2
Profesor Janusz Matuszewski kończy wykład. Już od kilku lat w szczególny sposób wzruszają go młode twarze studentów pierwszego roku. Potem studenci stopniowo normalnieją, tracą nabożne skupienie neofitów. Matuszewski kończy efektownym zdaniem, kłania się i wychodzi z sali. Czas pojechać na obiad do stołówki.
Po długiej rozterce postanowił, że odwiedzi dzisiaj kolejny raz Ewę Furtakową. Poprzednie odwiedziny nie wypadły zbyt fortunnie. Został przywitany z roztargnieniem. „Ach, to ty?” – powiedziała jakby zawiedziona i pomyślał, że pewnie czekała na kogoś innego, choć nie wiedział, kto to mógłby być, bo Łukasz Olecki był już na miejscu, siedział w fotelu nieco nonszalancko, i Matuszewskiemu się wydało, że witając się z nim spojrzał kpiąco, jakby mówił: „No, ty staruszku, nie jesteś dla mnie rywalem”. Zrobiło mu się przykro. Przecież zdawał sobie sprawę, że różnica lat między nim a Łukaszem musi wynosić prawie ćwierć wieku. Łukasz zaczął kontynuować opowieść o jakimś interesującym przypadku ze szpitala i Ewa słuchała dość uważnie przechyliwszy nieco głowę. Zauważył, że jest jeszcze szczuplejsza niż ostatnio, a oczy nadal ma podkrążone, trochę niespokojne. Ubrana była w kolorową bluzkę i to go ucieszyło, przyjął to za znak, iż powoli wraca do równowagi.
Zaraz przyszedł Piotruś, który wcześniej był u kolegi w sąsiedztwie, przywitał się, z Łukaszem niechętnie, a Matuszewskiego wziął za rękę.
– Chodź, wujku, coś ci pokażę.
Zabrał go do swojego pokoju i podsunął rysunki.
– Widzisz? Tatuś leci rakietą w kosmos. A tutaj tatuś wędruje przez pustynię na wielbłądzie. A tu tatuś na najwyższej górze świata razem ze mną i z mamusią.
– A tu? – zapytał Matuszewski.
– Tu tatuś i mamusia się kochają – powiedział szybko i cichutko, a potem podniósł na Matuszewskiego oczy. – Wujku, tatuś może odemrzeć, prawda? Wtedy do nas wróci.
– Póki będziesz go miał w serduszku i w swoich myślach, zawsze będzie wracał, Piotrusiu. Pokazywałeś mamusi te rysunki?
– Nie. Tylko tobie. Mamusi nie trzeba smucić.
Matuszewski pomyślał, że ktoś musiał Piotrusia pouczyć, chyba niesłusznie, bo świadomość, że Piotruś pamięta o ojcu, może być jej miła, toteż powiedział:
– Myślę, że te rysunki trzeba mamusi pokazać. One są bardzo piękne. Na pewno się nimi ucieszy.
– Naprawdę? Ty nie żartujesz?
– Nie, nie żartuję.
– Ale zaczekam, aż Łukasz sobie pójdzie.
Potem Piotruś poprosił, żeby przeczytał mu książkę i zagrał w chińczyka, i zaraz był czas na kolację, kąpiel i spanie, więc obaj z Łukaszem odeszli. Już w windzie przyszło Matuszewskiemu na myśl, że może źle zrobił zachęcając Piotrusia do pokazania rysunków matce. Wyobraził sobie, jak je ogląda, a potem płacze w poduszkę, żeby Piotruś nie usłyszał, i serce boleśnie mu się zacisnęło. Ocknął się pod uważnym, taksującym spojrzeniem Łukasza.
– A pan jak z sercem, profesorze?
I Matuszewski nie był pewny, czy pytanie zadał Olecki-lekarz czy Olecki-kpiarz, który zauważył, że Ewa nie jest mu obojętna.
