Rozdział 10

– Ruta, zmontuj nasz materiał! Nie mam czasu, a dzisiaj trzeba to puścić, bo będzie musztarda po obiedzie. Radziszewski już wie. Idź tam!

Benedykt jak zwykle wydaje dyspozycje w biegu. Odchodzi prędko usiłując włożyć rękę w oporny rękaw skafandra. Cóż z tego, że Ruta chce oponować, skoro po nim już ani śladu. Idzie niechętnie.

– Dyrektor kazał mi przyjść – mówi do Radziszewskiego.

– Aha, ma pani montować Urbana.

– Dobrze pan wie, panie Wieśku, że nie umiem. Niech pan zrobi, jak uważa za stosowne.

– Dyrektor kazał, żeby pani. Mam się nie wtrącać.

Zdaje się, że Radziszewski jest dyspozycją Malesy urażony. Przecież z powodzeniem mógłby materiał zmontować sam.

– To co ja mam robić?

– Najpierw trzeba wszystko obejrzeć.

Im dłużej Ruta ogląda, w tym większy wpada popłoch. Wreszcie koniec.

– I co teraz?

– No właśnie – mówi kwaśno Radziszewski.

Widocznie naprawdę nie zamierza jej pomóc. To budzi w Rucie odrobinę buntu. „Nie, to nie – myśli. – W końcu żaden problem. Urbana poprzerywamy wstawkami z widowni i tyle.” I od razu zdaje sobie sprawę, że na taką łatwiznę nie pójdzie. Zrobi tak: widownia, widownia, widownia i krótka migaweczka z Urbanem. I znowu widownia, widownia i mig – Urban. Trzeci raz to samo, a potem odwrotnie – dużo Urbana i odrobinka widowni. Na fonii przez cały czas Urban – co pikantniejsze kawałki. Zmiana obrazu, zmiana tematu.

– W porządku. Nie chce pan pomóc, zrobię sama.

Początkowo Radziszewski demonstracyjnie czeka na dyspozycje. Potem się orientuje, że nie jest to, jak początkowo sądził, nieudolność debiutantki, ale pewna koncepcja i taje, zaczyna pomagać.

– No i gotowe! Było się czego bać?

– Przecież bez pana bym nie zrobiła. Dziękuję!

– Beze mnie to inni też by nie zrobili. Zapala się światełko przy telefonie i Radziszewski podnosi słuchawkę.

– Co tam? – pyta. – Pani Ruto, w holu ktoś na panią czeka.

Jest pewna, że to Romanowi przepadły jakieś lekcje i przyszedł ją zabrać – zrobił jej niespodziankę. Zadowolona z efektów niedawnej pracy szybko zbiega po schodach i staje oko w oko z Markiem Wójcikiem. Wszystko w niej zamiera. Nie odpowiada na jego powitanie. Demon pretensji – od pewnego już czasu uśpiony – z nagła otwiera pełne nienawiści oczy.

– Słucham – mówi z chłodną wrogością.

– Przyszedłem prosić cię o rozmowę. Musimy porozmawiać.

– O czym to mielibyśmy rozmawiać?

– O naszym synu. – W oczach ma błaganie.

Ruta czuje, że jeszcze moment i zacznie histerycznie krzyczeć. Rzuci się na niego i bijąc pięściami będzie histerycznie krzyczeć.

– O czym? – syczy. – Wiedz, że od śmierci matki czuję zdecydowaną awersję do kontaktów z chorymi psychicznie.

Odwraca się. Szybko na górę! Dopada toalety. Przytula czoło do zbawczego chłodu glazury. Ściska rękami skronie. Ogromny płacz zakleszczył jej obcęgami gardło. Mocuje się z nim. Tylko krótki suchy szloch. Zaczyna uderzać pięściami w ścianę. Wtedy otwierają się drzwi i Malesa mówi:

– Dosyć tego. Wyjdź!

Obraca ku niemu ściągniętą cierpieniem twarz. Benedykt bierze ją za łokieć i prowadzi energicznie do swojego gabinetu. Tu sadza Rutę w fotelu i po chwili podaje kieliszek.

– Wypij! Co to był za facet?

Malesa wszedł do holu, kiedy Ruta odwróciła się i zaczęła wbiegać na schody. Zdążył obrzucić spojrzeniem Marka i dostrzec jego wzburzenie, zobaczyć, jak Ruta zatrzaskuje się w toalecie, czekał przez chwilę, aż wyjdzie, potem niepokój kazał mu otworzyć drzwi.

Ruta nie odpowiada, więc podnosi słuchawkę i łączy się z portiernią.

– Co to za osobnik był u pani Nowickiej? Dlaczego pan odrywa ją od pracy? – pyta surowym głosem. – Ach, tak. Dziękuję.

I do Ruty:

– Czego ten urzędas chciał? Wydział kultury, psiakrew! Zaraz tam dzwonię i robię awanturę. Nie będą mi tu nasyłać szpiegów!

Zaczyna nakręcać numer, co zmusza Rutę do reakcji.

– Przestań! – krzyczy.

