4
– Co pan dzisiaj taki byle jaki, panie doktorze? Gorącej herbatki zrobić?
– Proszę. Chętnie wypiję.
– Zanim woda się zagotuje, może sobie trochę pociupciamy? Ot tak, dla czystej przyjemności.
Olecki zaskoczony bezpośredniością propozycji podnosi głowę znad gazety. Siostra Helena pracuje na ich oddziale od dwu tygodni, przeszła z interny. Pierwszy raz mają jednocześnie nocny dyżur.
– Mąż nie dogadza? – pyta uszczypliwie widząc na jej palcu obrączkę.
Siostra Helena się śmieje.
– Co by miał nie dogadzać. Chłop do rzeczy. Wracam rano z dyżuru, skonana, a on jak się za mnie zabierze, to w końcu mówię: „Grzesiu! bo zacznę żałować, że ci nie obcięło czego innego”.
Olecki w niemym pytaniu unosi brwi.
– Bo jemu przy maszynie obcięło dwa palce – wyjaśnia siostra Helena.
– Skąd więc ta atrakcyjna propozycja? – To równie uszczypliwie.
– Przecież widzę, że coś panu dolega. Może jakaś baba zaszła za skórę? Nie ma lepszego lekarstwa, jak sobie pociupciać. Ja tak z dobrego serca.
– Na studiach mnie uczono, że zanim zapisze się lekarstwo, trzeba rozpoznać chorobę. To, co robi siostra, stosowanie byle jakiego leku przy zaledwie domniemaniu choroby, to czysta szarlataneria.
Siostra Helena wlewa wodę i przynosi szklanki na stolik.
– Pan doktór to jeszcze młody – mówi. – Za poważnie pan wszystko bierze. Proszę. A ja przelecę po salach.
„Ma rację – myśli Łukasz. – Za poważnie to wszystko biorę”. Jak jednak nie brać poważnie, że jedyna kobieta, na której mu zależy, woli innego. Łukasz ma sporo samokrytycyzmu. Nie przecenia własnej atrakcyjności, ale tamten to przecież całkiem stary człowiek. Czy gdyby on, Łukasz, nie był bratem Agnieszki, decyzja Ewy byłaby taka sama?
– Panie doktorze, niech pan pójdzie do Jurczyka pod czwórkę.
– Co z nim? Gorzej?
– Nie, chce o coś pana zapytać. Może pan spokojnie skończyć herbatę.
Siostra Helena siada po drugiej stronie stolika – pulchna blondynka bliżej czterdziestki. Macierzyńskie ciepło bucha od niej jak od chlebowego pieca.
– Szkoda tego żuczka z jedynki. Chyba nic z niego nie będzie. – Smutno zamyśla się nad szklanką.
Łukasz idzie do Jurczyka.
– Czegóż pan nie śpi, panie Mirku?
– Tak jakoś… Dzisiaj pełnia, widzi pan? Może to dlatego? Panie doktorze – mówi do Łukasza, który przysiadł na łóżku – czy ja będę mógł z żoną? No, pan wie. Czy będę mógł zadowolić kobietę?
– Czemu nie. Jak pana z tego wyciągniemy, to czemu nie.
– Bo wie pan, żona jeszcze młoda. Trzeba jej czasem wygodzić. Po co jej w domu kaleka.
– Co za głupoty pan opowiada. Jak by pan nie był jej potrzebny, to by tu codziennie nie przylatywała.
– Nie myślałem, że będzie tak codziennie przychodziła.
Jurczyk zapatrza się w księżyc.
– Teraz już trzeba spać. Sen to też lekarstwo.
Łukasz zaciąga zasłonę, tłumiąc nieco blask. Wraca do dyżurki.
– Może się pan zdrzemnie? Ja tu już wszystkiego przypilnuję.