Uczucie Janusza Matuszewskiego dla Eweliny Furtakowej jest typowym przykładem miłości od pierwszego wejrzenia. Nie ukrywał tego uczucia przed Tomaszem, z którym był zaprzyjaźniony, natomiast nie zdradził się z nim nigdy przed obiektem swojej miłości. Ewa oczywiście tego uczucia się domyślała, tak samo zresztą jak całe ich najbliższe otoczenie, i tylko sam Matuszewski łudził się, że ukrywa je dość starannie.
Pierwszy raz zobaczył ją cztery lata temu, kiedy przyszedł zaproponować Tomaszowi pracę w „Novum”. Otworzyła mu drzwi i zdziwił się, że jest tak piękna. Później, kiedy siedział obserwując ją, zauważył niezwykłą płynność jej ruchów. „Cały czas fruwa! Cały czas tańczy!” – pomyślał. Patrzył z zachwytem na jej twarz, złote oczy i włosy, śledził zarys ust w kolorze poziomek, czekał niecierpliwie, żeby zaczęła mówić (chciał słyszeć jej głos), aż w pewnym momencie nagły, płynny skręt jej głowy dosłownie nim wstrząsnął, jakby mu piersi przeszyło gorące ostrze. Potem kiedy już przyznał sam przed sobą, że jest w niej zakochany – zakochany – zakochany – pomyślał: „To była strzała Amora! Ten mały łobuz zabawił się moim kosztem”. I był uszczęśliwiony, że ta strzała trafiła właśnie w jego serce. Widywał Ewę rzadko. Marzył o niej każdego dnia. Cierpiał, kiedy wyjechała do Batowskiego, przerażony, że może nie wrócić. Kazał Tomaszowi po nią jechać, zabrać, i Ewa wróciła. „Nigdy nie miałem prawdziwego przyjaciela. Dopiero ty” – powiedział wtedy do niego Tomasz. Miłość dla Ewy, wspólne cierpienie, gdy odchodziła do Andrzeja, scementowały ich przyjaźń. Coraz mocniej byli związani. Matuszewski rozumiał, że Tomasz go akceptuje, bo nie uważa za rywala. Dzięki temu mógł stać się przyjacielem ich domu. Ewa odnosiła się do niego z ogromną serdecznością, dla Piotrusia (odkąd zaczęli rozmawiać i Matuszewski traktował swojego małego rozmówcę bardzo poważnie) został ukochanym wujkiem. Dom Furtaków był domem, gdzie on człowiek samotny znalazł miłość, przyjaźń i przychylność dziecka, a więc znalazł pełnię uczuć. A teraz? Co będzie teraz? Poczuwa się do obowiązku jakoś Ewie pomóc, ale czy ona tej pomocy oczekuje? Czy będzie chciała z niej korzystać? Czy wypada mu tak jak dawniej odwiedzać ten dom, gdzie zbrakło przyjaciela?
Zjada obiad i okazuje się, że jeszcze nie ma nawet piętnastej. Wpada mu na myśl, żeby pojechać po Ewę do pracy. Zabiorą Piotrusia i wyruszą na spacer nad zalew albo do lasu. Mimo że to październik pogoda piękna, złotojesienna. Ewa na jego widok blado się uśmiecha, ale kiedy proponuje spacer, odpowiada:
– Nie mogę. Muszę zrobić zakupy. I pranie czeka. – Później jednak dodaje: – Wiesz co? Zabierz Piotrusia z przedszkola i jedźcie, a ja pójdę od razu do sklepów. Wrócicie prosto na kolację.
Piotruś przyjmuje propozycję z radością, jednak zaraz pyta:
– A mamunia?
– Mamunia nie może z nami jechać. To będzie męska wyprawa.
Nad zalewem drzewa w jesiennej poszumnej szacie. Dwie żaglówki znaczą na wodzie srebrzysty ślad i Piotruś nie ma ochoty iść do lasu. Obserwuje z zachwytem łódki. Potem pyta:
– Wujku, umiesz puszczać kaczki?
– Niestety, nie.
– A tatuś umie! – woła triumfalnie.
