5
Następne spotkanie Wiśki i Łukasza jest zupełnie przypadkowe i nie budzi entuzjazmu żadnego z nich. Jest to spotkanie przy stoisku garmażeryjnym w supersamie.
Łukasz pół godziny wcześniej wyszedł z mieszkania Ewy, gdzie nie zastał jej ani Matuszewskiego. Z Piotrusiem siedział Paweł Korczyński. Obaj byli przebrani za kosmonautów. Na głowach mieli hełmy-garnki, a ponieważ żeby mu otworzyć, musieli wyjść z rakiety w przestrzeń kosmiczną, jako zabezpieczenie awaryjne trzymali między sobą wąż od odkurzacza.
– Nie ma jej? – zapytał Pawła.
Piotruś jak zwykle udawał, że go nie dostrzega.
– Nie ma. Uczy się jeździć samochodem. Pojechała z profesorem na jakieś boczne drogi.
– W takim razie zostawię te kwiaty – powiedział. Kupił po drodze fiołki.
Paweł potrząsnął głową.
– Nie rób tego. Nie trzeba. Pozwól mu przeżyć to jego wielkie szczęście.
Stał z garnkiem na głowie. Spod tego garnka spływały aż na ramiona ciemne włosy. Osadzone blisko siebie oczy patrzyły jak zwykle za uważnie. Wyglądał jak kapłan z obcej planety. „A ja! – krzyknął w myśli Łukasz. – A moje szczęście?!”
Przez pewien czas jeździł ulicami, żeby się uspokoić. W końcu wpadł na myśl, żeby kupić matce jej ulubione rolmopsy i zaczął szukać ich po sklepach.
W samoobsługowym przy Lipowej spotyka Konieczną.
– Czyżbyś zamierzała nabyć pierogi na obiecane poprawiny? – pyta.
Wiśka doskonale pamięta, że nie obiecywała żadnych poprawin. Ale rzeczywiście tamtą pierwszą bytność Łukasza u niej trudno uznać za przyobiecaną kolację, więc mówi:
– Jeśli właśnie masz czas i apetyt…
– Mam i czas, i apetyt.
– Tylko na pierogi czy jeszcze na coś?
– Ty kup pierogi, a ja sałatkę jarzynową. Lubisz?
Konieczna także nie jest w humorze. Właśnie przyjechała od rodziców i okazało się, że niepotrzebnie. Pierwszy koncert został przez organizatorów odwołany. Wściekła się na Maurycego, że jej nie powiadomił. „Nie wiedziałem, że ten jeden dzień robi ci taką różnicę” – powiedział. Tak więc Wiśka musi kupić coś na kolację i na śniadanie, bo wyjechać ma dopiero jutro.
Wsiadają do samochodu z zakupami. Pod przednią szybą leży niedbale rzucony bukiecik fiołków.
– Widzisz, jaki jestem przewidujący? Nawet mam dla ciebie kwiaty.
Wiśce robi się przykro. Zdaje sobie przecież sprawę, że kwiaty były kupione nie dla niej i fakt, że Łukasz właśnie „ma czas” nabiera innej wymowy. Toteż wysiadając z samochodu „zapomina” kwiatów i jest zaskoczona, kiedy Łukasz, już w mieszkaniu, podaje jej bukiecik.
– Zaopiekuj się nimi. Są spragnione i bliskie śmierci.
– Jesteś mistrzem w budowaniu nastroju! – Wiśka bierze fiołki i po chwili stawia je na stole w małym siwaczku. – Niech piją. Tobie, skoro jesteś samochodem, nie zaproponuję tego samego. A żałuj, bo właśnie przywiozłam butelkę wina produkcji mojego taty. Znakomite!
– Ciężkie jest życie człowieka zmotoryzowanego – wzdycha Łukasz. – Wypadnie pocieszyć się pierogami.
Spoglądają na siebie znad tych pierogów bez niechęci, ale i bez specjalnej sympatii. Trochę lustrująco, bo tak naprawdę, to nie mieli jeszcze okazji uważniej na siebie popatrzyć.
„Nic nadzwyczajnego” – myśli Łukasz. A po chwili: – „Może być”.
– Wiesz – mówi – ta kobieta, którą ratowaliśmy, za parę dni wyjdzie ze szpitala.
– To dobrze.
„Nie musiał przypominać przy jedzeniu. Subtelny to on nie jest. Pewnie równie mało subtelny jak mało przystojny. Czy gdyby był subtelny, rzuciłby się mnie bronić?” – Ta myśl budzi odrobinę życzliwości.
– Świetnie poradziłeś sobie z tymi amatorami mojej torebki. Chodziłeś może na kurs samoobrony? Czasem się zastanawiam, czy nie warto się zapisać.
– Ćwiczyłem trochę, jak byłem na studiach. Teraz to już tylko czasem pływam.
– Pływasz? Ja też w tamtym roku miałam wykupiony karnet na basen. Potem na parę miesięcy wyjechałam.
– Do Skandynawii?
– No właśnie.
– Jak tam jest?
