O śnie i bezsenności
Człowiek wpada pod hermetyczną pokrywkę snu bez udziału własnej świadomości. Mimowiednie pogrąża się w nowe światy i przestrzenie ograniczone zawsze parawanem wyobraźni. Podróżuje po syntezie wielu przebytych wcześniej dróg, obcuje z syntezami znanych wcześniej osób, odkrywa na nowo stare dźwięki, kolory, zapachy, by wreszcie powrócić do świata poddającego się jego zabiegom analitycznym, temu śpiesznemu, uporczywemu grzebaniu we wnętrzu spraw, ludzi, struktur, rozkładaniu ich na czynniki pierwsze, drobiny, łączeniu w nowe łańcuchy, podgrzewaniu, wytrącaniu osadów, barwieniu, rozcieńczaniu, zamienianiu na dalszą pożywkę dla swoich snów.
Człowiek całymi dniami zapracowuje na swój kolejny sen. Wszystko w życiu można jednak utracić. Można utracić także możliwość snu. Odbywa się to w sposób naturalny. Sny, nie karmione przebogatą, wieloraką papką naszych analitycznych działań, giną bezpowrotnie, usychają, odpływają w daleką dekorowaną gwiazdami przestrzeń, razem z nocnymi ptakami krążą wśród atomów azotu, tlenu i tych mniej licznych, ale już coraz liczniejszych, siarki i drobin dwutlenku węgla, bo człowiek w swoim twórczym działaniu, swojej skrzętności, swojej pracowitości stara się o to, żeby było ich coraz więcej i więcej.
Człowiek — ten dziwny twór, który wszystko może, nawet zniszczyć, co wytworzyła przyroda i co zrobił on sam własnymi rękami, sercem i rozumem. Ten człowiek, który wszystko może, a nie może wejść w od wielu lat zaprzyjaźniony sen, w sen uleciały zbyt daleko, żeby go dosięgnąć z łóżka pełnego obrzmiałej od bezustannego ruchu pościeli, wszystko, co wtedy może — to zaprzyjaźnić się z Bezsennością.
Bezsenność — młodsza siostra Nocy — przyjaciółka o wielu nieodkrytych twarzach. Przybiega i ogarnia wzrokiem znajome sprzęty, przyczajone, ale pełne oddechów i westchnień. Opromienia uśmiechem plamy mroku kwitnące gęstwą drobnych, delikatnych płatków. Rozsnuwa, rozwiesza koronki marzeń. Tańcząc staje nagle w zwiewnym piruecie, zasłuchana w głosy budzących się ptaków — w koncert rozpoczynający się kilku pojedynczymi, sennymi ćwierknięciami, przedzielonymi ciszą pauz, nasilający się świegotliwym akordem, w który wdziera się wreszcie radosny tryli trzepot skrzydeł spragnionych lotu.
I wtedy następuje te kilka minut, kiedy blady prostokąt nieba zaczyna płynąć ze wschodu na zachód na łukach gawronich skrzydeł, a nasze zdumienie, że trwa to aż tak długo, stopniowo dochodzi do zenitu, po czym lot się nagle urywa i w ramę okna wkracza poranny błękit.
Pozostaje nam wejść w codzienność i żyć nadzieją, że kolejna noc umocni naszą nowo zawartą przyjaźń, że kolejne spotkanie przyniesie nam samą poezję, samą bliskość, że nasza Piękna, nasza Tańcząca, nawet jeśli opuści nas na godzinę lub dwie, znowu powróci. Że pozostanie nam wierna.