28

Muzyka! Die Musik! La musique! Muzyka jest rodzaju żeńskiego. Dlaczego przyśniła się jej jako mężczyzna? Nie przypominała żadnego spośród mężczyzn jej znanych. Niezwykle wyrazista, patetyczna, wzniosła, była (był?) wielką tajemnicą. Tak zakodowała się w jej pamięci. I gdy przymyka oczy, dostrzega go (ją?) na tle chmurnego nieba. Duch Muzyki! Zgodność rodzajów została osiągnięta. Przycicha irracjonalny niepokój.

Jeżeli nie chce, żeby Marek z nią jechał, wystarczy zatelefonować, powiedzieć. Obywa się i bez tego, bo to właśnie on dzwoni, że nie będzie mógł. Bardzo dobrze! A w ogóle, z tym zagrożeniem z jego strony, czy to nie przesada? Spędzili razem sporo czasu, a ich kontakty pozostały tylko koleżeńskie. Bo przyjaźń to jednak coś więcej, niż razem zjeść, zatańczyć, pójść na basen czy do kina. Gdzież tu niebezpieczeństwo? Chyba nie w tym, że Marek jest przystojny, niegłupi i życzliwy. Kiedy byli w Grabówce, matka niby mimochodem rzuciła: „Wygląda na porządnego człowieka”. Dla matki to pewnie znaczyło: „Nadaje się na mojego zięcia”. Więc Wiśka przekornie odpowiedziała: „To przecież żadna gwarancja, że jest porządny” – choć myślała podobnie jak matka. Przecież nie wiedziała jeszcze wtedy o ojcostwie Marka.

Czy mężczyzna, który ma romans z mężatką, to człowiek porządny? A kobieta, która chciała kogoś zamordować? Można chyba uznać, że są siebie warci. Znowu sprowadziła bezwiednie ich przypadki na wspólną płaszczyznę. Jakoś tak samo jej to wychodzi. On – ja. Ja to – on to. On ma swój garb – ja swój. Ale niech spróbuje zrobić choćby mały kroczek w jego kierunku, zaraz dostaje po nosie. Stopniowo narasta chęć przeciwstawienia się tej prawidłowości, jej przełamania. To znaczy, że co? Zacznie się Markowi narzucać? Może po prostu nie będzie go więcej unikała. Który to już raz Wiśka podejmuje w stosunku do Marka równie „odważną” decyzję. A jednak amplituda jej wahań jest teraz znacznie szersza i towarzyszą jej silniejsze emocje.

Następstwem tych rozważań jest, kilka dni później, kolejna wizyta Wiśki u Marka.

Siedzą oboje w jego pokoju przy obszernym klasycystycznym biurku i oglądają zdjęcia z wypraw turystycznych – zabytki, pejzaże, rzadkie rośliny, ludzie. Wreszcie trafiają na serię zdjęć ze wspólnego rajdu po Bieszczadach. Rozkładają je na blacie, próbując ustalić odpowiednią kolejność. Spierają się przy tym, śmieją, przytaczając jako argumenty anegdoty i opisy różnych sytuacji. Pozostały jeszcze trzy sporne zdjęcia, gdy ktoś dzwoni do drzwi i Marek idzie otworzyć. Po chwili z sąsiedniego pokoju dobiega Wiśkę rozmowa:

– Usiądziesz?

– Tylko na moment. Zaraz muszę wracać. Ruta wychodzi za pół godziny na nagranie.

Chwila milczenia i ten sam męski głos:

– Marek, właściwie przyszedłem cię o coś prosić. Nie wytrzymam już dłużej. Myślałem, że to minie. Ale nie. Nie sposób tak żyć! Nie potrafię, rozumiesz? Próbowałem różnych rzeczy. Nic nie mogę. Ona patrzy na mnie jak na zupełnie obcego człowieka.

Głos tak jest nasycony emocją, że wypowiedź z pewnością nie została przeznaczona dla obcych uszu. Myśl, żeby jakoś zasygnalizować swoją obecność, i Wiśka się na to nie zdobywa, bo skoro Marek…

Po chwili tamten znowu zaczyna mówić.

