycznej, a pan Antarek uczył obok, w plastycznej. Spotykaliśmy się dość często. Czasem zapraszał mnie na lody czy ciastka. Już jako ośmiolatce wydawał mi się całkiem stary. Potem w miarę jak podrastałam, starzał się i on. Myślę, że zajmował w moim życiu jakby miejsce dziadka. Żadnego z moich dziadków nie znałam. Obaj zmarli zbyt wcześnie.

Wiśka sobie uprzytomnia, że podaje Piaseckiemu wersję, która była aktualna, zanim odkryła ów akt matki. A przecież nie jest to wersja fałszywa. Tyle że obejmuje zaledwie opis jej własnego stosunku do Antarka. Nie obejmuje natomiast motywów zainteresowania artysty jej skromną osobą. Wreszcie myśl, że Piasecki może wiedzieć o jej matce, znać prawdziwe motywy pozostawienia jej spadku. Z odrobiną determinacji pyta:

– Jak pan sądzi? Dlaczego pan Antarek zostawił obrazy właśnie mnie?

– Sądzę, że pani prawidłowo odczytała jego intencje – odpowiada po chwili zastanowienia. – On w panią wierzył. W pani młodość, talent, w pani upór, a także w pani rozsądek.

To „rozsądek” lekko podkreśla. Wiśka jest niemal pewna, że Piasecki wie o tej historii z matką. Może nawet matkę wtedy poznał. Choć nie. Kiedy się spotkali, nic nie wskazywało na ich wcześniejszą znajomość.

Przy kawie Wiśka pyta:

– Gdybym kogoś otruła, broniłby mnie pan?

– Jestem cywilistą – mówi on. – Ale znalazłbym dla pani dobrego obrońcę. – Potem czujnie na nią spogląda. – A co z wiarą Stefana w pani rozsądek?

Czyżby pomyślał, że chodzi o matkę?

– Ach, proszę się nie przejmować. Ów młody człowiek nadal chodzi po świecie i myślę, że nie nadarzy mi się kolejna okazja.

– Mściwość. Tej cechy Stefan nie zdążył w pani odkryć.

Piasecki ma w oczach iskierkę rozbawienia. I nagle oboje zaczynają się śmiać.

– Nie wydaje się pani, że ten obiad to najprawdziwsza stypa po Stefanie? Pewnie chętnie by tu usiadł i pośmiał się z nami. Może siedzi? Nic nie wiemy o naszych zmarłych.

Dopijają kawę. Piasecki proponuje, że podrzuci ją do domu, ale Wiśka dziękuje. Zamierza połazić po sklepach. Dość dawno nie miała na to czasu. Potem postanawia sprawdzić w pobliskich bankach wysokość oprocentowania wkładów terminowych. Może po zapłaceniu podatku spadkowego coś zostanie i trzeba będzie jakoś to ulokować. PKO, Invest Bank, Depozytowo-Kredytowy, Pierwszy Komercyjny na Królewskiej. Powoli wraca. Właśnie jest pod domem Marka Wójcika. Może wstąpić? Jakoś ją niepokoi, ciągnie jak magnes ów obraz, stojący za szafą w mieszkaniu Marka. Po chwili dzwoni do jego drzwi.

Otwiera trochę zaskoczony. Za nim do przedpokoju przybiega mały chłopczyk z okrzykiem „Mamusia!”, a gdy dostrzega pomyłkę, milknie i  cofa się.

– Można?

– Proszę. – Marek odbiera od niej płaszcz. – To, Wisiu, jest Mareczek, prawowity właściciel kota.

Wiśka wyciąga do chłopca rękę.

– Dzień dobry. Wiśka jestem.

Idą do pokoju.

– Załatwiałam tu w pobliżu różne sprawy i nagle znalazłam się pod twoim domem – usprawiedliwia się przed Markiem.

– Ach tak. To znaczy, że gdyby nie „sprawy”, w ogóle nie przypomniałabyś sobie o moim istnieniu?

– Tak źle może by nie było. Zrobisz mi herbaty? Podmarzłam.

– Herbaty mogę zrobić. Gorzej, że nie mam w domu nic do herbaty, a tu i Mareczek zgłodniał. Wiesz co, zostawię was na chwilę i polecę do sklepu. Za ten czas woda się zagotuje. Mareczku, zostaniesz tu z Wisią?

– Ostatecznie zostanę – mówi marszcząc poważnie brwi. Tylko kup mi, wujku, „Milky Way”.

Wiśka zostaje z Mareczkiem. Siadają w fotelach. Chłopiec z Pusikiem na kolanach.

– Czy ty wiesz – mówi Wiśka – że kiedy wujek gra, Pusik śpiewa.

– Pewnie. On lubi, jak wujek gra.

– A ty lubisz?

– Aha – kiwa główką – jak Bogunia gra, też lubię.

– Kto to jest Bogunia?

– No, Bogunia – patrzy zdziwiony, że nie wie.

– Ja też umiem grać – Wiśka próbuje podtrzymać rozmowę.

– To zagraj.

– Ja gram na gitarze. Nie mam tutaj gitary.

