10
Jeszcze nie minął tydzień od pogrzebu Edwarda Kapicy i wydarzyła się kolejna sensacja. Ktoś w miejscowym sklepie zapłacił fałszywą stuzłotówką.
Była to stuzłotówka podrobiona naprawdę dobrze i Halinka Filówna wcale nie zauważyła, że to fałszywka. Odkryła to dopiero kasjerka w banku, kiedy wpłacano utarg. Nie sposób było dojść, kto nią zapłacił. W utargu było pięć setek, a Halinka i pani Maciąg, kierowniczka sklepu, pamiętały tylko dwu klientów, którzy płacili stuzłotówkami. Byli to: Syczewska, która poprzedniego dnia dostała w setkach rentę, co poświadczył listonosz, oraz Marian Lis, który kupował papierosy i piwo. On także kilka dni wcześniej dostał z banku należność za rzepak – sprawdzono to z łatwością. Pozostałe banknoty, którymi oboje dysponowali, były w porządku, zresztą trudno podejrzewać bank czy pocztę o rozpowszechnianie fałszywych pieniędzy. Halince się wydawało, że setką płaciła także Tarkowa, ona jednak twierdziła, że nie, że płaciła drobnymi, a pieniądze pochodziły ze sprzedaży jajek na targu.
Być może fałszywkę podrzucił ktoś, kto specjalnie w tym celu przyjechał, spodziewając się, że w wiejskim sklepie ekspedientka nie będzie starannie sprawdzała banknotu. Jednak obie pracownice sklepu nie pamiętały, żeby tego dnia robił zakupy jakiś przyjezdny, chociaż nie były tego zupełnie pewne.
Za tą ostatnią koncepcją przemawiał fakt, iż następnego dnia fałszywą setką zapłacono w domu towarowym w pobliskim mieście. Tu już nie mogło być mowy o znalezieniu płatnika.
Jak stwierdzili fachowcy, oba banknoty pochodziły z tej samej „wytwórni”. Jeszcze później i w odpowiedniej komórce policji ustalono, że nie jest to produkcja całkiem nowa. Identycznymi banknotami posługiwano się na wybrzeżu przy wymianie marek czy guldenów na złotówki, oszukując nie dość przezornych cudzoziemców. Jednak w tym regionie Polski, od wybrzeża dość odległym, były to dopiero pierwsze jaskółki. Zalecono handlowcom wzmożoną czujność i czekano, co dalej.
Zostawiam na chwilę społeczność wiejską, wciąż jeszcze komentującą śmierć i pogrzeb młodego Kapicy oraz wydziwiającą na temat najświeższego niecodziennego wydarzenia, jakim było ukazanie się fałszywych pieniędzy, zostawiam policjantów oczekujących na pojawienie się kolejnych fałszywek i wychodzę do ogrodu zerwać sobie kilka jabłek do zagryzania pisanego tekstu.
Przyznam, że pomysł z fałszywymi banknotami nie jest to efekt twórczego natchnienia. Podrzucił mi go niemal na odjezdnym Adaś. Jedząc pożegnalne śniadanie, zdążył mnie uraczyć następującą opowieścią:
– Wyobraź sobie, jakieś trzy tygodnie temu do naszego biura wkroczyła kobieta koło trzydziestki. Za dość dużą, jak na przeciętnego śmiertelnika, sumę chciała kupić akcje. Po załatwieniu odpowiednich formalności udzieliłem jej porady, w co warto zainwestować – widać było, że raczej nie zna się na rzeczy – a kiedy przyszło do wpłacenia w kasie forsy, okazało się, że plik pieniędzy, który położyła na ladzie, to wyłącznie banknoty fałszywe, i to podrobione w sposób zdecydowanie niedoskonały. Przytrzymaliśmy ją pod pretekstem awarii komputera. Wydruk miał być zrobiony, z chwilą usunięcia uszkodzenia. Pojawili się stróże prawa. Wtedy powiedziano niczego nieświadomej kobiecie o fałszerstwie. Padła jak kwiat podcięty kosą. Kiedy ją docucono, opowiedziała, jak to po powrocie z Niemiec, gdzie harowała przez dwa lata w domu pewnego przedsiębiorcy grającego dla rozrywki na giełdzie i ciągnącego z tego niezłe zyski, nabrała ochoty na pomnożenie w ten prosty sposób swoich oszczędności. Wymieniła marki na złote po nader korzystnym kursie w pobliżu jednego z miejscowych kantorów, a potem przyszła do nas kupić akcje.
– No i co? – zapytałam.
– Zabrali ją, żeby obejrzała sobie kilka fotografii i ewentualnie rozpoznała tego miłego faceta, który tak wiele jej zaoferował. Zabrali też forsę, niestety. Takie jest życie.
