3

„To zdumiewające” – myśli Andrzej Batowski. Każdego dnia wchodząc rano do pokoju, gdzie Tomasza nie ma już od dwu miesięcy, ma wrażenie, że go tutaj zastanie. Tym dziwniejsze, że przecież w ciągu dwu lat kiedy razem pracowali, często on przychodził pierwszy. Tomasz nieco później. „Cześć!” – mówił podając mu rękę. To podanie ręki w ich przypadku było znaczące. Każdego kolejnego dnia wymagało od nich obu aktu dobrej woli. Każdego dnia obaj musieli pokonywać wewnętrzny opór i pokonywali go z korzyścią dla siebie samych, dla Ewy i Agnieszki, dla Piotrusia i Natalki, a także dla firmy, w której pracowali. Andrzej zdawał sobie sprawę, że Tomasz – tak samo jak on – wszystko pamięta. Z początku dziwił się, aż zrozumiał, że tamten nie ma mu wcale za złe jego miłości do Ewy. To co Tomasza bolało, to to, że Ewa tę miłość ceniła na równi z jego uczuciem, a w każdym razie nie chciała, czy też nie była w stanie jej odtrącić. I gdy w końcu podjęła decyzję, powiedziała Tomaszowi, że z nim już się więcej nie spotka, serce Tomasza ucichło. Bo tylko Ewa była dla Tomasza ważna, nie on, choćby nawet ze swoją miłością, której się przecież w końcu zaparł przez ożenek z Agnieszką, zaparł się nie tylko swojej miłości, ale i swojego cierpienia. Być może tak Tomasz myślał. Nie wiedział przecież, co Ewa do niego powiedziała w czasie ich ostatniej telefonicznej rozmowy. Nie słyszał tego:

– Nie przychodź, proszę cię! Przecież wiesz, co obiecałam Tomkowi. Proszę… Och! Andrzej…

Po każdym zdaniu głos się jej załamywał, aż przeszedł w szloch i wreszcie:

– Ja już będę tylko z Tomkiem!

Wtedy on, tak zrozpaczony, aż ciemniało mu przed oczami, powiedział bardzo spokojnie i bardzo wyraźnie:

– Rozumiem. A ja – na śmietnik.

Już wiedział – jeśli nie chce być przyczyną jej cierpienia, musi odejść. Zadzwonił do Agnieszki, zaprosił do Urzędu Stanu Cywilnego.

Trzeba było być kimś tak młodym i tak zakochanym jak Agnieszka, żeby wiedząc dobrze o jego uczuciu dla Ewy nie tylko się zgodzić na ten ślub, ale obdarzyć go promienną ufnością, wybaczać mu tak długo wszystkie złe nastroje, aż poczuł się na tyle zobowiązany, że jeśli przedtem zaniechał prób kontaktu z Ewą ze względu na nią samą, to po jakimś czasie ważny stał się także wzgląd na Agnieszkę, wreszcie i na Tomasza, z którym im dłużej pracował, tym wyżej musiał go cenić. Aż w końcu złączyła ich obu nić wzajemnej sympatii chyba daleko mocniejsza, niż gdyby przeszłość, której najważniejszym fragmentem była Ewa, w ogóle nie istniała. Od jego ślubu z Agnieszką nigdy o Ewie nie mówili. O ile przedtem Tomasz udzielał mu, niby mimochodem, jakichś skąpych informacji o żonie, to później zupełnie tego zaprzestał. Widać uznał, że obowiązuje go wobec Agnieszki lojalność. W końcu to Tomaszowi pierwszemu zdradziła chęć zostania panią Batowską, z Tomaszem zawarła układ: „Ewa twoja, Andrzej mój”, za cenę dopuszczenia go do pracy w „Novum”. Andrzej dowiedział się o tym jeszcze przed ślubem i poczuł mocno dotknięty tym ich spiskiem, próbą osaczenia go. Zdawał więc sobie sprawę, na czym polega pułapka, a mimo to dał się w nią złapać mówiąc sobie: „Nie będziesz, Eweczka, więcej przeze mnie płakała”. Ale to dopiero po ślubie, a cały wcześniejszy okres przeżył w buncie przeciwko niej, która go odtrąciła, i w rozpaczy, że został odtrącony. Wobec Agnieszki zachowywał się z przyjazną czułością, z jaką dorosły odnosi się do dziecka. Jednocześnie płonął od wewnętrznego niepokoju. A Agnieszka pewnie sądziła, że to jego podminowanie spowodowane jest podjętą decyzją, przygotowaniami do ślubu, które zawsze dla mężczyzny są męczące, złością na jej rodzinę, bo niezbyt przychylnie ustosunkowała się do ich planów (wiedzieli przecież o jego wcześniejszych kontaktach z Ewą i uważali, że jedenaście lat różnicy między nim a Agnieszką to stanowczo za dużo, poza tym nie bez znaczenia było jego kalectwo). Agnieszka jednak, powściągliwa w okazywaniu uczuć, wierząca, że po ślubie wszystko się ułoży i będą oboje szczęśliwi, dzielnie trwała w swoim zamiarze i oto już od prawie dwu lat są małżeństwem.