I Matuszewski przez chwilę rozważa, czy Tomasz na tamtym świecie tamtejszym dzieciom puszcza na wodę kaczki.
Wkrótce zapada zmrok. Trzeba wracać. Dla matki Piotruś wiezie mocno pachnący żywicą bukiet z gałązek sosny. Kiedy jednak docierają do domu, Ewa znowu nie jest sama. Razem z nią szykuje w kuchni kolację Paweł Korczyński. Matuszewski więc, który od rana czekał na choć godzinę w jej towarzystwie, wycofuje się do przedpokoju.
– Pójdę, Ewelinko. Jeszcze mam trochę roboty.
– Przecież miałeś być na kolacji. Przyszykowaliśmy i dla ciebie.
– Paweł zje moją porcję – mówi z odrobiną goryczy.
Wtedy ona jakby z żalem:
– Coraz rzadziej przychodzisz.
Rozbudza tym burzę w jego myślach. „Och! Gdybyś tylko chciała! Gdybym wiedział, że chcesz! Gdybyś zadzwoniła, powiedziała: przyjdź!” Stoi taki nieszczęśliwy, nie wie, co mówić. Wtedy z łazienki wypada Piotruś.
– Wujku! Obiecałeś bajkę, jak będę leżał. Nie możesz jeszcze iść!
– No widzisz? Nie możesz iść. – Ewa muska jego policzek wargami.
Teraz jest już gotowy spełnić każde jej życzenie. Wraca powoli do kuchni, gdzie napotyka uważny wzrok Pawła. Korczyński nie denerwuje go tak, jak Łukasz, ale wolałby, żeby i jego tu nie było. Siadają do stołu. Naprzeciwko ma Ewę i Piotrusia, bardzo do siebie podobnych, oboje drogich jego sercu. Paweł siedzący z boku milczy i dzięki temu prawie mu nie przeszkadza. „Jak dobrze, że zostałem – myśli. – Poszedłbym i się tam zadręczał.” Gdy po jedzeniu Ewa jest z Piotrusiem w łazience, Paweł nagle mówi:
– Nie trzeba się bać życia. Ani miłości, ani cierpienia.
– Tak, słyszałem, że pan bawi się w proroka.
– W proroka? Każdy z nas może mieć daleko więcej. Wystarczy wyciągnąć rękę. Właśnie do tego prócz chęci trzeba odwagi.
– Nie mam się za człowieka płochliwego.
– A przecież nie robi pan tego, co uważa, że powinien.
– Ma pan rację – mówi Matuszewski.
Wstaje, zakłada kuchenny fartuch Ewy i tak jak kiedyś Tomasz, zaczyna myć szklanki, talerzyki, ustawiając je jedne obok drugich na suszarce.
***
– Januszku! Januszku!
To głos matki.
Przypłaszcza się za krzakami porzeczek, wtula twarz w książkę, udaje, że nie słyszy wołania. W trawie cykają, cykają nie zrażone upałem świerszcze. Właśnie Zbyszka z Bogdańca prowadzą na śmierć. Teraz za nic książki nie zostawi.
– Januszku! Januszku!
Czuje, jak pod jego policzkiem stronice zaczynają oddychać i wie, jest przekonany, choć oczy ma mocno zaciśnięte, że trzyma twarz na piersiach Ewy. Zapada w błogość. Cykanie świerszczy stopniowo się nasila, nasila i urywa. Umyka sen. Otwiera oczy.
