Pies
Budowa jak budowa. Cały ten bałagan otoczono wysokim płotem i nie było wiadomo, czy i co się za nim dzieje. Brakowało zresztą zainteresowanych, którzy przechodząc czasem by się nad tym zastanawiali albo mieli ochotę zerknąć przez szparę między deskami, co niedbale zostały przybite i nie wszędzie do siebie przylegały — bo było to na uboczu, nie w pobliżu mieszkalnych domów, tak że jedyne naprawdę niedalekie sąsiedztwo stanowiła nasza instytucja: zabytkowy budynek i około czterdziestu pracowników.
Czasem, szczególnie w lecie, kiedy okna były szeroko otwarte, dobiegało nas zza tego płotu basowe wesołe poszczekiwanie. Pies musiał być duży. Nigdyśmy go jednak nie widzieli, tak samo jak i robotników. Osłaniała ich przed naszym wzrokiem przegroda z sosnowej tarcicy, początkowo złocista i pachnąca, a później już zszarzała i bezwonna.
Przyzwyczailiśmy się do tego płotu i dobiegających stamtąd odgłosów. Były to na ogół jakieś postukiwania, warkoty, czasami jękliwy zaśpiew mechanicznej piły, a pewnego razu gromkie „Sto lat!” śpiewane pełną piersią przez niewielki męski chórek, zapewne z okazji imienin kierownika, skoro doszło do tak jawnej manifestacji.
Stała się więc budowa stałym, codziennym elementem naszego pejzażu, czymś, na co nie zwraca się już zupełnie uwagi, czemu nie poświęca się zainteresowania.
Minęło kilkanaście miesięcy. Jakoś wkrótce po Nowym Roku nastał okres siarczystych mrozów. Rano śnieg skrzypiał przeraźliwie pod butami. Nocami szalał porywisty wiatr. Słońce, które z rzadka wyglądało na skutą zlodowaciałym śniegiem ziemię, z niesmakiem, szybko odwracało pobladłą twarz. Przebiegaliśmy jak najprędzej trasę do i z pracy pocierając zaczerwienione nosy i nikt nie zwrócił uwagi, że i budowlani na skutek zimna przerwali swoją robotę. Co prawda już wcześniej przez opatrzone, szczelnie pozamykane okna nic prawie z placu budowy nie było słychać.
Któregoś dnia, gdy przyszłam rano do pracy, pokoje obiegała właśnie wiadomość, że nasz palacz pan Adam Karaś włamał się na budowę i zabrał stamtąd psa. Jego wycie i skomlenie bardziej słyszalne wieczorem, kiedy inne odgłosy zacichają, zwróciło uwagę pana Adama, co był wyszedł z kotłowni na dziedziniec, aby odetchnąć wolnym od spalin powietrzem, i który sobie wtedy uprzytomnił, że podobne odgłosy słyszał już poprzedniego wieczoru. Próbował łomotać i stukać do furtki w ogrodzeniu w nadziei, że ktoś dozoruje placu, ale bezskutecznie. Czekał do siódmej rano. Nikt się na budowie nie pojawił. Wówczas za pomocą łomu wyważył zamek i wszedł do środka. Okazało się, że o psie po prostu zapomniano. Zostawiono go na tym zimnie bez pożywienia, uwiązanego do prymitywnej budy, więc pan Karaś zabrał zwierzę do kotłowni, gdzie pościelił mu w kącie stary kombinezon, a przed nosem położył kanapkę z kiełbasą, zabraną z domu na dyżur. Ale pies, który przedtem skomlił i wył, w cieple legł bezsilnie opierając na łapach duży prostokątny łeb i tak właśnie go zastałam —nieruchomego, ogromnego, płowoczarnego, z bolesnym zamgleniem oczu — a obok pana Adama — chudego starego człowieka, człowieka zmartwionego, że pies nawet nie ruszył jedzenia, które on odjął sobie od ust. Powiedziałam, żeby raczej dać psu mleka, a jeżeli nie zechce pić to podgrzanej wody i poszłam do pracy.
Koło południa wsunął się bokiem do pokoju pan Karaś.
– I co? — zapytałam.
– On jest bardzo chory. Trzeba do lekarza.
Pomarszczona twarz pana Adama od zmartwienia pomarszczyła się jeszcze bardziej. W oczach miał odrobinę tego cierpienia, które wcześniej zauważyłam u psa. Przypomniało mi się, że w klinice weterynaryjnej pracuje znajomy. Zadzwoniłam. Był na miejscu i wysłuchał krótkiej psiej historii. Udało się też szczęśliwie zorganizować transport. Nasza służbowa nysa była właśnie wolna. Jeden z kolegów razem z panem Adamem wnieśli psa do samochodu. Wrócili po godzinie sami. Okazało się, że mróz i głód zrobiły swoje. Nawet długa kuracja nie gwarantowała psu pełnego zdrowia. Lekarz zadecydował, że zwierzę trzeba uśpić.
Trudno mi było przez jakiś czas zapomnieć ten ciężki płowy łeb o oczach pełnych cierpienia, ale w końcu nowe sprawy i nowe przeżycia wyparły sprawy stare i już prawie nie pamiętałam wydarzenia.
To musiał być koniec kwietnia, bardzo ciepły, a może nawet maj, bo krzewy oliwnika już kwitły i pachniały jak szalone. Pana Adama zastałam siedzącego na nowo postawionej koło kotłowni ławce. Przysiadłam obok.
– Pięknie dzisiaj, panie Adamie. Prawdziwa wiosna.
Nie zareagował. Przechylił głowę nasłuchując dolatujących zza płotu odgłosów. Siedzieliśmy tak milcząc. A potem:
– Niech pani patrzy — powiedział — wcale nie wiadomo kto zwierzę, a kto człowiek.