Andrzej siada i zaczyna przeglądać materiały do kolejnego programu. Chyba da się tu wykorzystać jeden z programów udoskonalonych przez Tomasza w ubiegłym roku. Sięga do podręcznego katalogu, z którego obaj z Tomaszem byli bardzo dumni, i właśnie wtedy wchodzi do pokoju Stanisław Król, właściciel ich firmy. Andrzej widzi wyraźnie, jak tamten spogląda na miejsce, gdzie do niedawna siadywał Tomasz, i spłoszony cofa wzrok.

– Masz chwilę czasu? Możemy pogadać? – pyta. Siada i nadal omijając wzrokiem miejsce Tomasza mówi: – Postanowiłem dopuścić do udziału w dochodach firmy tych pracowników, którzy się zdecydują wnieść w dewizach pewien wkład. Interesuje cię to?

– Może…

Swego czasu Andrzej za całe otrzymane po wypadku w kopalni odszkodowanie kupił dolary. Wobec galopującej inflacji nie trzeba było być na to specjalnie przezornym.

– Barczak przygotuje dla zainteresowanych wstępną informację. Za dwa, trzy dni powinna być gotowa.

Andrzej kiwa głową i zaczyna szukać w katalogu, ale Król nie wstaje, więc przerywa czynność i patrzy na zwierzchnika pytającym wzrokiem.

– Nie poradzisz sobie z tym wszystkim. Trzeba kogoś zatrudnić.

– Trzeba – odpowiada Andrzej i domyśla się, że za chwilę padnie nazwisko Bielawskiego, którego Tomasz zdecydowanie nie lubił, uważając, że jego mniemanie o sobie mocno przerasta zawodowe umiejętności. Bielawski był kuzynem Króla i od czasu do czasu brał u nich coś na zlecenie. Przy odbiorze zwykle wynikały konflikty. Kto będzie Bielawskiego teraz pilnował? On – na pewno nie. Wbrew oczekiwaniom Andrzeja Król nie proponuje kuzyna. Mówi:

– Zadzwonię do profesora. Może nam kogoś tutaj przyśle. Albo lepiej zadzwoń sam. Znacie się przecież. Pozostawiam ci wolną rękę w doborze współpracownika.

– Dziękuję.

I Andrzej jest naprawdę Królowi wdzięczny, że na miejscu Tomasza nie będzie siedział Bielawski.

Dzwoni do Matuszewskiego do instytutu. Mówi mu o propozycji Króla.

– Pomyślę. Jest tu u mnie taki zdolny chłopak, doktorant, dla którego, niestety, nie ma u nas etatu. Porozmawiam z nim. Może jeszcze z kimś. Rozumiem, że wskazany jest pośpiech.

– No tak – odpowiada Andrzej, a potem odważa się zapytać: – Bywasz u Ewy? Jak ona? – skrępowany, że Matuszewski musi słyszeć, jak jego głos nagle się zmienił.

– Tak, bywam – mówi tamten po chwili wahania. – No cóż, ciągle smutna, zapracowana. Na szczęście jest Piotruś.

– Często ją widujesz? – pyta, chce przedłużyć tę o niej rozmowę.

– Nie bardzo. Zdaje się, że częściej bywa tam twój szwagier pod pretekstem niesienia pomocy lekarskiej.

Andrzeja jakby ktoś mocno uderzył w pierś. Nie może wciągnąć powietrza. Jego niechęć do Łukasza zmienia się w jednej chwili niemal w nienawiść.

– Pozwalasz na to! – występuje z absurdalną pretensją.

– Pozwalam? A cóż ja… – Głos Matuszewskiego pełen jest goryczy.

– Przecież byłeś przyjacielem Tomka! Przecież ją kochasz!

Tamten milczy dość długo, pewnie zaskoczony brakiem taktu ze strony Andrzeja, w końcu odpowiada:

– Nie ja jeden ją kocham. – A zaraz potem: – W sprawie pracy porozmawiam. Do widzenia.

