Tańcząca walca

Dziewczyna była drobna. On wysoki. Musiał nieco się pochylić, żeby przytrzymać ją, gdy wirowali w walcu. Dziewczyna miała w sobie kruchość i wdzięk skłaniające do uczuć tkliwych i opiekuńczości, toteż nie zdziwiło mnie, gdy się pobrali. Zamieszkali w sąsiedztwie. Własne mieszkanie, a wkrótce urodzona szczęśliwie córeczka, której nadano bohaterskie i jednocześnie pełne wdzięku imię Emilia, stanowiły podarowaną im przez los podstawę przyszłego rodzinnego szczęścia.

Widywałam ich czasem we dwoje, a czasem we troje, z wózeczkiem, młodych, sympatycznych. Ich widok rozniecał we mnie małą iskierkę ciepła. Mężczyzna pochylony gestem opiekuńczym nad kobietą, a ta z kolei wpatrzona w śniadą drobinę chronioną koronkami niebieskiego kapturka. To pasmo czułości, którym byli złączeni, miało się wkrótce wzbogacić o nowe kierunki biegnące od dziecka do matki i od dziecka do ojca — to pasmo czułości otaczało ich niewidzialną aureolą.

Dużo musiało umknąć mojej dość przypadkowej obserwacji, bo dowiedziałam się któregoś dnia, że się rozstali. Doniesiono mi o jego skłonnościach do alkoholu i brutalności i wierzę, że mogła to być wystarczająca, choć może nie jedyna przyczyna zatracenia szansy, którą mieli, a której jak wielu innym nie udało się im zachować, wykorzystać, rozwinąć. Sztuka wspólnego życia i dla nich okazała się zbyt trudna.

Po kilkunastu latach natknęłam się na klepsydrę: „Emilia S., lat 15, zmarła tragicznie…” Tak, to była ona — nadzieja, szczęście i podpora matki. Niefortunny przypadek, jeden mały ruch i dziewczyna w pełnym rozkwicie, w gwałtownym pędzie wzrastania, nagle zatrzymała się na czubkach palców jak ktoś, kto natrafił na linię nie dającą się przekroczyć, zatrzymała się na chwilę, w której wszystkie emocje, marzenia, cała witalność piętnastu lat — zamarły, po czym zaczął się proces odwrotny — zapadanie w nicość. Pomyślałam: „Cóż za nieszczęście! Najpierw mąż, teraz dziecko…”

Widywałam ją nadal. Nawet w żałobnej czerni zachowała swój wzruszający wdzięk. Już nie dziewczyna przecież, ale dojrzała kobieta ciężko doświadczona przez los. A potem raz i drugi spotkałam ją z mężczyzną. Chyba nieco od niej młodszymi nie tak wysokim jak ten pierwszy, przez co uległa zatraceniu rzucająca się uprzednio w oczy wzruszająca dysproporcja wzrostu. Przy tym mężczyźnie nie była kobietą-dzieckiem, ale po prostu kobietą. Może go kochała? A może tylko postanowiła wykorzystać jako demiurga nowej nadziei. Nie ukrywała ciąży. Jeszcze cztery, jeszcze dwa miesiące, i w końcu miałam okazję zajrzeć do wózeczka, w którym leżała kilkutygodniowa dziewczynka — okruszyna zwycięskiego szczęścia.


Przez rok prawie rozmijały się nasze drogi. Aż kiedyś w trakcie towarzyskiej rozmowy powiedziano mi, że dziecko nie rozwija się prawidłowo, że nie wyszło z okresu nieporadności wczesnego niemowlęctwa, wymaga bezustannej pielęgnacji i opieki, a lekarze nie dają nadziei na daleko idącą poprawę. Przyszło mi wtedy na myśl, że ta kobieta musiała stanąć, musiała się zatrzymać gdzieś w zasięgu strzałów rozdzielanych przez ślepy los.

A potem wyobraziłam sobie tę scenę niemal jak w surrealistycznym filmie: młody chłopak w dżinsach, o imieniu Los, podobny do tych licznych kędzierzawych kontestatorów i rewolucjonistów, którym zawiązują oczy przed egzekucyjnym plutonem, lecz ten ma jeszcze w ręku wielostrzałową automatyczną broń, co po naciśnięciu spustu razi na oślep, zaciekła, bezmyślna w pasji niszczenia, i trzymając tę broń od czasu do czasu podnosi ją, by strzelać. A przed nim w krąg tańczy walca kobieta — najpierw w ramionach tego wysokiego, potem z córeczką drepcącą na nóżkach coraz sprawniejszych, a wreszcie na nogach podlotka, potem z innym mężczyzną i znowu z dzieckiem przytulonym do piersi, jak gdyby ten gest miłości mógł je ocalić, ale wszystkich dopadają wysyłane na oślep kule i po każdej kolejnej serii kadr zamiera nagle wraz z jej sercem — po czym znowu powraca ruch.