– Chłodno i obco. Sporo Polonii i to z różnych okresów. W Szwecji na przykład przedstawiono mnie żonie miejscowej szychy. Polka, i to z Lublina. W czasie okupacji niemieckiej wywieziono ją na roboty do Rzeszy, stamtąd po wojnie Czerwony Krzyż zabrał ją do Szwecji. Już tam została. Nie masz pojęcia, z jaką zachłannością wypytywała mnie o Lublin. A ja co mogłam jej powiedzieć? Nie znam przecież tego Lublina, który pamięta ona. Mieszkam tu zaledwie kilka lat. W Danii całe moje tournée sponsorowane było przez pewną firmę handlową, której współwłaścicielem jest Polak, emigrant po roku siedemdziesiątym. Moje występy wykorzystano dla reklamowania firmy w sposób przebiegle nienachalny. Ot, przedstawiciel firmy, pan radca Petersen, towarzyszył mi w tournée, bywał na koncertach i gdy konferansjer zapowiadając mój występ wspominał o zasługach firmy „Joxan”, czyniąc wymowny gest w kierunku, gdzie siedział pan Petersen, ten wstawał i dziękował wytwornym skinieniem głowy. Takie miał zadanie. Być na koncercie i w odpowiednim momencie wstać i skinąć głową.
Wiśka, nagle speszona, milknie. Olaf naprawdę niczym sobie nie zasłużył na ten uszczypliwy ton.
– Miałaś więc okazję otrzeć się także o świat „sztuki biznesu”.
– Otrzeć się? Tak, to chyba jest najwłaściwsze słowo – mówi nagle rozśmieszona.
Przypomina się jej, jak razem z Petersenem znalazła się niespodzianie w tłumie manifestujących przeciwko układowi z Maastricht. I w pewnym momencie ktoś ją popchnął na Olafa. Wyciągnął ręce, ale nie po to, żeby ją przygarnąć, przytrzymał ją, a sam się odsunął, żeby zachować przyzwoity dystans. Widocznie uznał, że nie wypada radcy Petersenowi przytulić na ulicy kobiety. A nuż ucierpiałaby na tym jego reputacja. Wraz ze wspomnieniem napływa fala niechęci do tamtego obcego świata i panujących w nim obyczajów.
– Odkąd zacząłem pracować w szpitalu, nie byłem za granicą. Jakoś mi głupio odjeżdżać tak daleko od moich chorych. W miarę jak pogarszają się warunki, wykrusza sprzęt, chorych przybywa. Właśnie wczoraj… Przepraszam. Już zacząłbym cię zanudzać swoimi zawodowymi sprawami. W takim przypadku moja mama mówi: „Stop! Ze szpitala wyszedłeś o piętnastej”.
– Nie interesują jej twoje sprawy zawodowe?
– To nie to. Próbuje mnie uchronić przed zbyt daleko posuniętą jednostronnością. „Rozejrzyj się – mówi. – Prócz chorych na tym świecie żyją i zdrowi.” A ja jestem taki zboczony facet, dla którego chorzy na ogół są ciekawsi niż zdrowi.
– Dziękuję!
– Za co?
– Za antykomplement. Że jestem mało ciekawa.
– Fatalnie wpadłem!
– Nie musisz się przejmować. Nie przeceniam własnej atrakcyjności.
– Mam nadzieję, że przynajmniej doceniasz.
– Gdzieś kiedyś przeczytałam, iż prawdziwym lustrem kobiety są oczy mężczyzn. Cóż, nie będę ukrywała, oczy radcy Petersena zrobiły swoje.
To Łukasza, nie wiadomo dlaczego, niemiło dotyka. Podnosi na Konieczną wzrok.
– Nie zamierzasz chyba wyjechać do Danii?
W jego głosie pobrzmiewa nuta pretensji, która Wiśkę zaskakuje. Patrzą na siebie badawczo, trochę zdziwieni jakością własnych reakcji.
– Jeszcze nie podjęłam decyzji – mówi ona wkładając do ust ostatni kęs.
– Nie mogą przecież wyjechać wszyscy, którzy coś potrafią, którzy czegoś chcą! – I taki zaledwie przebłysk, że powinien coś zrobić, żeby nie wyjechała, żeby jednak została.
– Jak pozmywamy, zagrasz mi?
– Lepiej teraz. Bo potem sąsiedzi zasiądą do oglądania dziennika i „Dynastii”.
Muzyka hiszpańska. Łukasz, który tak naprawdę na muzyce się nie zna, rozpoznaje to natychmiast. Muzyka dynamiczna, namiętna! Po chwili w wyobraźni Łukasza zaczynają wirować falbany. Czarne pantofle wystukiwać rytm. Piersi w uwięzi obcisłego stanika i rozchylone usta – usta Ewy. Muzyka milknie. Łukasz podnosi wzrok. Dostrzega twarz Wiśki – zmienioną – o lśniących oczach, rozdętych nozdrzach, rozchylonych wargach – zbuntowaną!
Ciszę rozcina dzwonek telefonu.
– Słucham. – To Konieczna.
– …
– Jak masz na imię? – pyta Łukasza. A kiedy on zdezorientowany nie odpowiada, powtarza: – No, proszę, powiedz głośno i wyraźnie, jak masz na imię. – Zwraca w jego kierunku słuchawkę.
– Łukasz – mówi Łukasz.
Wiśka z powrotem przytula słuchawkę do policzka.
– Jak słyszysz, Joanno, ten pan, który jest u mnie, ma na imię Łukasz. Życzę powodzenia w dalszych poszukiwaniach. – A po odłożeniu słuchawki wyjaśnia: – To moja dawna koleżanka ze studiów szuka swojego męża. Chyba zupełnie straciła rozsądek, skoro zadzwoniła do mnie.
Głos ma nagle zmieniony, ostry, trochę nerwowo chowa do pokrowca gitarę.
– Idź już, proszę – mówi do Łukasza. – Pozmywam sama.