Odkłada słuchawkę pewnie urażony, nieświadomy burzy, którą rozpętał w piersi Batowskiego. Nie on jeden ją kocha! „No właśnie – myśli Andrzej. – A ja? Co mogę?” W dawnych czasach wyzywało się antagonistę na pojedynek. Z jaką przyjemnością stanąłby naprzeciwko Łukasza. I nagle przypomina sobie o swoim kalectwie. Strzelając lewą ręką byłby z góry spisany na straty. No i dobrze! Dobrze? A potem już tylko epitafium: „Zginął w obronie honoru zmarłego przyjaciela” – kłamliwe jak wiele innych, ale jak brzmi!

Któregoś dnia, jeszcze w maju, nie wytrzymał. Pojechał przed trzecią pod urząd. Chciał zobaczyć się z Ewą. Padał deszcz. A on z sercem tak zaciśniętym, że niemal nie był w stanie oddychać, stał na tym deszczu, czekał. Wyszła z kolegą. Marek odebrał od niej parasolkę, otworzył i żeby lepiej Ewę osłonić, podał jej ramię. Szli prawie przytuleni, i we wnętrzu Andrzeja zaczęło drobno drgać przerażenie. Stał tam i trząsł się. Zęby dzwoniły mu jeden o drugi. A teraz Łukasz! Dawniej, w czasach, które mu się wydają zamierzchłą przeszłością, gdy Ewa się z nim widywała i obdarzała uczuciem, nie był zazdrosny nawet o Tomasza. Od kiedy się go wyrzekła, każdy mężczyzna obok niej, to wróg. „Eweczka, zaczekaj!” Na co miałaby czekać? Cała jego rozterka wybucha pretensją do Agnieszki. „Ach! dlaczego ty się zgodziłaś? Przecież wiedziałaś, że kocham ją. Co ty zrobiłaś, Agnieszka!” I natychmiast zdaje sobie sprawę z własnej śmieszności. Już teraz wie, co oznaczało drwiące spojrzenie Łukasza, gdy spotkali się ostatnio u rodziców. Patrzył, jakby chciał powiedzieć: „Połasiłeś się na moją śliczną siostrzyczkę, a ja – będę miał Ewę”. I Andrzej znowu czuje w piersi drgnienie nienawiści.

***

Agnieszka Batowska postanowiła wykorzystać urlop wychowawczy na zrobienie doktoratu. Cała rodzina Oleckich, która już wcześniej miała jej za złe zamążpójście, uznała ją z tego powodu za dziwaczkę. Bo niby po co kobiecie, matce, doktorat? Andrzej także poczuł się wobec projektu Agnieszki trochę niepewnie, ale zaakceptował jej decyzję i pomagał, jak umiał, zajmując się całymi popołudniami dzieckiem. Córka go uwielbiała. Razem się bawili, spacerowali i wkrótce stali się niemal nierozłączni. Odkąd Natalka zaczęła chodzić, dreptała za ojcem wytrwale nie odstępując go ani na krok. „Tatusiowa córka” – mówili z przekąsem Oleccy i znowu mieli za złe Agnieszce, że oddała dziecko Andrzejowi, że nie próbowała stawać z nim w szranki o uczucie Natalki. Ale Agnieszka wiedziona niezawodną kobiecą intuicją nie przejmowała się dobrymi radami matki. Wiedziała, że Natalka była najsilniejszym ogniwem umacniającym ich małżeństwo. Po dwu latach związku z Andrzejem nie była już tą naiwną dziewczyną wierzącą w cud miłości, ufającą, że jej uczucie musi przez samo swoje istnienie znaleźć odzew w sercu męża. Próbowała zdobywać go dla siebie i Natalki krok po kroku, nie rezygnując przy tym z bycia sobą i dbając o zachowanie własnej godności. Nigdy się przed mężem nie poniżyła, ale była gotowa zawsze go przyjąć otwartym sercem, wybaczać, służyć radą i pomocą, aż doszło do tego, że on, o wiele od niej przecież starszy, zaczął szukać schronienia i ulgi w jej ramionach. Była mu matką, przyjaciółką, gospodynią jego domu, ale bywała także kochanką, wyciszoną i czułą – w tej jedynie sferze rezygnowała z demonstrowania własnej niezależności, przystosowując się do wymagań męża. Ulegała jego chęciom i nastrojom i dzięki temu otrzymywała daleko więcej, niż sądziła, że otrzyma, kiedy to w czasie ich wesela Andrzej publicznie, głośno, potwierdził swoją dla Ewy miłość, o której istnieniu wszyscy przecież wiedzieli, ale nie spodziewali się z jego strony aż takiego nietaktu wobec nowo poślubionej żony i weselnych gości.

