Krzyk
Pewnego dnia, późną wiosną, doszłam do wniosku, że nie mam co na siebie włożyć i prosto z pracy poszłam do „Saturna”. Widocznie do tego samego wniosku doszło w tym samym czasie więcej osób, bo wszystkie stoiska były wręcz oblężone i gwar wielu rozmów zlewał się w jeden dość głośny szum. Towarzyszyły mu melodie z kolejno próbowanych na gramofonie lub magnetofonie kaset czy płyt, których dość duży wybór oferowało stoisko radiotechniczne umieszczone na parterze na wprost głównego wejścia. Na prawo wił się nielogicznymi zakrętasami barwny krzykliwy wąż kolejki z wyraźną przewagą osób płci żeńskiej. Podeszłam zaintrygowana i między głowami pań wypatrzyłam. że nasz obrotny handel proponuje importowane z Jugosławii rajstopy w czterech różnych kolorach. Chętnie kupiłabym jasnopopielate, ale jedno spojrzenie na kolejkę i moja chęć stopniała jak śniegowa gwiazdka, co spadła na czyjś nie zmarznięty jeszcze nos.
Na pierwszym piętrze odzież i obuwie. Zajrzałam do obuwia. Półki zastawione gęsto wyjątkowo nieestetycznymi bucikami wykonanymi topornie, bez odrobiny smaku i rzemieślniczej biegłości. Nie sposób coś takiego włożyć na nogi i dobrze się w tym czuć. Poszłam popatrzeć na suknie. Tu lepiej. Trudno było cokolwiek modelom zarzucić poza tym, że wszystkie prawie ze sztucznych tworzyw. Z bawełny zaledwie trzy sukienki. Jedna pomarańczowo-żółta i dwie zielone. Żaden z tych kolorów nie jest moim ulubionym. Ta pierwsza miała jednak bardzo ładny fason, góra koszulowa, spódnica w fałdy — stałam i wahałam się, czy nie przymierzyć.
I właśnie wtedy rozległ się krzyk — ogromny, porażający.
– A ja PÓJDĘ do szpitala!
Wszyscy nagle ucichli. I w tę ciszę milczącego tłumu wpadło po raz drugi, a potem trzeci, bolesne wołanie:
– A ja PÓJDĘ do szpitala!
Środkiem szedł młody chłopak. Piętnaście, może szesnaście lat. Przypomniałam sobie, że widywałam go dość często ze starszą kobietą w żałobie. Teraz szedł sam. Zapatrzony w dal, którą brutalnie zamykała betonowa ściana z jaskrawą plamą reklamy. Doszedł do tej ściany, zawrócił, i znowu krzyk.
– A ja POJDĘ do szpitala!
W tym krzyku było tyle determinacji, tyle niemal pierwotnej rozpaczy, że staliśmy porażeni.
Dopiero kiedy tamten odszedł, powoli, powoli rozpoczęła się wymiana zdań.
– On tu często przychodził z matką — powiedziała młodziutka pobladła ekspedientka, kończąc pakowanie już wcześniej zapłaconej spódnicy. Złapałam haust powietrza i w tym momencie sobie uprzytomniłam, na jak długo wstrzymałam oddech — ten pierwszy był aż bolesny. Ale zaraz zaczęłam oddychać normalnie, idąc wolno do wyjścia.
W pobliżu spotkałam znajomą. Wstrząśnięta przeżytym przed chwilą wydarzeniem zaczęłam o nim opowiadać. Opowiadałam — może nieskładnie, może chaotycznie — gdy nagle zaskoczyło mnie, uderzyło, jej:
– No i co? Kupiłaś tę sukienkę?