Stół

Pobrali się jeszcze na studiach. Jedna z tych par, która idąc do ołtarza budzi powszechny zachwyt — bo są aż tak piękni i młodzi.

Kiedy przystępowali do magisterskiego egzaminu, nosiła już pod sercem pierwsze dziecko. I wkrótce nastąpiły dwa ważne wydarzenia: narodziny córeczki, a potem przeniesienie się ze stancji do służbowego mieszkania, które mężowi, jako obarczonemu rodziną, przyznała komisja nie bez rozterki, bo jak tu trzema mieszkaniami obdzielić dwunastu potrzebujących. Ale na ich korzyść przemawiał fakt, że w papierach obok podania, ankiety i różnych innych znalazło się też małe prostokątne zaświadczenie o kolejnej ciąży młodej matki.

Dwa pokoje z kuchnią, słoneczne, w centrum miasta, przy bocznej, więc cichej ulicy, pomalowali na jasne, radosne kolory. W jednym pokoju postawili tapczan i białe łóżeczko dziecka, w drugim stolik z dwoma krzesłami i radio. Więcej sprzętów nie mieli.

Druga córeczka, Bogna, urodziła się pół roku później. Była drobniutka, chorowita, lecz matka zdecydowała się zostawić ją pod opieką najętej pomocy do dziecka i pójść do pracy, bo trzeba było kupić choćby szafę i normalny duży stół, przy którym by mogli później zasiąść razem całą rodziną.

Życie kobiety upływało teraz na dzieleniu uwagi, wysiłków i troski między zakład pracy i dom. Efekty były znakomite. W pracy szybko zaczęto ją cenić. Była z tych, którym robota rozrasta się wspaniale, jakby dodawali do niej drożdży najlepszej jakości, a te, mimo że mąka jest pośledniego gatunku, dają przy odpowiednio długim wyrabianiu ciasto pulchne, wyrośnięte, jakiego dawno nie widziano. Dom stopniowo zapełniał się sprzętami. Zawisły w oknach firanki i barwne gustowne zasłony — zaraz zrobiło się przytulniej. Toteż biegła do tego domu z radością i rzucała się do gotowania obiadu, prania i szycia. Dziewczynki widywały ją zawsze zajętą, zapracowaną, pochyloną nad kolejną robotą. Szybko nauczyły się bawić same. Zapadały w swój odrębny świat dziecięcych fantazji i nie potrzebowały ani matki, ani ojca, który w domu bywał rzadko z powodu ciągłych wyjazdów służbowych. Okresami wzmożonej troski o dzieci bywały ich choroby. Wtedy matka zostawała w domu. Niespokojna o to, co dzieje się tam, i niespokojna o to, co dzieje się tutaj, pełna wyrzutów sumienia z powodu tego rozdwojenia troski pochylała się nad chorym dzieckiem, przestrzegała skrzętnie zaleceń lekarza, by skrócić do minimum czas swojej nieobecności w pracy, wrócić do rytmu, do którego była wdrożona i w którym czuła się bezpiecznie. Wkrótce nastawał dzień, gdy znowu zrywała się rano, żeby przed wyjściem przygotować obiad, dać mężowi i dziewczynkom śniadanie, denerwować się pod drzwiami na spóźniającą się pomoc do dzieci, a potem biec na przystanek, próbować się wtłoczyć do przeładowanego autobusu i jadąc, ściśnięta z jednej strony przez młodzieńca z torbą książek, a z drugiej przez czerstwego czterdziestolatka, przypomnieć sobie, że nie wzięła kanapki przyszykowanej na swoje pierwsze śniadanie. Wpadała jednak od razu w wir pracy i nie pamiętała o jedzeniu aż do momentu, kiedy koledzy zagotowali wodę i wyciągnęli swoje zapasy. Wtedy szła kupić w bufecie bułkę i zjadała ją z herbatą przebąkując o żołądkowej niedyspozycji.

Obiady — dla oszczędności wysiłku i z powodu, że małe przy jedzeniu jeszcze paprały — jadano na razie przy stole kuchennym. Więc ten kupiony wcześniej piękny ciemny stół na sześć osób, z sześcioma krzesłami o siedzeniach w kolorze wiśniowym, przy którym mieli razem siadywać złączeni kręgiem wzajemnej życzliwości, był ciągle jeszcze użytkowany tylko w święta lub z okazji przyjmowania gości i cierpliwie czekał na spełnienie swojego pierwotnego przeznaczenia.