– Może ty byś potrafił zrobić coś, żeby ona znowu mogła się uśmiechać. Może tobie by się udało. Ja wiem, przyrzekłeś mi, że jej nie dotkniesz. Zwalniam cię z tego przyrzeczenia. Ratuj ją! Ja już nic nie mogę. Próbowałem. Marek! ja się zgadzam na wszystko. Spróbuj ty, proszę.

– Co ty mówisz? Czy ty się zastanowiłeś? – pyta Marek.

Nie ujawnił obecności Wiśki, już za późno, i teraz pewnie mu głupio.

– A sądzisz, że nie? Czy przyszedłbym z czymś takim, gdybym się wcześniej nie zastanowił?

– Pośpieszyłeś się. Przecież to jeszcze nie ma roku. A nawet gdybym uznał, że to dość, nie licz na mnie. Ja bym nie mógł… Widzę przecież, jak to wygląda. Ale nie. Musisz sam. Musisz się zdobyć na cierpliwość. Ja nie mogę.

– Przedtem mogłeś!

– Roman!

Przez chwilę trwa cisza.

– Może zmienisz zdanie. Muszę iść.

Widocznie odszedł, bo po chwili Marek wraca do Wiśki. Zmieszany.

– Słyszałaś? – pyta.

– Każde słowo. Mam znakomity słuch.

Milczą.

– Co on musi przeżywać, skoro zdecydował się na coś takiego – mówi Wiśka.

– Bardzo ją kocha.

– A ty? – Rzuciła pytanie szybciej, niż pomyślała.

Milczą.

– Chyba powinienem ci powiedzieć, jak to było.

– Nie musisz.

– Ale chcę.

Siedzą przy biurku obok siebie, nie patrząc sobie w oczy, dzięki czemu łatwiej Markowi mówić.

– Romana nie było tu przez rok. I kiedy ją poznałem, była sama, tylko z chorą psychicznie matką. Myślałem, że wolna. Potem jej matka skoczyła z balkonu. To nas jeszcze bardziej zbliżyło. Potrzebowała mnie. – I dodaje ciszej: – Ja też jej potrzebowałem. A później, któregoś dnia powiedziano mi, że ma męża i córeczkę, i ci dwoje wkrótce wrócą do Lublina. Odszedłem. O tym, że urodziła mojego syna dowiedziałem się przypadkowo dwa lata później. Roman nie miał pojęcia ani o mnie, ani o Mareczku. Odkrył prawdę równie nagle, jak wcześniej ja. Musieliśmy to jakoś… Trzeba było z tym żyć. Po tym jak odszedłem, Ruta wróciła do Romana. Ubiegłej wiosny zdarzył się ten wypadek. Ja myślę, że nie minęło jeszcze dość czasu. Jeszcze nie udało się jej z tego wyjść. A on by chciał, żeby to już. Tak, chyba ją bardzo kocha.

– A ty? – powtarza z głupim uporem.

– Nie potrafię ci odpowiedzieć. Chciałbym, żeby wrócił tamten czas, tamta wiosna. Ale przecież nie wróci. Więc to wszystko jest już daleko, coraz dalej i nie ma żadnego „teraz” ani „w przyszłości”. I myślę, że w miarę jak Mareczek będzie rósł, oddalał się od nas, i my dwoje będziemy sobie coraz dalsi. Żal, że to tak. Nic jednak nie można na to poradzić.

– To, z czym przyszedł mąż Ruty, to właśnie jakaś „rada”.

– Chyba nie mówisz poważnie?

– Mówię poważnie. Nie jestem też pewna, czy gdybym nie siedziała tutaj, twoja rozmowa z nim wyglądałaby tak, jak wyglądała.

Brzmi to wręcz prowokująco. Skoro Marek zaczął na ten temat mówić, Wiśka próbuje wydobyć z niego jak najwięcej. Taka okazja może się nie powtórzyć. Spodziewa się zaprzeczenia. Życzy sobie z jego strony zaprzeczenia. Jednak Marek mówi:

– Ja też nie jestem tego pewny.