Jednocześnie rozlega się gwizd czajnika i dzwonek do drzwi. Wiśka gasi gaz i otwiera. Za drzwiami młoda kobieta o znajomej twarzy. Wiśka jednak nie przypomina sobie, gdzie ją widywała, choć widywała na pewno. Zanim którakolwiek z nich zdąży się odezwać, Mareczek woła:

– Mamusiu! wujek poszedł do sklepu. Kupi mi „Milky Way”.

Wiśka otwiera szerzej drzwi.

– Rzeczywiście – mówi. – Marek wykorzystał sytuację, że właśnie przyszłam i pobiegł po coś do jedzenia.

Uśmiecha się do tamtej życzliwie. Rewanżu brak. Zielone oczy patrzą na nią z obojętnym chłodem. Potem kobieta zwraca się do chłopca:

– Chodź, syneczku. Idziemy.

A gdy chłopczyk upiera się, że zaczeka na obiecany baton, mówi:

– Zaczekamy na wujka na dole, będzie szybciej.

I Mareczek już bez oporów daje się matce ubrać i wyprowadzić z mieszkania.

Wkrótce wraca Marek. Rzuca na Wiśkę okiem trochę niepewnie i niesie zakupy do kuchni.

– Spotkałeś ich? Woda już się zagotowała – mówi Wiśka i w tym momencie przypomina sobie, skąd zna twarz kobiety. Z telewizji. Spikerka lubelskiej telewizji. Ale widywała ją dawniej, przed swoim wyjazdem do Szwecji. Teraz już nie. Szkoda. To była dobra spikerka. Chyba nie jest to siostra Marka. Zupełnie niepodobna. Może bratowa? Jak ona się nazywa? Ma jakieś takie niecodzienne imię.

– Nareszcie sobie przypomniałam, gdzie widywałam mamę Mareczka. W telewizji, prawda?

– Tak. Rzeczywiście. Pracuje w telewizji. Ale od wypadku już nie jest spikerką.

– Od wypadku?

– No tak. Od marca. Przecież pisała o tym cała prasa.

– W marcu byłam w Szwecji. Nic nie wiem.

– Ruta wracała ze swoim dyrektorem samochodem z Kazimierza. We mgle wpadli na drzewo. On zginął na miejscu. Ona się uratowała, bo siedziała z podwiniętymi nogami na tylnym siedzeniu. Dotychczas nie otrząsnęła się po tym przeżyciu. Stała się jakby zupełnie kimś innym.

I Wiśka myśli, że Marek jest rzadkim okazem człowieka, który potrafi innym współczuć. Autentycznie przejmuje się ich troskami. Mało, próbuje pomagać. Choćby tak, jak jej z tą wystawą i obrazem. Uważniej na niego spogląda, co Marka wyraźnie peszy.

– Ruta nie wróciła do domu na czas i jej mąż podrzucił mi Mareczka, bo musiał wyjść z Bogunią na lekcję.

– Ach, więc Bogunia to siostra Mareczka. A jej ojciec to twój brat czy kuzyn?

– Nie – mówi po chwili Marek. – Nie jestem z nim spokrewniony. Wiesz, jak teraz jest. Nie trzeba wcale być krewnym, żeby być „wujkiem”.

– Rozumiem – mówi Wiśka, kiedy właśnie przestała rozumieć, skąd w takim razie to podobieństwo Mareczka do Marka. Może jej się wydawało? Może to tylko to, że obaj mają niebieskie oczy i blond loki na głowie.

Przy herbacie i ciastkach opowiada Markowi o owym tragicznym wydarzeniu w życiu Antarka. Ma wrażenie, że to jakoś usprawiedliwia w oczach Marka jej matkę. Podobnie jak w jej oczach. Meandry życia! Po tamtym nieszczęściu należało się Antarkowi jakieś szczęście. A że tym szczęściem stała się jej matka… Być czyimś szczęściem – to chyba nie jest mało. Być nieszczęściem. Wiśka dokładnie zauważa tę cienką granicę między jednym, a drugim przypadkiem. Tamta dziewczyma była dla Antarka wielkim szczęściem, a zaraz potem wielkim nieszczęściem. A Łukasz Olecki dla niej? Ani szczęściem, ani nieszczęściem. Był tylko samym przypadkiem, bez żadnego przymiotnika.

– Każda śmierć pozostawia na żywych trwały ślad – mówi Marek.

– Nie tylko śmierć. Rozmaite przypadki, jak dłuta, cierpliwie rzeźbią ludzkie życie. Jeden wielki salon rzeźby.

Marka zaskakuje to porównanie, podnosi na Wiśkę wzrok. Cienkie łuki brwi, jasne zbyt uważnie patrzące oczy, prosty wąski nos, usta nieduże, zbuntowane – a może to w oczach czai się bunt? Twarz nieco chłodna, trochę dumna. Poprzednio, gdy razem siedzieli przy stole, nie zauważył w niej tego chłodu – dużo się śmiali i było naprawdę sympatycznie.

– Wiesz, dlaczego tu naprawdę przyszłam? To ten obraz. Jakoś niepokoi mnie jego istnienie. Chciałabym go znowu zobaczyć, znowu sprawdzić, czy się nie pomyliłam. A przecież wiem, że nie. Niech sobie stoi spokojnie i czeka. Choć nie wiem na co.

– Na swój czas. Trzeba wierzyć, że taki czas przyjdzie.

– Wierzyć? Czy czas potrzebuje naszej wiary?

– Czas nie. Ale my – tak. Potrzebujemy wiary.