Po tej filozoficznej uwadze Adaś mnie opuścił. Gdy odszedł, usiadłam przy komputerze i zajęłam się opisem pogrzebu Edwarda Kapicy, którego życie, jak już wiemy, dobiegło końca. Później przytoczyłam szereg uwag i komentarzy wygłoszonych przez żałobników – te, jeśliby dotarły do uszu komisarza Kota, mogły mu niewątpliwie dać do myślenia – potem, zapłodniona twórczo opowieścią Adasia, przystąpiłam do opisu sensacyjnego pojawienia się fałszywych banknotów, a następnie zaproponowałam sobie samej przerwę na rozprostowanie kości i zaopatrzenie w owoce.
Leżak pod jabłonką wygląda tak zachęcająco, że nie jestem w stanie powstrzymać się przed skorzystaniem z jego przytulności. Zresztą jedzenie jabłek na świeżym powietrzu, nie w domu, a do tego nie w trakcie pracy umysłowej, jest, jak twierdzi doktor Tombak, dla mojego zdrowia daleko korzystniejsze, więc nie powinnam mieć wyrzutów sumienia, iż zaniedbuję pracę. I nie mam.
Zawsze lubiłam wpatrywać się w liście kołysane wiatrem. Jest to zajęcie zdecydowanie relaksujące, taki niewielki krok w stronę zjednoczenia z przyrodą. Delikatny ruch liści czuję aż w środku. Coś we mnie kołysze się, trzepoce, wibruje. Właśnie zatonęłam w tym doznaniu, gdy nagle stadko wróbli sfruwa nie wiadomo skąd na jabłonkę. Ich agresywny szczebiot, jakby się przekrzykiwały, ich przesadna ruchliwość przywołują mnie do rzeczywistości. Podnoszę z trawy jabłko i zatapiam zęby w aromatyczny miąższ. Wróble, widocznie tym spłoszone, odlatują na krzewy, wśród których niedawno leżał trup Molendy.
Jak to powiedział wczoraj Adaś? „Nie zdziwiłbym się, gdyby to od niej szedł ten, co padł trupem koło twojego domu”. Czy to możliwe? On na wybrzeżu, Basia tutaj. Nie mogłoby dojść między nimi do aż tak poważnego konfliktu, bo niby jak? A jednak – możliwe bywały nie takie rzeczy. Bogactwo rzeczywistości! Czy Jacek sobie z nim poradzi? Czyżbym zaczynała mu współczuć?
Adaś uznał za pewne, że Molenda wracał z kolonii. Ale przecież niekoniecznie od Pardosów. Równie dobrze mógł wracać od Kalickich. Kalicki jest mniej więcej w jego wieku, mogli razem chodzić do szkoły. Może dlatego Kalicka coś wiedziała? Nie chwaliłaby się jednak tą swoją wiedzą, gdyby sama podała Molendzie truciznę. Chyba że chciała Jacka wprowadzić w błąd i skierować jego podejrzenia na kogoś innego. Kawka i Pardos wiekiem znacznie odbiegają od Molendy, jednak do wspólnej butelki wcale nie trzeba zbliżonego wieku. Nawet Wilkoszową można brać pod uwagę. To ona jest miejscową zielarką. Dlaczego nie miałaby posłużyć się w razie potrzeby trucizną? Wyraźnie się zagalopowałam. Wilkoszowa ma w oczach samą dobroć. Poza tym tuż za lasem zaczyna się Jaroszówka, pierwowzór mojej Kalinówki, Molenda mógł wracać stamtąd. Od jakichś tamtejszych braci Babulów. Tak, to bardzo możliwe.
Mimo tych rozważań śmierć Molendy wydaje mi się dziwnie irracjonalna. Zupełnie jakby była częścią którejś z moich powieści. Kto mógł podać truciznę człowiekowi, który już od dawna tu nie mieszkał, nie przyjeżdżał też w odwiedziny i nawet nie korespondował z rodzicami? Przypomina mi się, jak leżał na boku, ciasno zwinięty w kłębek. Może chwyciły go boleści i musiał się położyć na trawie. Czy długo umierał? Czy zdawał sobie sprawę z tego, że umiera? Czy widział nad sobą gwiazdy i słyszał dolatujący znad stawów żabi chór? Paweł Molenda objawia mi się nagle z taką wyrazistością, aż wstrząsa mną dreszcz. Nabieram pewności, że rozwiązania należy szukać w miejscu zamieszkania Molendy. Ktoś tu musiał za nim przyjechać z wybrzeża. Jeśliby przyjąć tę wersję, to przyczyn jego śmierci może być wiele.
Pojawia się chęć ucieczki od tego miejsca, gdzie tak niedawno leżał trup. Zamykam dom i idę polami w stronę lasu. Zboża są już dojrzałe, tak wysokie, że przysłaniają do połowy pnie drzew. Idę miedzą ozdobioną kwiatami lnicy i bratków polnych, gdy nagle spod nóg wyskakuje zając. Sadzi susami wyciągnięty jak struna, prosto, aż przepada w zieleni.