Znowu siedzą w milczeniu. „Cóżeś ty taki prawdomówny” – myśli Wiśka z pretensją. Pretensja – że prawdomówny! Ktoś kłamie, źle. Mówi prawdę, źle. Czego więc sobie życzyć? Czy to zależy wyłącznie od okoliczności? Wtedy Marek dodaje:

– Trzeba było wybrać i wybrałem. Myślę, że dobrze. A ty jak myślisz?

– Nie potrzebuję niczego myśleć. To nie jest rzecz, która by mnie w jakimkolwiek stopniu dotyczyła.

– Skoro podejrzewasz swój wpływ na podjętą decyzję, to jakoś cię dotyczy. – A gdy ona milczy: – Przepraszam, nie musimy więcej o tym mówić.

– Obawiam się, że o czym innym też już nam się nie uda dzisiaj mówić. Pójdę. Nie odprowadzaj mnie.

Wiśka odchodzi. Jadąc autobusem myśli: „A jednak nie odpowiedział, czy ją kocha. Jakoś tak wyślizgnął się bokiem”. Jest jej przykro. Widocznie kocha. Bo gdyby to ją zapytano o Danka albo o Łukasza bez wahania odpowiedziałaby „nie”. Nie musiałaby się wcale nad tym zastanawiać. Odpowiedziałaby od razu. Jeżeli jednak Rutę kocha, czy nie skorzystałby skwapliwie z propozycji Romana? Kto wie, czy nie skorzysta. Przecież to co powiedział, to tylko dlatego, że ona siedziała w pobliżu i zdawał sobie sprawę, że słyszy. Zresztą zgoda Romana wcale mu niepotrzebna. Potrzebna tylko zgoda Ruty. Może właśnie ją ma i stąd obojętność Ruty wobec męża. Tak, wszystko to jest prawdopodobne, tyle że nieprawdziwe. Pewnie najbliższa prawdy jest wersja Marka. Ani on, ani ta kobieta nie wyglądają na dwoje szczęśliwych.

***

Wiatr i księżyc. Księżyc i wiatr. I noc.

Dobrze się jej dzisiaj grało. Znakomicie. Szkoda, że Marek nie słyszał. Wiśka leży zapatrzona w okno. Powoli, powoli uchodzi z niej zmęczenie. Za oknem w ciemności harcuje wiatr.

„Sztuka ma swoją iluzję wolności, w gruncie rzeczy ogranicza nas jak każda rzeczywistość.” Gdzieś to ostatnio usłyszała czy przeczytała. Swoje uzależnienie odczuła ostro dopiero po koncercie w Krakowie. Przedtem wydawało się jej, że to ona panuje nad utworem i instrumentem. Teraz już wie, że nie. Pozostaje jej być uniżoną sługą bez prawa buntu. Z prawem buntu? Ostrożnie się cofa przed tą myślą. Na razie nie czuje żadnej potrzeby buntu przeciw muzyce. Przeciwko ludziom – tak. Zawsze miała silne poczucie niezależności, jak ojciec. Śmieszne, w miarę jak człowiek dorasta, coraz bardziej zauważa, że jest dalszym ciągiem. Mareczek – dalszy ciąg Marka. Ma to samo szaroniebieskie spojrzenie. A jej dalszy ciąg? Nawet nie wie, jakiej był płci. Nie zapytała – być może dało się to już określić. Ale nie zapytała. Wtedy, wobec poniesionej straty, nie uznała tego za istotne. Dopiero teraz, kiedy waha się, jak o nim myśleć: „on” czy „ona”. Bo „ono” wydaje się jej jakoś uwłaczające, ujmujące znaczenia. Kiedy była mała, wierzyła, że któregoś dnia trafi na łąkę zamieszkałą przez elfy. Zobaczy, jak zupełnie malusieńkie przelatują z kielicha w kielich kwiatu i tam upiwszy nektaru kładą się spać na miękkiej pościeli płatków, a ich skrzydełka polśniewają wszystkimi kolorami tęczy. I teraz to jej utracone powróciło do niej pod postacią maleńkiego elfa. Widać umknęło, wyfrunęło z niej, żeby nie urosnąć – jak Piotruś Pan. Może pozazdrościło fruwania tonom. Może to wszystko przez jej granie. Usłyszało brawa, aplauz dla fruwających tonów i pomyślało: „Ja też!” Ale jemu gdy wyfrunęło, nikt nie bił braw. Umyśliło tedy fruwać dla niej tylko, dla swej matki. Jak elf. Tak samo maleńkie i tak samo niewidoczne. Przeskakujące wesoło z tonu na ton, kiedy ona gra. Z tonu na ton. Nie od razu je rozpoznała. Pomyślała: „Jakoś inaczej, dojrzalej mi się gra”. Nie od razu zauważyła to maleńkie fruwające swojej matce. Dopiero potem… Nikt o tym nie wie. Choć czasem może ktoś dostrzega nad koncertującą błysk tęczowego skrzydełka. Z tonu na ton. Nikt o tym nie wie. To ich dwojga wielka tajemnica.