I teraz Agnieszka czekając z obiadem na męża siedzi przy stole, gdzie leży brudnopis jej doktorskiej pracy, w którym od dwu miesięcy, od śmierci Tomasza, nie przybyło ani jedno zdanie. Natalka śpi. Obudzi się w momencie, gdy usłyszy głos ojca. Dzieje się tak każdego kolejnego dnia. Zupełnie jakby nie chciała stracić ani chwili jego obecności. Agnieszka patrzy przez okno na nagie, boleśnie powyginane, szarpane wiatrem drzewa. Czeka. Czeka tak od dwu miesięcy na to, co w końcu przecież musi się wydarzyć i już sama nie wie, czy pragnie, żeby nastąpiło jak najprędzej (byle uwolnić się od tego przerażonego czekania) czy przeciwnie. Myśli, że chyba przeliczyła się, chyba przeceniła własną wytrzymałość, że to co dotychczas przeżyła, było jednym pasmem nie zawsze docenianego szczęścia, które lada chwila może przestać istnieć. Wystarczy, że Ewa przebolawszy śmierć męża zapragnie sobie tę stratę wynagrodzić i nie będzie ratunku. Toteż czekanie Agnieszki na Andrzeja teraz, nie jest takim samym czekaniem jak tamto sprzed śmierci Tomasza. „Co ty zrobiłeś, Tomek? – myśli. – Co ty najlepszego zrobiłeś?” Drga, słysząc w zamku zgrzyt klucza.

Andrzej wraca podenerwowany. Agnieszka zaraz to zauważa. Wita go uśmiechem i idzie do kuchni przygotować talerze. Jej serce na skutek obecności męża doznaje ulgi. Słyszy, jak Natalka się budzi, woła ojca. Już za chwilę wejdą tu oboje i usiądą naprzeciwko. Dwoje najbliższych, najdroższych. Nalewa zupę. A kiedy już jedzą, rzuca mężowi zachęcające:

– Coś nowego?

Andrzej podnosi wzrok i napotyka spokojne, życzliwe spojrzenie Agnieszki. Odrobinę się odpręża.

– Król chce kogoś zatrudnić na miejsce Tomasza.

– To chyba dobrze?

Andrzej się domyśla, że żona zauważyła jego podenerwowanie, więc mówi:

– Nie zniósłbym, gdyby tam siedział Edzio Bielawski. Zadzwoniłem do profesora. Może kogoś znajdzie. – I po chwili: – A jak twój doktorat?

– Blisko końca – odpowiada. Nie wspomina, że równie blisko, jak dwa miesiące temu.

Tak mówiąc tylko prawdę, mijają się z prawdą oboje.

– Gdyby Natalka była większa, mogłabyś ty u nas pracować.

– O, nie! Nie można być razem przez dwadzieścia cztery godziny.

Andrzej myśli: „Ma rację”. A potem przypomina sobie miesiąc spędzony z Ewą i Piotrusiem w pewnej gajówce, gdzie byli tylko we troje, przez cały czas razem, nie rozstając się ani na chwilę. Najszczęśliwszy miesiąc w jego życiu, tyle że był to zaledwie miesiąc.

– Król proponuje udział w firmie za dewizowy wkład – zmienia tok swoich myśli i temat rozmowy. – Barczak ma przygotować dla chętnych szczegółową informację.

– Interesuje cię to?

– Sam nie wiem. Trzeba zaczekać na ten materiał.

Agnieszka nagle wybucha śmiechem.

– Jeszcze zostaniesz przedsiębiorcą. Co to się porobiło!

Po tym śmiechu, po rozmowie z mężem, czuje się nagle cudownie odprężona. Wstaje, nakłada drugie danie.

– Natalinko, smakuje ci? – zwraca się do córeczki.

Mała patrzy na matkę ogromnymi niebieskimi oczkami, a potem szeroko otwiera buzię przed kolejną porcją marchewki.

– Zajmiesz się nią? Czuję, że napiszę dziś co najmniej kilka stron.

Znowu uśmiecha się do męża. Kończy jeść i bierze się za zmywanie. Chce usiąść do pracy, póki trwa jej nie wiadomo dlaczego dobry nastrój.

Po chwili kończą jedzenie tamci dwoje i Agnieszka słyszy, jak Andrzej mówi do córki głośnym szeptem:

– Chodź, Natalka. Podziękujemy mamusi.

Zamiera jej na moment serce.

A oni przychodzą, Andrzej z Natalką na ręku, i ją stojącą przy zlewie ogarniają ramionami. Andrzej obejmuje talię żony, lekko ją ku sobie obraca, przygarnia, Natalka obłapia matkę za szyję, przytula buźkę do jej policzka.

– Dziękujemy!

Woda z kranu płynie obfitą strugą. Nie ma kto tej wody zakręcić.