Łukasz wyciąga się na kozetce. Zakłada ręce pod głowę i przymyka oczy. Czuje po chwili jak siostra Helena zdejmuje mu ostrożnie buty i okrywa go kocem. W obawie, żeby nie ponowiła swej propozycji, udaje, że zasnął. Więc jutro Ewy imieniny? Świetny pretekst, żeby tam pójść. Pójść? I usłyszeć, jak ona mówi: „Januszku, odprowadź Łukasza do drzwi”. Jak mogła! Jak ona mogła! Czy w każdym człowieku drzemie demon okrucieństwa? A on sam, kiedy zauważył, że Agnieszka w ciąży, z jaką złośliwą satysfakcją powiedział do Andrzeja: „Myślałem, że pobiegniesz oświadczyć się Ewie”. Tamten pobladł i wycedził: „Ja z kolei sądziłem, że to ty żywisz taki zamiar”. To ta riposta popchnęła Łukasza do oświadczyn. Gdyby Ewa zdecydowała od razu, może łatwiej byłoby to wszystko przecierpieć. Ale ona zostawiła furtkę dla nadziei. I te nadzieje zaczęły gwałtownie się rozrastać. Wierzył, że pewnego dnia Ewa zdecyduje się spróbować, wyjedzie z nim na dwa, trzy dni i będzie miał ją w łóżku. Przeżywał te emocje tak silnie, że bał się wejść wieczorem pod kołdrę, bo ona, fantom, pojawiała się obok. Wyciągał po nią ręce i czuł całą powierzchnią dłoni dotyk jej naskórka. Usta błądziły nieprzytomnie po jej twarzy. Mięśnie lędźwi napinały się do bólu. Twarz miewał mokrą od potu i łez. A w dzień? Przynosił jej wciąż i wciąż nowe kwiaty, rozmawiali, słuchali preludiów Bacha granych na trąbce – te dźwięki rozcinały jak skalpelem jego serce, krwawiło takie rozpłatane. Ona siedziała zasłuchana – obca i daleka – aż kiedyś zaproponowała: „Pójdziemy na koncert? CzernyStefańska przyjeżdża do Lublina”. Po tym jego chętnym słuchaniu i słuchaniu preludiów Bacha może uznała go za miłośnika muzyki poważnej? Kilka dni później byli na koncercie. Ewa we wdowiej czerni jakby dalsza jemu, a bliższa odświętności sztuki – cierpiał z powodu tego oddalenia. Przecież koncert się wreszcie skończył i odwiózł Ewę pod dom. Zatrzymując samochód miał nadzieję, że go zaprosi na górę, choć było już dość późno, ale ona nic nie mówiła ani nie wysiadała. Zgasił światło, wtedy zwróciła ku niemu twarz. Wziął tę twarz w obie dłonie i zaczął ją całować. Usta miał boleśnie suche i gorące. Cały on był w tych ustach – jego dusza! i jego ciało! Jak zwykle, kiedy emocje zagłuszą rozsądek, nie od razu zauważył, że jej początkowa bierność przemienia się w niechęć, że próbuje umykać jego wargom. „Ewa! – powiedział – Ewa!” – i nie poznał własnego głosu.
***
Skąd w człowieku to upodobanie do rozdrapywania starych ran? Czy to chęć przeciwstawienia się upływowi czasu, jego kataplazmatycznym właściwościom? Czy czując, że nadal boli, nabieramy przekonania, że nie oddaliliśmy się od minionych wydarzeń zbyt daleko? A może przeżywszy porcję silnych emocji (choćby negatywnych), nie mamy chęci wracać do szarzyzny życia, do potoczności. Próbujemy więc te emocje odgrzewać, jak pierogi na patelni. Żeby jednak mieć co na patelnię położyć, trzeba zdobyć kolejną porcję. Nic więc dziwnego, że Łukasz znalazł się w końcu na imieninach Ewy.
Zaskoczyła go autentyczną radością z prezentu, który jej przyniósł, a także dziękczynnym pocałunkiem. Potem przez cały czas radośnie się do niego uśmiechała i przeżył bolesne rozczarowanie, gdy zauważył, że równie radośnie uśmiecha się do pozostałych. Aż wznosząc toast powiedziała: „Kocham was!” I tak Łukasz stał się jednością w zbiorze – bez żadnego już prawa wyróżnienia.
Przez cały następny tydzień na zmianę to cieszył się, że tam poszedł, to pluł sobie w brodę, że poszedł. Pod powiekami trwał obraz Ewy promiennej, spokojnej – takiej nie widział od śmierci Tomasza – Ewy pięknej i pożądanej. Odżyły nadzieje. Gdyby znów zaniósł jej bukiet lub chociaż główkę sałaty dla chomika, którego jej podarował na imieniny, albo gdyby ponowił propozycję wspólnego weekendu – jak by to przyjęła? Każdego kolejnego dnia pod koniec pracy Łukasz zastanawiał się, czy nie pojechać do Ewy i udając, iż nie zauważył, że dokonała już między nim a Matuszewskim wyboru, poprosić, żeby znowu nastawiła mu preludia Bacha. A jeśli wbrew jego mniemaniom tego właśnie oczekiwała? Jeśli chciała, żeby o nią powalczył? Czy nie nazbyt łatwo ustąpił tamtemu placu?
I tak doktor Olecki wychodząc tego dnia ze szpitala z ponadpółgodzinnym opóźnieniem (pogotowie przywiozło tuż przed jego wyjściem pacjenta), jest gotowy zrealizować powzięty przed dwoma godzinami zamiar: kupić kwiaty i pojechać do Ewy. Zbliża się energicznym krokiem do swojej skody, zajmuje miejsce za kierownicą i zatrzaskuje drzwiczki.