***

– Wisia! Pójdziemy popływać? – pyta przez telefon Marek.

– Ja nie.

– Dlaczego? Jesteś chora? – pobrzmiewa w tym porcja niepokoju.

– Można to i tak określić.

– W takim razie zaraz przyjadę. – I nie czekając jej zgody: – Kupić po drodze coś do jedzenia?

– Byle nie pierogi ruskie.

I później Marek, gdy wyjmuje z reklamówki zakupy, pyta:

– Skąd u ciebie te nacjonalistyczne ciągotki, ta awersja ruskopierogowa?

A Wiśka mówi:

– Ten facet, który tu przychodził, uwielbiał ruskie pierogi. W końcu nasypałam mu do herbaty arszeniku.

Marek patrzy zaskoczony i treścią, i ostrym tonem, wcale nieżartobliwym.

– Za pierogi?

– Także za pierogi. Wszystko to było jedno wielkie oszustwo. Próbowaliśmy zrobić coś z niczego. To nie mogło się udać.

Wiśka zajmuje się herbatą, a kiedy stawia przed Markiem szklankę, ten pół pyta, pół stwierdza:

– Z tym arszenikiem to żart?

– Żart? Tak byś to określił? Ja uważam, że to raczej był odruch. Zadziałałam spontanicznie. Ale żart? Nie. Powiedziałam „stop!” w ostatniej chwili i wcale nie dlatego, że się zreflektowałam czy przestraszyłam, ale że uznał swoją winę. Zdążył, nim upił herbaty. – A widząc, że Marek nie kwapi się sięgnąć po szklankę, dodaje: – Już nie mam w domu arszeniku. Wywiozłam do Grabówki i zakopałam w kącie podwórza. Możesz spokojnie pić.

Marek zmieszany szybko bierze szklankę do rąk, właśnie zrozumiał, że Wiśka mówiła serio, bąka:

– Chyba nie żałujesz tego „stop!”

– Oczywiście, że nie. Gdybym go zamordowała, to żeby to miało jakiś sens, jakieś uzasadnienie, musiałabym bezustannie podsycać w sobie nienawiść, zmuszać się do nienawiści, a ja, po paru zaledwie miesiącach, nie czuję do niego nic. Zupełnie nic. Rozumiesz?

– Nie kochałaś go.

– Nie zdążyłam. To nie trwało długo. A on jakoś tak za zwyczajnie był.

I myśli: „Po co ja to mówię? Wszystko przez to, że jestem podenerwowana, jak to w czasie miesiączki. – Patrzy na Marka z odrobiną wrogości. – Słodkie niewiniątko! On nie wiedział. On nie chciał. A Mareczek został poczęty przez tchnienie anielskie. Mężczyźni!” – to z pogardą. Myśli: „Wystraszyłam go tym arszenikiem. – Podchodzi jej do gardła kulka złośliwego śmiechu. I: – Uważaj! Będziesz później żałowała.” Ale to coś w niej nie liczy się z żadnymi rozsądnymi ostrzeżeniami, bulgoce jak gotująca się w garnku zupa.

Marek zajął się jedzeniem. Nie patrzy na nią. Łowi widelcem niesforne kulki zielonego groszku.

A Wiśka: „Należał mu się rewanż za jego spontaniczne zwierzenia. Niechże wie, z kim ma przyjemność”.