27
Okazuje się, że nie. Że z każdym dniem narasta chęć powrotu. „Do Lublina! Ja chcę do Lublina!”
Toteż kiedy Maurycy przychodzi z pomyślną wiadomością, że będzie miała jeszcze dwa koncerty, woła:
– Nie! – A potem: – Jeszcze tylko te dwa i koniec. Wracamy.
– Co tobie? Źle się czujesz? Tak nam znakomicie idzie.
– Skądże, doskonale. Wracamy i już.
– Francję organizować? Żebyś mi potem nie nawaliła.
– Organizuj – mówi stanowczo. – Ale teraz już dość.
Myśli, że tylko raz Marka zobaczy i potem będzie mogła jechać, gdzie tylko Maurycy zechce.
Jednak kiedy we środę jadą do Lublina i są już zupełnie blisko, po długim oczekiwaniu, że otworzy drzwi mieszkania i natychmiast do Marka zadzwoni, coś w niej nagle wybucha jak wulkan. Nie! Nie zadzwoni! Nie usłyszy! Nie zobaczy! I na pytanie Maurycego, czy zgodnie z umową za cztery dni wystąpi w Chełmie, odpowiada:
– Oczywiście. Wpadnę tylko do Grabówki i jestem do twojej dyspozycji.
– Ach, te babskie kaprysy – wzdycha Maurycy zły, bo była możliwość zorganizowania jeszcze jednego koncertu i przez upór Wiśki przepadła. Gdyby wiedział, że i ona żałuje w tym momencie swojego pośpiechu, pewnie jego humor by się poprawił.
Życie wszakże potrafi płatać figle i ledwo Wiśka wejdzie do mieszkania, dzwoni telefon. Marek.
– Nareszcie! Już myślałem, że nie zdążysz. W sobotę u Hetmanów ostatki. Jesteśmy zaproszeni.
To „jesteśmy zaproszeni” powiedziane o nich obojgu jako o jedności Wiśkę zaskakuje. Znowu chęć ucieczki.
– Właśnie dwie minuty temu wróciłam, a rano jadę do mamy.
– Byłem pewny, że wróciłaś. Już od południa czułem, że wracasz i zaraz będziesz na miejscu.
Zupełnie jakby usłyszał tylko pierwszą część zdania.
– No proszę! A tego że jadę do Grabówki nie przeczułeś? – pobrzmiewa w tym spora porcja ironii.
– Na sobotę możesz przecież wrócić.
– W niedzielę koncert w Chełmie. Będę grała po nie przespanej nocy?
Marek przez chwilę milczy.
– Wisia! Najlepiej do ciebie przyjadę i pomyślimy, jak to uładzić.
– Nie – mówi pośpiesznie trochę spłoszona – nie przyjeżdżaj. Zaraz wchodzę do wanny. W wannie pomyślę i do ciebie zadzwonię.
Myślenie w wannie ma, jak wiemy, długą i chlubną tradycję. I Wiśka rozkoszując się ciepłem nabiera ochoty, żeby spróbować. Nabiera wiary we własne siły. Bo dlaczego nie miałaby przeżyć emocji, jakich dotychczas nie zaznała? Nawet jeśli się nie uda, to poboli, poboli i przestanie. Jak z Dankiem. Cóż ją teraz obchodzi Danek? Łukasza myślą omija, to jeszcze za świeże – urażona duma. A taki Marek? Butelka z lekarstwem wcale się nie stłukła. Może najwyżej trochę się wylało. Lekarstwo jednak okazało się bardzo silne. Trzeba je dawkować niezwykle ostrożnie. Oto wniosek, który Wiśka formułuje, zanim wyjdzie z kąpieli. Pobyć z Markiem w licznym towarzystwie, to bezpieczniejsze niż spotkanie sam na sam. Dobrze, pójdzie, pod warunkiem że najpóźniej o drugiej odwiozą ją do domu, żeby zdążyła odpocząć przed koncertem.