Księżyc wszedł smugą na poduszkę, rozświetlił mrok. Na regale książki w karnych szeregach. Reprodukcja „Łodzi” van Gogha odpoczywających u brzegu. Zaczął tu mieszkać, gdy przyjechał na studia do Lublina. Boże! To już trzydzieści sześć lat. Obecny jego gospodarz był wtedy dzieckiem. Przez te lata dorósł, skończył studia, ożenił się, wychował córkę, która z kolei jest panną na wydaniu. To wszystko działo się obok. A on w tym czasie piął się wytrwale po szczeblach kariery naukowej. Po tym jak pierwsza dziewczyna, na którą zwrócił uwagę, zawiodła jego nadzieje, unikał kobiet. Właściwie nie tyle unikał, ile „był ostrożny”. Nie napotkał miłości. Gdyby nie Ewa, jego serce byłoby jak zasuszony pąk. Wcale by nie rozkwitło. Cztery lata miłości. Cztery lata marzeń. Ewelina! To imię samym swoim brzmieniem fruwa tak, jak ona. „Ewe” – unosi się lekko w górę, a „lina” – lekuteńko opada. I kiedy mówi: „Ewe! Ewe! Ewe!” – imię frunie coraz wyżej i wyżej, a razem z nim unosi się coraz wyżej jego uczucie. Zachwyt serca! Nie, nie jest to miłość platoniczna. Marzy o niej, jak każdy mężczyzna o ukochanej kobiecie: o jej ciele, jej ustach, tuli ją nieobecną nocami w ramionach. Jego ciało reaguje drobnymi falami pożądania na jej głos, na jej śmiech, na jej spojrzenia rzucane spod brwi jak skrzydła jaskółki. Kiedy nie widzi jej dłużej, zaczyna go to boleć, narasta niepokój, musi tam jechać, bo już nie może tak żyć, i zastaje ją smutną. Odkąd Tomek nie żyje – smutną. Chciałby wziąć ją w ramiona, utulić i boi się, że zostanie odtrącony, że zamknie sobie drogę, którą wydeptał przez te cztery lata, drogę – dla swojej miłości.
Wspomina: Furtakowie wrócili znad morza z początkiem września i on, stęskniony, znalazł się u nich zaledwie dwa dni później. Już po kwadransie poczuł się niepotrzebny. Między Ewą i Tomaszem wydarzało się coś bardzo pięknego. Od nowa w siebie zapatrzeni, niemal go nie dostrzegali. Piotruś w tym kręgu ich uczucia mieścił się doskonale. Dla niego – nie było tam miejsca. Odszedł więc, tłumacząc się potrzebą załatwienia pilnej sprawy. Bezwiednie się od niego odgrodzili i poczuł się osamotniony. Zabolało – choć wiedział, że to dzięki oderwaniu się od codzienności mogli sobie pozwolić na to święto i ono siłą rozpędu trwało, nie licząc się z jego zbędną obecnością. Po raz drugi poszedł tam tydzień później. Wbrew jego przewidywaniom trwało nadal. Siedząc obok siebie Ewa i Tomasz nie potrafili, nie byli w stanie rozłączyć dłoni. Te dłonie na poręczy foteli wykonywały zdumiewający miłosny taniec. Tomek nastawił Vivaldiego i w zapadającym zmroku muzyka się wszechwładnie rozpanoszyła. Na szczęście Piotruś jakby wyczuwając, że tamtych dwoje… usiadł na jego kolanach i tak słuchał muzyki z główką wspartą o pierś ukochanego wujka. Po chwili także Ewa położyła głowę na ramieniu Tomasza. Siedział rozdarty wewnętrznie przez muzykę, tkliwość dla dziecka i zazdrość o ukochaną kobietę. Ewa nigdy przy nim tak jawnie nie demonstrowała uczuć dla męża, ale teraz widocznie nie mogła się powstrzymać czy wręcz nie pamiętała o jego obecności – niemego świadka, cierpiącego – przestała go zauważać, widziała, a raczej czuła, bo oczy miała przymknięte, tylko Tomasza.
Cztery dni później Tomasz nie żył.
Na podstawie tego co powiedziała Ewa, wyglądało to mniej więcej tak. Po jednej stronie ulicy Tomasz z odebranym z przedszkola Piotrusiem, po drugiej ona – właśnie wyszła ze sklepu. Piotruś ją dostrzega, wyrywa rączkę z ręki Tomasza i rzuca się ku matce wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu. Kierowca zaczyna gwałtownie hamować. I w momencie kiedy uderza dziecko, biegnący za synem Tomasz zatrzymuje się, zamiera, osuwa na jezdnię. Po dwu godzinach nie żył. Nie odzyskał przytomności. To był zawał. Drugi. Piotrusia zabrano na kilkudniową obserwację do szpitala. Poza szokiem i potłuczeniem nie stwierdzono innych obrażeń.