Benedykt się zatrzymuje.

– Więc, co on chciał?

– Chciał ze mną porozmawiać! Tyle chciał!

– Aha! – Benedykt odkłada słuchawkę. – Rozumiem, że go znasz. Przyszedł, ot tak sobie, pogawędzić z tobą w godzinach pracy?

– Właśnie!

– A Urban zrobiony?

– Zrobiony! Odczep się! – woła głosem pełnym łez.

– To chodź. Zawiozę cię do domu, bo po tym koniaku jeszcze gdzie fikniesz.

Głos Benedykta jest teraz zupełnie spokojny, a nawet łagodny.

– Zaczekaj chwilę. Muszę trochę poryczeć.

– Porycz, a ja pójdę zobaczyć, co tam naknociłaś.

I Malesa zostawia Rutę samą, po wypitym alkoholu szlochającą głupio i rozpaczliwie. Jest to płacz jakby sam dla siebie. Jego związek z niedawnym wydarzeniem jest prawie żaden. Rutę to zadziwia, a jednocześnie nie potrafi tego szlochu powstrzymać. „Przegoniłam go!” – myśli nie bez satysfakcji – i szloch. „Głupi bezczelny typ!” – i znowu szloch. „Jak on śmiał!” Tak – aż do powrotu Benedykta.

Malesa przez chwilę patrzy na nią badawczo.

– Wyglądasz nader uroczo. Te zielone oczy w czerwonych otoczkach są fascynujące. Imć pani reżyser! Nieźle się wyeksponowałaś.

Rutę podrywa z fotela.

– Trzeba było mnie nie zabierać! – krzyczy. – Jak nakręciłam, to nie po to, żeby wyrzucić do kosza!

– Czego się pieklisz? Ja nie jestem winien, że nawiedzają cię jacyś podejrzani wielbiciele.

Rucie w jednej chwili łzy przestają płynąć. Syczy przez zęby:

– Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę!

Zaskakuje Benedykta. Patrzy zdumiony.

– Czym zasłużyłem sobie na taki zaszczyt?

Ruta się opanowuje.

– Jako dyrektor zmuszasz mnie do prac poza przydziałem czynności. Jako osoba prywatna systematycznie mnie rozpijasz.

Benedykt szczerzy w uśmiechu przyżółcone papierosowym dymem zęby.

– Zbieraj się, pijaczko. Jedziemy. Wytrzyj nos i oczy.

***

Ruta od razu wie, że to Ewa. Od spotkania w parku czegoś takiego się spodziewała. Nie wątpiła, że tamta się nie powstrzyma, powie Markowi. Kiedy jednak przez jeden tydzień, drugi, nie było ze strony Marka żadnej reakcji, pomyślała, iż pomyliła się co do Ewy, co do zachowania przez nią dyskrecji. Była jeszcze inna możliwość. Powiedziała, ale Marek nie zareagował. Dlaczego niby miałby komplikować sobie niepotrzebnie życie? A może w ogóle nie przyszło mu do głowy, że to jego syn. Tak więc Ruta po spotkaniu w parku nieco spłoszona, po dwu tygodniach zaczęła oddychać lżej. I właśnie wtedy…

Ruta próbuje wierzyć, że Marek więcej nie przyjdzie. Jej reakcja, jak sądzi, była dostatecznie mocna, aby przystopować sugestie Ewy. I jednocześnie odrobina podejrzenia, że on nie zrezygnuje tak łatwo. Będzie chciał dziecko zobaczyć na własne oczy. Jest to odrobinka podejrzenia czy nadziei? Jeśli nadziei – to Ruta się do tego przed sobą nie przyznaje. Przecież nie wie o wizycie Marka u pani Wandy.

Przed dwoma laty, tuż przed powrotem Romana do Lublina, Lubicka zapytała: „Czemu to pan Marek wcale nie przychodzi?” Odpowiedziała: „Wyjechał. Chyba pani rozumie, jak w porę.” W ten sposób załatwiła sprawę Marka z panią Wandą, a w jakimś sensie także ze sobą. Wyjechał! Zniknął! Przestał być! Wmawiała to sobie każdego kolejnego dnia, każdego wieczoru. Dzięki temu udało się jej sypiać. Choć może udało się jej wtedy sypiać dzięki ciąży. Nie usunęła jej, a potem było już za późno. Sprawiało to Rucie zadowolenie, przewrotną satysfakcję. Ta ciąża była jej bronią przeciw Markowi i przeciw Romanowi. Bronią, której w końcu nie było przeciw komu użyć. Marek się więcej nie pojawił. A Roman czuł się wobec niej na tyle winny, że znosił pokornie wszystkie humory i kaprysy żony.