Dostrzega ją w bocznym lusterku. Siedzi na krawężniku wsparta łokciami o kolana a brodą o dłonie. Bez ruchu. Patrzy. Łukasz trwa przez chwilę w zaskoczeniu, z kluczykiem w dłoni, potem wychodzi z samochodu, daje trzy kroki i siada obok. Siedząc tak dostrzega wyraziście zieleń trawy popstrzoną plamkami mleczów. Zauważa różnorodność rosnących na trawniku krzewów – odmienność ich kształtów, listowia, kwiatów. Zdumiony, że przez kilka lat tego wszystkiego w ogóle nie zauważył – wychodził, wsiadał do samochodu i odjeżdżał z głową jeszcze pełną szpitalnych przypadków bądź planów na popołudnie – a to wszystko sobie w tym czasie rosło, kwitło, owocowało zupełnie poza nim. I oto siedząc na krawężniku podjazdu obok szpitala klinicznego w Lublinie, doktor Łukasz Olecki odkrywa z nagła istnienie świata roślinnego – jego odrębność, piękno i żywotność – czuje, że został obdarowany czymś ważnym. I trochę wzruszony, z czym nie chce się zdradzić, mówi do siedzącej obok Wisławy Koniecznej:
– Dobrze się tutaj siedzi.
– Nie przez pół godziny.
– Przepraszam! – Łukasz się podrywa i wyciąga rękę, żeby pomóc jej wstać. – Pogotowie przywiozło pacjenta. Trzeba było się nim zająć.
– Ach, tak – mówi Wiśka i wstaje jakoś tak lekko, nie korzystając wcale z pomocy Łukasza. – Tym lepiej, bo bliżej kolacji, na którą przyszłam właśnie pana zaprosić.
Łukaszowi miga myśl, żeby się jakoś wykręcić – przecież ma jechać do Ewy – ale trochę mu wstyd wobec tego jej ponadpółgodzinnego oczekiwania. Trzeba odłożyć uprzedni zamiar, zaakceptować, co przyniósł los.
– Dziękuję – mówi. – Dziękuję, że pani nie zapomniała.
– Niełatwo zapominam.
Mówi to chłodno, może trochę zła o to długie czekanie. Otwiera przed nią drzwiczki samochodu. Zanim ruszy, jeszcze raz obrzuca wzrokiem intensywnie zielony trawnik i krzewy, z którymi właśnie zawarł znajomość. „Do zobaczenia do jutra” – mówi im w myśli. Rusza.
– Tam gdzie poprzednio?
– No, tak.
– Jak się wiodło na koncertach?
– Nieźle.
Skoro zamierza być taka naburmuszona, to po co czekała? Łukasz zaczyna żałować, że się nie wymówił pilnym spotkaniem. Mógł powiedzieć: „Widocznie naszym przeznaczeniem jest wciąż się mijać. Niestety, kolega ze szpitala dziecięcego właśnie poprosił mnie o konsultację”. Brzmiałoby to wdzięcznie, a jednocześnie dowartościowało go w oczach artystki. „Wpadłem jak śliwka w kompot – myśli. – Dlaczego śliwka? Dlaczego w kompot?” Zatrzymuje samochód i od ulicznej kwiaciarki kupuje bukiecik. Wręcza go Wisławie.
– Odtrutka po tych wszystkich różach, gerberach i goździkach, którymi panią zapewne codziennie obdarzano.
– Dziękuję. – To już nieco sympatyczniejszym tonem.
Jadąc, trzyma ten bukiecik w obu dłoniach złożonych na kształt muszli, uśmiecha się do kwiatów. Już jest lepiej.
Wizg opon! „Jezus! Maria!” – krzyk. I ludzie zaczynają biegnąć w tamtym kierunku. Łukasz hamuje.
– Trzymaj. Wysiadaj. – Sam z tylnego siedzenia bierze torbę i zamyka drzwi. – Chodź.
– Przepraszam! Przepraszam, jestem lekarzem!
Ludzie się przed nim rozstępują.
Na jezdni leży kobieta. Jedną rękę ma nienaturalnie odrzuconą. Wiśka odruchowo zamyka szczelnie oczy.
– Poruczniku! – słyszy głos Łukasza. – Proszę pobiec tu do szpitala wojskowego, powiedzieć o wypadku i żeby zaraz przysłali nosze. Niech zadzwonią na policję. Panowie! zróbcie krąg. Cofnijcie ludzi.
Uchyla powiek. Dostrzega Łukasza pochylonego nad kobietą – nie widzi, co robi, bo stoi za nim. Potem Łukasz mówi:
– Wyjmij gazę. Zahamuj to krwawienie.