Kiedy Ewa łamiącym się głosem opowiadała mu o tym wydarzeniu, Matuszewski próbował sobie uzmysłowić, co czuł Tomasz widząc swoje ukochane jedyne dziecko uderzane maską samochodu. Próbował sobie wyobrazić przerażenie Tomasza i pomyślał, że była to śmierć bolesna i straszna, i jeszcze, że ona musi o tym wiedzieć, że musi być jej przez to jeszcze ciężej, jeszcze trudniej. A co przeżyła ona widząc ich obu, Piotrusia i Tomasza, leżących na jezdni? Ale o tym – nie mówiła. Patrzyła na niego oczami gorączkowo lśniącymi, zapadniętymi, nie mogąca wcale płakać. I Matuszewski myśli, że pierwsze łzy popłynęły z jej oczu dopiero w czasie pogrzebu, kiedy Paweł zaczął grać na gitarze Tomasza.
Księżyc przewędrował z poduszki na regał. Skrada się po szeregach książek, pieści je, wysrebrza, odnajduje wypłowiały grzbiet „Krzyżaków” – to ten sam egzemplarz, który czytywał schowany za krzakami porzeczek, ukryty przed matką próbującą zagonić jedynaka do nauki, nie przypuszczającą w najśmielszych marzeniach, że ten jedynak zostanie naukowcem, profesorem uniwersytetu. „Zawiodłem moją matkę” – myśli Matuszewski. Ona, która straciła męża zaledwie sześć lat po ślubie (w trzydziestym dziewiątym poszedł na wojnę i już nie wrócił), pewnie czekała, że syn się ożeni, że będzie mogła piastować wnuki, i nie doczekała. Elżbieta Matuszewska, wdowa po poruczniku Henryku Matuszewskim, w cywilu pracowniku banku, zmarła na trzy miesiące przed doktoratem syna tak prędko i cicho, że niemal niezauważalnie. Przestała być wyrzutem sumienia dla niego, który przecież był świadomy, jak tam na niego czeka i że te jego przyjazdy raz na jakiś czas nie mogą jej oczekiwań zaspokoić. W Lublinie miał pracę, ale nie mieszkanie, gdzie mógłby ją zabrać. Tylko ten wynajęty pokój. Odkąd matka umarła, nawet nie próbował jakiegokolwiek mieszkania zdobyć. Uznał, iż tyle rodzin czeka na własny kąt, że on, człowiek samotny, może się zadowolić jednym pokojem, tym bardziej że jego stosunki z gospodarzami zawsze były dobre, nawet przyjazne. Wrósł w to miejsce jak drzewo. „I to drzewo nagle zakwitło – myśli. – Zakochane drzewo! Pojutrze ją zobaczę.” Umówili się, że w sobotę pojadą do lasu. Tym razem we troje. Z uśmiechem na ustach ponownie zapada w sen.
W piątek po południu pogoda nagle się zmienia. Zimny porywisty wiatr zaczyna zacinać najprawdziwszym jesiennym deszczem i niepokój Matuszewskiego, że planowana wyprawa nie dojdzie do skutku, stopniowo narasta. Kilkakrotnie budzi się w nocy nasłuchując rozpaczliwego wołania wiatru, to silnego, to znów słabnącego stukania kropel w okno, z poczuciem, że wymyka mu się kolejna wielka szansa, najniesłuszniej, bo niby cóż to za szansa być z nią i z Piotrusiem kilka godzin w lesie. Zasypia jeszcze raz nad ranem i gdy otwiera oczy, jest przerażony, że przespał umówioną godzinę, ale nie, dopiero po siódmej, a pogoda nadal nie sprzyjająca wycieczkowym planom. Ubiera się jednak, szykuje, cały czas z tą świadomością umykającej szansy i za piętnaście dziewiąta dzwoni do Ewy, mając w zanadrzu propozycję spaceru samochodem (dla Piotrusia to zawsze atrakcja), a później może go poproszą na obiad i będzie z nimi mógł być jeszcze kilka godzin. Ale na jego:
– Dzień dobry, Ewelinko! Niezbyt dzisiaj atrakcyjna pogoda…
Ona odpowiada:
– Tak. Trzeba to odłożyć na kiedy indziej. Chyba zabiorę się za wielkie porządki. A ty? Co będziesz robił?
