PERŁY
Ot, krągłe perły staczają się w głąb, po jednej, nie wydając żadnego odgłosu. Jakby zapadały wpustkę. Zaskakuje ich migotliwy bieg. Giną w niebycie.
Otchłań milczy. Jej ogrom i głębia zdają się nie zauważać kulistych drobin. Milczy. Ciemny opar trwa nieruchomo. Śpi w nim niewiadome.
Kolejna perła zbiega w ciemność. I kolejna. I kolejna… Trwa to przez kosmiczne godziny – miesiące – lata…
W którymś momencie otchłań wydaje ledwotchnienie. A po następnych kosmicznych godzinach ledwowzdycha. Znów milczy. Połyka spadające wytrwale, jedna za drugą, perły.
Nagle z samego jądra ciemności wydobywa się szloch. Krótki, urwany w pół. Potem żałosny zew, który narasta, przemienia się w głębinny skowyt, powtarzany przez tysiące głębinnych ech. Przemienia się w ogromny płacz otchłani. Jakby chciała wyrzucić z siebie, wypłakać owe gromadzone przez kosmiczne lata – miesiące – dni – łzy. Łzy pereł pochłaniane cierpliwie, uparcie, bezgłośnie.