***
Na przykład tango. Choć niekoniecznie. Jeżeli się tylko chce, to właściwie każdy taniec może być pretekstem, żeby partnerkę przytulić, musnąć policzkiem jej skroń albo ręką trzymaną na plecach przesyłać niewidoczne dla innych sygnały. Jednym słowem wykorzystać taniec do prowadzenia dyskretnej erotycznej gry. Nie jest to wcale mniej sprzyjająca okoliczność niźli zjeżdżanie na sankach. Czy jednak tamten gest Marka, przytrzymanie jej bioder, kiedy mknęli z górki, w ogóle miał podtekst erotyczny? Zapewne tylko ona tak to odebrała. A on? No właśnie! Przecież sam jej przypomniał, że nie jest człowiekiem wolnym. Skąd więc u niej jakieś takie spodziewania się, czekania z jego strony na coś, co można by uznać jeśli nie za deklarację, to przynajmniej za zainteresowanie nią jako kobietą. „Uważaj!” – ostrzeżenie wyskakuje jak diabełek z magicznej szkatułki. „A co, nie wolno sobie pomarzyć?” – pyta zuchwale. „Póki wiesz, że to marzenia, jesteś bezpieczna.” „Więc wiem!”
Wiśka wcale nie czuje się bezpieczna. W jakimś tam zakątku czai się strach. Bo to nie jest tak, jak z Dankiem. Ani jak z Łukaszem. Do nowej wchodzi rzeki. Nie zna jej dna, siły nurtu, wirów, miejsca brodu, więc nie tylko może, ale powinna się bać, jeśli chce szczęśliwie przebrnąć na drugi brzeg. Strach jest rękojmią ostrożności, a ta rękojmią powodzenia.
Na razie trzeba pomyśleć o sukience. Pójść do fryzjera. Pantofle – no tak, w najodpowiedniejszych odpadł flek, za późno na reperację. Przyziemne troski pozwalają Wiśce zachować psychiczną równowagę. Ta się załamuje, kiedy Wiśka przywieziona do Hetmanów przez Sławka i Reginę stwierdza, że Marka nie ma i przez najbliższe pół godziny na próżno czeka jego przyjścia. Nieobecność Marka jakoś nikogo nie dziwi. Najwyraźniej wszyscy znają powód. Wszyscy – poza nią. Wiśka wstydzi się pytać. Po co mają wiedzieć, że została wystawiona do wiatru, że Marek nie raczył jej powiadomić o spóźnieniu. Zresztą może wcale nie przyjdzie, bo mija kolejny kwadrans i wciąż go nie ma. Wszystkie jej oczekiwania, całe szykowanie się traci sens. Nieprzeparta chęć – żeby wyjść. Co ją obchodzą ci wszyscy obcy ludzie? Niech sobie myślą, co chcą. Zresztą może powiedzieć, że się źle poczuła, a na jutrzejszy koncert musi być w dobrej formie. Przez moment wyobraża sobie, jak Marek się pojawia, a ona z satysfakcją pluje mu w twarz. Chyba naprawdę lepiej już stąd iść. O swoim złym samopoczuciu i chęci powrotu do domu informuje tylko Isię. Nie chce, żeby ją odwożono. Dyskretnie wychodzi.
Przez chwilę stoi na chodniku, wciągając głęboko wilgotne chłodne powietrze. Potem rusza na przystanek. Nadjeżdża autobus. Już stojąc w jego wnętrzu Wiśka zauważa Marka – właśnie przechodzi szybkim krokiem jezdnię. Widocznie wysiadł na przeciwległym przystanku. Udało mu się! Pewnie nikt mu jeszcze nie napluł w twarz. Jej też się udało. Po prostu nie jest to odpowiednie lekarstwo i trzeba je natychmiast odstawić. Obok niej stoi para zakochanych. Ciasno się obejmują. Poszeptują do siebie, co jest pretekstem do muskania wargami ucha i policzka partnera. Śmiech. Tłumiony, zdyszany, pełen napięcia. Wiśce robi się mdło. Przechodzi do przodu. Byle dalej. Byle się dłużej nie przeglądać w tym lustrze własnych pragnień. Tu już dobrze. Zmęczone twarze wracających z popołudniowej zmiany. Tak, to dla niej właściwsze miejsce. Znużenie. Do domu! Choć wie, że nieprędko zaśnie.
– Kurwa, jak będzie się mnie czepiał, zabiję!