Z czoła kobiety płynie krew. Musiała uderzyć o krawężnik. Wiśka dygocącymi rękami otwiera trzymaną apteczkę. Gdzie gaza? Gdzie gaza! Jest. Ileż tej krwi! Przykłada gazę do czoła kobiety, lekko przyciska i czuje, jak zwitek zaczyna przemakać. Robi się jej słabo. Nie patrzyć! Zwraca oczy na Łukasza. Właśnie wciąga do strzykawki lekarstwo. Robi zastrzyk. Od pobliskiego szpitala nadchodzą śpiesznym marszem trzej mężczyźni w białych kitlach.
– Cześć! Co dałeś? – pyta jeden z nich patrząc na strzykawkę.
Pojawia się policja.
– Rozejść się! Proszę się rozejść!
– Niech pani już puści – mówi do niej pielęgniarz.
Układają ranną na noszach i szybko odchodzą.
Stoi patrząc na czerwoną od krwi rękę. Łukasz podnosi apteczkę, która leży otwarta u jej nóg, zamyka.
– Trzymaj!
Ale ona nadal stoi i patrzy na swoją zakrwawioną dłoń. Łukasz wyjmuje z kieszeni chusteczkę, obciera krew.
– No już. Jedziemy.
Podnosi torbę, apteczkę pod pachę, a drugą ręką bierze ją mocno pod ramię i prowadzi do samochodu.
Siedzi z mocno zatulonymi powiekami i trzyma przed sobą tę dłoń wciąż jeszcze lepką od krwi. Tak dojeżdżają na miejsce. Wiśka wysiada i nie czekając na Łukasza niemal biegnie do mieszkania. Umyka w bezpieczne miejsce. Łukasz więc, po zamknięciu samochodu, musi w spisie lokatorów odnaleźć numer. Drzwi zastaje uchylone. Wiśka stoi w kuchni przy zlewie i spłukuje, spłukuje tę zakrwawioną dłoń. Łukasz podchodzi, bierze jej rękę i zaczyna ją starannie obmywać, potem jeszcze mydłem.
– Wystarczy – mówi.
Po twarzy Wiśki spływają strużki łez.
– Idź się połóż. Zrobię ci herbaty.
– Nigdzie nie pójdę – zaczyna głosem, w którym czai się nutka histerii. – Gdyby nie twoja cholerna kolacja, już bym dawno była u mamy! Już od kilku godzin byłabym u mamy! – krzyczy.
– Nie wrzeszcz. Kto by wtedy tej kobiecie zatamował krew? Nie rozumiesz, że dzięki naszej tam obecności zwiększyły się jej szanse przeżycia?
Wiśka jeszcze przez chwilę zachłystuje się szlochem. Potem milknie i opada na krzesło. Łukasz zapala pod czajnikiem gaz.
– A na kolację nie musiałaś mnie zapraszać. Doskonale by się bez tego obeszło. Akurat miałem na dzisiaj inne plany.
Wiśka siedzi z głową wspartą o ścianę, z przymkniętymi oczyma.
– Może jeszcze zdążysz – mówi niemal szeptem.
– Pięknie! Wobec wszystkich gości jesteś taka uprzejma?
Otwiera oczy.
– Ja nie miewam gości.
Ta jej odpowiedź Łukasza nieco peszy. Na szczęście gwiżdże czajnik. Podrywa się, żeby zrobić herbatę.
– To co dasz mi na tę „cholerną kolację”? Bo zaczynam być głodny.
– Na samą myśl o jedzeniu wszystko mi podchodzi do gardła. Tam w lodówce są różne rzeczy, weź sobie, co chcesz. – A kiedy Łukasz otwiera lodówkę, dodaje: – Idę stąd. Na jedzenie nie mogę nawet patrzyć.
Odchodzi do pokoju i tutaj, zwiniętą na wersalce, zastaje ją później Łukasz. Na jego widok próbuje się podnieść, ale Łukasz powstrzymuje ją. Przysiada obok.
– Dziękuję za kolację. Była pyszna.
– Co sobie wziąłeś?
– Odgrzałem ruskie pierogi i nakrajałem pomidorów.
– Łukasz! To po co ja nakupowałam tych wytwornych wędlin i serów?
– Powiedziałaś, że mogę wziąć, co chcę.
Przez długi czas nic nie mówią. A potem ona jak dziecko:
– Chcę do mamy.
– Daleko to? Może cię zawieźć?
– No tak. Tylko tego brakuje, żeby jutro cała wieś mówiła, że Wiśkę Konieczną przywiózł samochodem narzeczony.
– Skoro wstydzisz się takiego narzeczonego jak ja, to chyba już pójdę.
Nie protestuje.
„Akurat zdążę spokojnie na dziennik. Dobre były te pierogi. Wyśpi się i przejdzie jej. Dobrze, że nie chciała, żebym ją odwoził, zabrakłoby mi do pierwszego na benzynę.”
– Wpraszam się na pierogową repetę. Do zobaczenia! Trzymaj się!
Do samochodu wsiada z ulgą.