Znowu wpada w popłoch. Bo tak naprawdę nie wie, przed czym się bronić. Choć nie. Ma bronić tego, co jest. Skoro Marek nie pojawił się, kiedy była gotowa zostawić dla niego Romana, stracił wszelkie do niej i do dziecka prawa. Oddała syna Romanowi, bo z nią był, bo deklarował swoje uczucie i stałość. Wszystko – czego tamten zaparł się tak łatwo, jakby chodziło o sprawę najbłahszą. Raz po raz wypływa z pamięci pobladła, wzruszona twarz Marka – jego błagalne spojrzenie, boleśnie skrzywione wargi – i natychmiast zostaje zalana gorzką falą nienawiści podchodzącą wysoko do gardła. Po chwili znowu wraca. Walczy o swoje istnienie w pamięci Ruty – jego twarz, którą tak bardzo starała się zapomnieć. Ruta tuli synka. Będzie go bronić. Przed czym? Wystarczy jej konsekwentna postawa. Wystarczy, jeśli Marek przyjdzie, odmówić mu wszelkich praw.

Wraca myślą do porodu. Syn wychynął z niej w światło dnia nadspodziewanie prędko. Ledwo zdążyła napiąć mięśnie, pomyśleć „to już” i położna wiązała pępowinę – południowe słońce zaglądało do porodówki, nożyczki błysnęły – zaraz podniosła noworodka w górę, dała mu lekkiego klapsa, dziecko krzyknęło.

– Co pani robi! – zaprotestowała słabo Ruta.

– Śliczny chłopak! – tamta demonstrowała jej umazanego krwawą wydzieliną synka. Włoski miał mokre i przez to zupełnie ciemne. Pomyślała: „jak Roman”, zaraz się opamiętała, wyciągnęła ręce po dziecko.

– Umyjemy, zaobrączkujemy i dopiero pokażemy – powiedziała śpiewnie położna.

Potem przyniesiono jej syna do karmienia. Wtedy zobaczyła, że na głowie ma zupełnie jasny puch. Spał i przez sen, niechętnie, raczył kilka razy pociągnąć mleko, które dużymi kroplami zaczęło skapywać z piersi na jego buźkę. Potem zdecydował się na jeszcze kilka razy i widocznie miał dość. Przytulił policzek do ciepłej piersi matki i znowu głęboko zasnął. Mogła tak leżąc na niego patrzeć. Mogła się roztkliwiać nad nim i nad sobą. Szeptać do niego: „Nie masz, syneczku, ojca. Masz tylko mnie.” I właśnie wtedy Marian wprowadził na salę Romana. Roman ubrany w biały lekarski fartuch przysiadł na łóżku i przyglądał się im obojgu z głupio szczęśliwym uśmiechem.

– To ja! Twój tata! – szepnął do śpiącego dziecka, a potem do niej: – Dziękuję ci, Rutka! Dziękuję! I jeszcze raz dziękuję!

Nie zaprotestowała. Ona, która do tego momentu wahała się, czy nie wyznać Romanowi prawdy, nagle zdecydowała, że nie. Skrzywdziłaby wyznaniem tego nowo narodzonego. Już od kilku miesięcy kochała go, nie mogła skrzywdzić.

Marek Nowicki! Syn Romana Nowickiego i Ruty z Garczyńskich. Urodzony szesnastego stycznia, roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego. Jakże mogła przewidzieć, że będzie aż tak podobny do swojego ojca!

Zgrzyta w zamku klucz. To Roman z Bogną wracają do domu. Marek zsuwa się prędko z kolan matki i bierze ją za rękę.

– Oć! Bonia pisia.

Idą oboje na spotkanie nowo przybyłych i Mareczek obłapia siostrę. Roman z kolei bierze w ramiona żonę, a w niej wszystko się kurczy, zaciska w ciasny supełek.

– Nie teraz. Proszę, puść!

Ruta ma głos napięty, drżący. Roman odsuwa ją i badawczo się przygląda.

– Rutka! Powinnaś zostawić tę robotę. Wciąż jakieś stresy.

– Doczekam do końca próbnego okresu. Myjcie ręce.

Idzie do kuchni nakładać obiad.

– Co się stało – pyta Roman, gdy już siedzą przy stole.

– Nic się nie stało – mówi. – Pomyjemy po obiedzie kwiaty. Pomożesz mi nosić do łazienki.

– A jak będzie z wyjazdem do mamy, skoro zamierzasz siedzieć tu do dziesiątego lipca? Naprawdę nie mogłabyś odejść wcześniej?

Kilka dni temu Ruta powiedziała Romanowi o zamiarze rzucenia pracy. Wydaje się jej, że musi synka pilnować. Wizytę Marka odebrała jako zagrożenie. Jest pełna niepokoju.

– Jeszcze nie wiem, jak to będzie. Zobaczymy – odpowiada mężowi.

– Bonia! Bonia! – woła Mareczek na siostrę, która już odeszła od stołu.

Bogna przychodzi do braciszka. Tonem wytrawnego dydaktyka mówi:

– Ja jestem Bogna nie Bonia. Bogna. Powtórz!

– Bonia.

– Bogna!

– Bonia! – powtarza Mareczek.

Wtedy Bogna wybucha niepowstrzymanym śmiechem, za nią braciszek, a po chwili także Roman. I tylko Ruta się nie śmieje. Patrzy, jakby była oddzielona dźwiękochłonną ścianą.