Pstryk! Pstryk!

Wszystkie sypialnie powinny mieć okna na wschód. Żeby można było wschody słońca oglądać przez cały rok.

Dziś otwieram oczy – płaszczyzna szyby w różowobłękitny ażur. A róż podświetlonych obłoczków blady, subtelny. A błękit nieba jasny, wyrafinowany. Samo piękno!

Niestety ulotne. Po chwili gdzieś się zapodziewa. Niebo normalnieje. Trzeba wstawać.

Wzbogacona owym estetycznym przeżyciem, wyjeżdżam do Nałęczowa.

W nałęczowskim parku na trawnikach coraz mniej kolorowego listowia. Grabią je i wywożą. Spod niego – zupełnie zielona trawa w białe stokrotki. Stokrotek więcej niż wiosną. Aż gęsto.

Brak liści na drzewach spowodował, że park zrobił się przejrzysty. Widać, co przedtem było osłonięte. Na przykład z alei Kasztanowej – Pałac Małachowskich. Wygląda to całkiem ciekawie. Nowa perspektywa.

Chodzę i – pstryk! pstryk! – kadruję w myślach piękne zdjęcia.

Czasem to, co godne utrwalenia nie mieści się w obiektywie mojego „aparatu” i muszę przerzucić się na „kamerę”. Choćby tutaj: niebo z szarości o różnym walorze (żadnego błękitu), niżej koronka nagich, prawie czarnych drzew (przez ich pnie prześwitują domy na wzgórzu), jeszcze niżej łąka z pięknie zrudziałą roślinnością – to wszystko wysmakowane kolorystycznie. Niewątpliwie przydałby się tutaj pędzel dobrego pejzażysty.

A wracając do parku – warto o rzeźbach, które przez prawie całe lato wytrwale mokły, a teraz w słońcu i przy braku liści eksponują się wyraziście. Są one plonem plenerów rzeźbiarskich organizowanych ongiś przez Towarzystwo Przyjaciół Nałęczowa i tak jak twórcy prezentowali różne kierunki twórcze, ich dzieła są różnorodne, a każde godne uwagi.

Obok pijalni dwie smukłe siedzące dziewczyny – najwyraźniej dzieło jednej pary rąk. Pod sanatorium numer 1 wdzięczą się trzy gracje, echo sztuki starogreckiej – pstryk! Grupa nad stawem kubizuje. Zapewne niejeden z kuracjuszy tu przystaje i zastanawia się, co czy kogo przedstawiają owe trzy kamienne bryły. Po obu stronach alejki prowadzącej do pomnika Żeromskiego także stoją rzeźby. Męski akt z różowego granitu szokujący syntetyczną formą. Rodzina w jednym kamiennym bloku: mama, tata, dwoje dzieci (wszyscy w czapkach z zielonego mchu) obserwujący ze zdziwieniem licznych przechodniów. Ogromne ptakozwierzę o dumnie uniesionej szyi, puszące półrozłożone skrzydła – pstryk! Dwoje młodych z białego kamienia w tańcu (tak mi się wydaje, że w tańcu). Bryła przypominająca ułożone na podstawie jajo, która z daleka sugeruje po obu stronach dwa szeregi siedzących na ławkach postaci, a z bliska niczego takiego nie widać, zaledwie wybrzuszenia oraz wgłębienia wydłubane cierpliwym dłutem.

A w centrum alejki sam Żeromski, pokryte patyną popiersie z mosiądzu na prostokątnym granitowym obelisku – artystycznie niezbyt to interesujące.

Skoro się rozpędziłam, muszę także wspomnieć o młodocianej rusałkowatej nagusce półukrytej w rozłożystych krzewach cisów za szpitalem kardiologicznym. Przysłania zielenią swoją nagość, a jednocześnie perwersyjnie kusi. Czy taki był zamysł artysty? Czy to on sam tak przemyślnie ustawił swoje dzieło?

Namarzli się, namokli przez te kilkanaście lat i owa rusałeczka, i ten nagi mężczyzna z różowego granitu, i ptakozwierzę – taki los zaklętych przez twórcę w kamieniu.

Dobrze, że chociaż teraz słońce.

Nagle z osłonecznionego stawu z szumem i łopotem podrywają się do lotu łabędzie – pstryk! – zataczają nad wodą półkole – pstryk! pstryk! – opadają.