– A co ci to, kurwa, pomoże?
Ten zwięzły dialog uświadamia jej kompletny bezsens własnych agresywnych chęci. Co z tego, że plunie Markowi w twarz? Niedawno chciała plunąć w twarz Łukaszowi. Uprzytomnia sobie, że to wciąż ta sama chęć, której źródłem jest protest przeciw lekceważeniu jej osoby.
Na schodach zaskakuje ją widok siedzącego na stopniu pijanego sąsiada.
– Czegóż pan nie idzie do domu?
– Mnie tu dobrze.
Skoro tak, nie musi dzwonić, mówić Krasickiej, żeby zabrała męża. Uszanuje cudzą wolę. Tym łatwiej ją uszanować, że nie ma to związku z nią samą.
Wiśka zdejmuje w przedpokoju płaszcz. Staje przed lustrem i uważnie się sobie przygląda. No cóż, nie jest to szczyt kobiecej urody. Zaledwie półszczyt i to tylko dlatego, że włożyła sporo wysiłku, żeby jako tako dzisiaj wyglądać. Nie nabyła się w tym stroju, a już go trzeba zdjąć. Idzie do sypialni, ale zamiast się rozebrać, bierze do rąk gitarę. Etiuda Fernando Sora – ma ją jutro grać. Gra cicho, bo sąsiedzi. Nagle dzwonek. Widać Krasicki pomylił drzwi – nie pierwszy raz. Trzeba otworzyć, inaczej będzie dzwonił i dzwonił. Otwiera. Tam – Marek. Moment zaskoczenia i próbuje drzwi zatrzasnąć, ale on bezczelnie je przytrzymuje.
– Co z tobą? – pyta wyraźnie zaniepokojony.
– Nic ze mną. Puść te drzwi – warczy.
– Isia powiedziała, że się źle poczułaś. Przestraszyłem się, że teraz ty…
– Co ja?
– Że znowu trzeba wzywać pogotowie.
– Może i trzeba. Wyraźnie z tobą coś nie w porządku. Puść drzwi!
– Więc bujałaś? Nic ci nie jest?
– Nic a nic.
– To dlaczego nie zaczekałaś?
– Nie lubię być wystawiana do wiatru. Puść w końcu te drzwi!
Marka jakby nagle oświeciło.
– Nic ci nie powiedzieli?
– A powinni? Ty oczywiście nie mogłeś zadzwonić.
– Próbowałem. Już cię nie było. Mogłem tylko powiadomić Hetmanów. Głupio wyszło. Przepraszam.
– Masz pan rację. Tak głupio, że głupiej to już chyba być nie może – wtrąca siedzący na schodach Krasicki.
To zmusza Wiśkę do wpuszczenia Marka. Nadal jednak trzyma go przy drzwiach.
– Po co przyszedłeś? Czego chcesz?
– Musiałem sprawdzić, jak się czujesz. Tak zaraz jedno po drugim…
– Co po czym. Mów jak człowiek.
– Moja sąsiadka zaniemogła. Musiałem się nią zająć, wezwać pogotowie, bo to osoba stara i samotna, potem przy niej posiedzieć, aż po zastrzyku zaśnie, bała się zostać sama. To serce. Przychodzę do Hetmanów, a tu mi mówią, że się źle poczułaś. Leciałem jak wariat.
– Trudno zaprzeczyć. A skoro już przekonałeś się, że moje serce w porządku, to czego chcesz?
– Obiecałaś „udzielić się towarzysko” – mówi trochę niepewnie.
– Sądzisz, że wrócę z tobą do Hetmanów? Już prawie jedenasta.
– No tak. Gdybyś jeszcze chwilkę zaczekała…
– Ale nie zaczekałam – przerywa mu w pół zdania – i teraz już chciałabym znaleźć się w łóżku.
Peszy się, że zabrzmiało to jak propozycja. Marek jednak jej wypowiedzi tak nie przyjmuje, bo pyta:
– Wisia, nie masz czegoś do zjedzenia? Od obiadu nic nie jadłem. Wcale nie zrobiłem zakupów licząc na te ostatki.
Wiśka tylko ciężko wzdycha. Oto stuprocentowy mężczyzna.