Tego dnia niebo jest przesycone ciemnym błękitem. Wietrzą się na nim anielskie pierzynki – tak nazwałam w dzieciństwie te puchate obłoki. Przystaję i przez chwilę próbuję obserwować w jakim kierunku płyną – trwają w bezruchu. W zbożu zawołała przepiórka, wracam z niebios na ziemię, ruszam dalej.
Najpierw dostrzegam sztalugi, malarz jest ukryty za obrazem. Muszę podejść jeszcze kilka kroków, żeby się przekonać, iż malującym jest nie kto inny jak podinspektor Jacek Kurczyk we własnej osobie. Zauważa mnie i tak się miesza, że dosłownie zapomina języka w gębie.
– Chwała tworzącym. – Uśmiecham się najsympatyczniej jak potrafię. – Ładnie to tak omijać mnie szerokim łukiem?
Jestem pewna, że koło mojego domu nie przejeżdżał.
– Dzień dobry – bąka zadośćczyniąc zasadom grzeczności – myślałem, że jeszcze gościsz rodzinę.
Niewątpliwie na myśli ma Adasia.
– Adaś odjechał dziś rano. Gdyby nie to, nie przyłapałabym cię na tym zajęciu zdecydowanie nie licującym z powagą twojego zawodu – rzucam tonem żartobliwym, a mając w pamięci, że odmówiłam mu niedawno przeczytania początku mojej świeżo zaczętej powieści, pytam: – Mogę popatrzyć?
– Proszę.
Okazuje się uprzejmiejszy niż ja. A może pewniejszy efektów swojej pracy? Nie bez powodu. Akwarela jest wręcz doskonała. Gapię się na nią przez dłuższą chwilę.
– Och! Jacek… Dasz mi ją? – I zaraz zawstydzam się swojej pazerności. Ale już widzę oczyma duszy, jak wisi na wprost mojego łóżka, a ja po przebudzeniu sobie na nią patrzę.
Nie mizdrzy się, nie dopytuje, czy naprawdę mi się podoba, tylko kiwa głową. Wspinam się na palce i muskam wargami jego policzek.
Akwarela przesycha, a my siedzimy i rozmawiamy.
– Uczyłeś się?
Oczywiście pytam o jego malowanie.
– Skończyłem liceum plastyczne.
– To skąd się wziąłeś w policji?
– Potem studiowałem prawo.
– Dlaczego tak? Tradycja rodzinna?
– Nie, nie. – Potrząsa głową i przez pewien czas milczy. – Miałem przyjaciela. Razem skończyliśmy liceum. Żeby uczcić sukces i odprężyć się, poszliśmy na dyskotekę. Tam Bartek dostał nożem w serce.
Siedzi z łokciami wspartymi na kolanach, jeden z tych, których życiem pokierował przypadek. Robi mi się żal, bo przecież każdy do czegoś tam jest przeznaczony i nie powinien żyć i działać wbrew temu przeznaczeniu. A już talentu na pewno nie wolno zmarnować. To zbyt rzadki i zbyt cenny dar.
– Chyba sam rozumiesz – mówię z naciskiem – powinieneś malować, malować i malować.
– Za pięć lat przejdę na emeryturę. Będę wolny.
No tak, przecież policjanci przechodzą na emeryturę po zaledwie piętnastu latach służby, nie tak, jak wszyscy inni śmiertelnicy. Ale ciągle jest to aż pięć lat. Ile mógłby przez ten czas namalować! Wiem jednak, że on też o tym wie i mówienie na ten temat nie ma żadnego sensu.
Gapimy się na drogę prowadzącą z kolonii do lasu, na której Wilkoszowa widziała niedawno ducha Pawła Molendy. Z obejścia Kawków wychodzi Kawkowa z córką. Obie niosą motyki, może idą okopywać buraki. Widać też, jak Wilkoszowa krząta się po własnym podwórku. Potem na drodze ukazuje się grupka młodzieży z plecakami, chyba przyjezdni, śpiewają donośnie przebój zespołu Brathanki. W kinie w Lublinie kochaj mnie. W maju w tramwaju kochaj mnie! To jedna z tych melodii, które się człowieka czepiają niby rzep psiego ogona, więc po chwili, nim się zorientowałam, jak aluzyjnie może to brzmieć, zaczynam ją nucić.
Jacek rozgląda się dokoła.
– Ani tramwaju, ani kina – zauważa.
– Ale może być w trawie przy stawie albo czasem pod lasem – pomysł sprośnie przy sośnie dyskretnie zatajam – a także od połowy lata aż do skończenia świata.
Mówię to wszystko tonem lekkim, który całą wypowiedź sprowadza do takiej ot, żartobliwej informacji, a przecież… Czuję, jak to niedopowiedziane każdorazowo kochaj mnie! domaga się stanowczo swojego zaistnienia.
– Do skończenia świata – mówi on. – Aż do skończenia świata – powtarza zapatrzony na dym z komina Pardosów. – Czy to możliwe?