I on, który chce powiedzieć: „Chcę być z tobą” – mówi:
– Co można robić przy takiej pogodzie? Albo czytać, albo pisać.
– Dobrych pomysłów. Przyjemnej lektury. Do zobaczenia!
Odkłada słuchawkę z sercem skurczonym. „Chwaliłem się Korczyńskiemu odwagą, a nie śmiałem jej niczego zaproponować” – myśli. Rozumie, że gdyby chciała go widzieć… Jakie to trudne. On chce ją przecież widzieć i niczego nie zaproponował. A jeśli ona podobnie? Przed nim dwa kolejne puste dni, bez niej. Po doznanej porażce nie uda mu się zapełnić ich nawet marzeniami. „Coś ty zrobił, Tomek!” Wszystko było proste i jasne. Dzwonił do Tomasza i pytał: „Mogę przyjechać?” – a Tomasz odpowiadał: „Przyjedź” – dobrze wiedząc, że Matuszewski dzwoni, bo już nie może żyć bez jej widoku, bo już jest tak stęskniony, że musi ją zobaczyć. A teraz? Nie przypuszcza, żeby mógł być dla niej czymś więcej, niż był poprzednio i nie chce się pogodzić, że może być czymś mniej. Nie zdawał sobie wcześniej sprawy, jak istnienie Tomasza było dla niego wygodne – bezpieczna klatka dla jego marzeń. A dziś marzenia wypuszczone na wolność obijają się boleśnie o kanty rzeczywistości. Szalona nadzieja, iż mógłby zastąpić Tomasza i świadomość, że to niemożliwe.
Sięga na regał po „Krzyżaków”. Jednak nie otwiera książki. Kładzie na kolanach i pieści palcami złocony napis na spłowiałym płótnie, zapatrzony w ociekające deszczem szyby. Drga, kiedy dzwoni telefon.
– Wujku, przyjedziesz do nas? – pyta Piotruś.
– Jestem ci potrzebny?
– Tak. Okropnie jesteś potrzebny. Musisz prędko przyjechać.
Teraz ona bierze słuchawkę.
– Słyszałeś? Jesteś „okropnie” potrzebny.
– Naprawdę mam przyjechać? – pyta tłumiąc wzbierającą w piersi radość. Nie dowierza temu niespodziewanemu szczęściu.
– Czekamy. Oddaję słuchawkę Piotrusiowi.
– Zaraz przyjadę, Piotrze – mówi tak wzruszony, że głos mu drży.
– To dobrze – odpowiada poważnie Piotruś. – Przyjedź!
Próbuje nad sobą zapanować. Spokojnie. Jeszcze chwilę posiedzi. Nie potrafi. Jest tak Piotrusiowi wdzięczny, że decyduje się zabrać dla niego pamiątkowy (jeszcze po ojcu) atlas zwierząt. Będą go teraz oglądali razem. „Gdybym miał syna, oglądałbym z nim” – myśli. A dla niej? Co zabrać? Kiedyś podarował jej pierścionek z perełką, zaręczynowy swojej matki, ale wtedy jeszcze żył Tomasz. Teraz nie śmiałby obdarzyć jej czymś podobnym. Kwiatów dzisiaj nie kupi. Kwiaciarnie pewnie pozamykane. Zabiera więc „Jesień patriarchy” Garcii Marqueza, którą kiedyś jej pożyczył i była nią zachwycona.
I kiedy siedzi już w samochodzie, a obok niego leżą obie książki, myśli: „Jak pięknie wygląda świat w tym deszczu”.