Dobry początek dnia

Siada na obudowie kaloryfera. Chce się trochę ogrzać, bo dopiero czwarta nad ranem, wciąż ciemno i bardzo zimno. Ludzie wchodzą, wychodzą, beztrosko wpuszczając do wnętrza chłód. Tam w holu z kasami jest jeszcze zimniej. Nikt nie dba, żeby zamykać drzwi, więc przejmujące marcowe powietrze wbiega pośpiesznie do wnętrza i rozprzestrzenia się szybko aż po informację i wejście do baru, a potem dalej, gdzie ciągnie się szereg sklepików z różnymi śmiesznymi rzeczami, o tej porze pozamykanych. Teraz chłód cierpliwie waruje przy drzwiach poczekalni. W momencie, kiedy te się otwierają, daje dołem gwałtownego susa i wbiega między gęsto ustawione wśród ławek nogi.

Ale tutaj, przy kaloryferze, jest bezpiecznie. Pomimo to jej stopy nie chcą się rozgrzać. Fakt, że pantofle znalezione na śmietniku przy Targowej są dziurawe i przemoczone, a poza tym nie jadła nic od wczoraj od południa, kiedy to jakaś kobieta spiesząc do pociągu zostawiła talerz z połową mielonego i ziemniakami.
Przymyka oczy. Jak wielkim dobrem jest ta odrobina ciepła sącząca się wytrwale z ukrytego za obudową grzejnika. Podróżni w większości drzemią. Niemal nie słychać rozmów. Za to rozlega się donośne ćwierkanie wróbli, co polatują pod sufitem wypatrując okruszyn ronionych z zapijanych herbatą lub oranżadą kanapek. Ptaki także szukają tu odrobiny ciepła i pokarmu.

Przy megafonie akurat ma dyżur dziewczyna o głosie niskim i matowym, zapowiadająca w sobie tylko właściwym rytmie. Głoskę „ą” w słowie „pociąg” śpiewnie przeciąga. Jest w tych jej zapowiedziach jakby tęsknota za podróżami do miejsc, gdzie pociągi dążą, gdzie dojadą jeszcze nocą albo następnego dnia i skąd po kilkunastu godzinach rozpoczną powrotny bieg.

Już dawno nauczyła się nie dostrzegać podróżnych. W swojej masie, w swojej ciągłej powtarzalności stali się w końcu mało ciekawi: młodzież z plecakami, urlopowani żołnierze, matki lub małżeństwa z dziećmi od niemowląt do podrostków, mężczyźni na delegacji, emeryci jadący w odwiedziny do dzieci i wnuków. Wszyscy szarzy, zmęczeni, zajęci własnymi sprawami, nie widzący ani tych polatujących górą wróbli, ani jej przycupniętej w kącie za ławkami. Drzemią lub chwytają pośpiesznie bagaże i biegną na peron, skąd rozpoczną dalszy ciąg swojej nużącej podróży do tylko im znanego celu.

Głód ćmi we środku i zmusza do opuszczenia przytulnego kąta. Idzie powłócząc nogami do baru szybkiej obsługi, gdzie przez całą dobę setki podróżnych połykają swoje kanapki, herbaty, zupy i drugie dania. Za oknami błękitnieje świt. Siada na jednym z barowych stołków i trwa tak skulona, czujna. Czas dla niej mija wolno, monotonnie, dla tamtych biegnie nerwowo, szybko. I tutaj lata pod sufitem kilka ptaków rozkoszujących się ciepłem i obfitością jadła. „Pociąąąg do Krakowa…” — śpiewna zapowiedź zagłusza na chwilę szczęk naczyń.

A potem zbliża się w jej kierunku jedna z tych szarych podróżujących. Na zmęczonej twarzy cień życzliwego uśmiechu, w rękach talerz pełny gorącej zupy. — „Niech się pani poczęstuje” — mówi i stawia talerz tuż przed nią. Zupa paruje apetycznie. Dobrze się zaczął nowy dzień.