– Głodnego nakarmić. Spragnionego napoić – cytuje i idzie do kuchni.
A gdy już siedzą oboje przy stole, Marek zajadający jedna za drugą kanapki, a ona od niechcenia pogryzająca herbatnik, stwierdza:
– Już trochę ze mnie wyparowało. Nie masz pojęcia, jaka byłam wściekła. Podejrzanie szybko przechodzą mi wszelkie pretensje do ciebie.
– To źle?
– To w moim przypadku nienormalne. Jestem osobą dość pamiętliwą.
– Oho! Zabrzmiało to jak ostrzeżenie. – Badawczo na nią spogląda.
– Skoro tak to przyjąłeś.
Marek kończy jeść, popija.
– Jestem gotów do czynu.
– Do czynu?
– O ile pamiętam, w programie na dziś były tańce.
– Delikatnie mówiąc, zaskoczyłeś mnie.
– Czym? Że też jestem „pamiętliwy”?
– Pewnie ja zagram na gitarze, a ty zatańczysz, bo niestety nie mam w domu żadnych nagrań muzyki tanecznej.
– Właśnie że masz. Hokus-pokus! – Marek z kieszeni marynarki wyciąga kasetę. – Nie zdążyłem im zostawić.
– Zaskoczenie numer dwa – mówi Wiśka. Wstaje. – Zapraszam w takim razie na salony, ale na krótko, bo koncert.
I po chwili Marek lekko przygarnia ją w tańcu.
Jak dobrze, że nie zdążyła się rozebrać, nie zastał jej w negliżu. Jak dobrze, że nie zdążyła kupić jeszcze żadnego dywanu, jest gdzie potańczyć. Jak dobrze… Po prostu dobrze. Ale tylko przez pierwsze dziesięć minut. A potem zaczyna narastać w niej pragnienie – Marek! Marek! – zaczyna go przywoływać – Marek! Marek! – i to czekanie, żeby on… On jednak, tak jak poprzednio, widocznie jej wołania nie słyszy, wciąż utrzymuje „przyzwoity” dystans – więc żal, chęć, żeby przejąć inicjatywę, samej się przytulić. Na szczęście nie zdąża, nim on zacznie opowiadać, jak to Mareczek zobaczył na obrazku tylko do połowy widoczną małpę i zapytał: „Ta małpka jest złamana?” Mimo woli Wiśka parska śmiechem, a przecież wie, że Marek nie bez powodu przypomniał jej o synku. Dość! Nie będzie się narzucała. Mówi:
– Koniec, Marku. Muszę wypocząć. Jeszcze zdążysz do Hetmanów na same ostatki.
– Bez ciebie? – Zmartwiony czy udaje? A potem nagle pyta: – Mogę jutro z tobą pojechać do Chełma?
Wiśka wyraża zgodę bez entuzjazmu. Odprowadza Marka do drzwi. Prysznic i do łóżka. Znowu tylko przez chwilę jest przytulnie, wygodnie. Potem niespokojne myśli niweczą przyjemne odczucia. No bo po co się zgodziła? Co z jej rozsądnym wnioskiem, że od Marka powinna trzymać się z daleka? Z drugiej strony, co miała powiedzieć? Przecież każdemu wolno być na koncercie. To samooszustwo jest szyte tak grubymi nićmi, że aż jej wstyd.
Najlepiej o Marku więcej nie myśleć. Zapaść w muzykę, jak w rozedrganą toń. Wiśka układa na prześcieradle rozwarte do góry dłonie, zbiera w nie zstępujące z niebytu dźwięki. Przenikają do jej wnętrza, rozbiegają się po całym ciele wraz z radosną czerwienią niecierpliwych strumyczków krwi. Wracają z nimi do serca, by znowu się rozbiegnąć i wrócić. Wspina się, wspina skalistą ścieżką. Dąży do źródła muzyki. Już wyczuwa jego bliskość – powietrze, ziemia pod stopami wibrują, coraz silniej drżą. Na samym szczycie stoi ON – z rozwianymi włosami dźwięków, w ruchliwej szacie dźwięków, z dłońmi ułożonymi w kabalistyczny hieroglif, z oczami płonącymi jak dwa nagrobne znicze.