Potem dzieci poszły do przedszkola. A że jadały tam przecież śniadania i obiady, dla dwu osób (z których jedna rzadko bywała w domu) nie było sensu gotować. Zdecydowali się na korzystanie ze stołówki. Kolację dziewczynki zjadały o ósmej i koło dziewiątej szły spać po kąpieli będącej dla nich czasem najznakomitszych igraszek, a dla matki prawdziwej udręki. Gdy leżały już w łóżeczkach i sennie do siebie pogadywały, mogła wreszcie spokojnie usiąść w kuchni i coś zjeść. Mąż wracał o różnych porach. Zdarzało się, przyjeżdżał wcześniej. Zastępował ją wtedy przy pilnowaniu dzieci w wannie i było jeszcze więcej pisku niż zwykle, a potem, kiedy dziewczynki leżały w łóżeczkach, opowiadał im bajki pełne wróżek, czarownic i tajemniczych zamków, po czym siadał z żoną do przygotowanej przez nią kolacji. Nad stołem w kuchni wisiała lampa z mlecznym abażurem. Było intymnie, przyjemnie. Wymieniali między sobą banalne informacje i spokojnie jedli. Opadało z nich całodzienne zmęczenie. Była to jakby próba generalna przed tym, czym miał się stać wkrótce stół w pokoju.

Tylko w niedzielę duży stół nakrywano białym obrusem. Ustawiano na nim talerze obwiedzione kwiatkami o pastelowych barwach, a na środku parującą apetycznie wazę. Siadali. Mąż już w czasie zupy zagłębiał się w czytaniu zaległej prasy (ciągle był z tym spóźniony), dziewczynki kopały się pod stołem i grymasiły: „Ja też chcę nóżkę”, matka je uspokajała, próbowała zadowolić, biegała po potrawy do kuchni i nawet kiedy podała deser — pięknie przybrany owocami budyń — to było: „Ona ma więcej”, a mąż, dalej czytając, nie spostrzegał nawet, co zjada. Te nieudane niedzielne obiady nie miały nic z dawniej wymarzonej intymności, a z czasem było coraz gorzej, bo gdy dziewczynki podrosły, to często się okazywało, że jedna czy druga jedzie na wycieczkę albo umówiła się do kina właśnie o obiadowej godzinie, więc zje, jak wróci, że męża zaprosił kolega do rodziny na wieś po śliwki, co nadmiernie obrodziły i „już nie wiadomo, co z nimi robić”, to „weźmiesz sobie, ile chcesz”, albo że sama musi służbowo wyjechać na drugi koniec Polski.

Kiedy Aldona i Bogna zostały uczennicami szkoły średniej, okazało się, że jest jeszcze gorzej. Jedna miała lekcje rano, druga po południu. Matka została właśnie kierownikiem działu i nawał służbowych obowiązków nie pozwalał nawet myśleć o gotowaniu smacznych obiadów dla całej rodziny.

Na prostokącie ciemnego stołu dla sześciu osób stał teraz majolikowy wazon. W nim Bogna wyrośnięta na wątłego podlotka o dużych rozmarzonych oczach zmieniała od wiosny do jesieni kwiaty, a na zimę układała piękny suchy bukiet, któremu nic nie zagrażało, bo w końcu, gdy okazało się, że i ojciec woli spędzać niedziele poza domem, zrezygnowali z tych nieudanych obiadów przy dużym stole i nawet w niedzielę każdy jadał w kuchni, o porze, która mu najbardziej odpowiadała, po czym biegł pospiesznie do własnych spraw. Jeszcze tylko na Boże Narodzenie i Wielkanoc zdejmowano ze stołu wazon z kwiatami.

Po czterech latach starsza córka wyjechała na studia do Warszawy. Tam wkrótce wyszła za mąż i w domu bywała tylko rzadkim gościem. Młodsza rozpoczęła studia w mieście, gdzie mieszkali. Kiedy była na trzecim roku, nie wróciła z wycieczki w Tatry. Pochowano ją na maleńkim wiejskim cmentarzu, u podnóża góry, na której zginęła, bo matce się wydało, że jakby sama wybrała to miejsce ostatniego spoczynku.

W wazonie na dużym stole został po Bognie suchy bukiet. Stał tam jeszcze całą wiosnę, lato i jesień, a potem, kiedy zaczęły grzać kaloryfery, począł się kruszyć, rozpadać i trzeba było go wyrzucić.