Rozdział 9

Trzeba było wizerunku Ruty na ekranie telewizora, żeby Marek zrozumiał, jak bezpowrotnie ją utracił. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez całe dwa lata czekał jakiegoś cudu. Na przykład, że Ruta przyjdzie i powie: „Nie ma żadnego męża ani córeczki. Pani Wanda sobie z ciebie zażartowała. Mam tylko ciebie! Ty jesteś całym moim światem!” Bał się ją spotkać, ale pragnął śnić. Ruta jednak jego sny omijała, nie chciała do nich wchodzić, aż któregoś dnia przeraził się, bo zaczął ją zapominać, jak zapomina się dawno nie widziany obraz – finezję linii i odcieni. To było – jakby powtórnie ją tracił. Zdobył się na pójście w czwartek do czytelni. Ruty nie zastał. Czytelników obsługiwała tęga starsza pani. Nie odważył się zapytać o Nowicką. Zaraz pomyślał, że Ruta może chora. Chciał biec! ratować! Ale jakież miał do tego prawo? Musiał się pogodzić z niedoskonałością własnej pamięci. Nie pamiętał teraz Ruty z fotograficzną dokładnością. W dalszym jednak ciągu całym sobą odczuwał jej istnienie. W jego marzeniach erotycznych partnerką bywała tylko ona. Jedyna kobieta, która mu się oddała, która uległa jego miłości, jego namiętności. Miał ją zakodowaną we wszystkich cząsteczkach ciała – nic już na to nie mógł poradzić. Żył ze świadomością, że czas to najlepszy lekarz, on, który wcale nie chciał być leczony. Obraz Ruty na ekranie skutecznie zapobiegł kuracji. Symptomy choroby gwałtownie się zaostrzyły. Nie mógł jeść. Chudł w oczach. Ewa patrzyła na niego z niepokojem. W końcu, trzy dni temu, powiedziała spoglądając w okno:

– Spójrz, jaka piękna rajdowa pogoda. Dusza się rwie! Czy wiesz, jak ja dawno nie byłam na rajdzie? Parę lat. Pojedziemy gdzieś na sobotę i niedzielę?

– A Piotruś?

– Zostanie z ojcem.

Czy chce? Oczywiście, że chciał. I to jeszcze bez Tomasza. Ewa zaraz zadzwoniła do męża, spytała, czy ją puści – radosna, podniecona pomysłem. Potem zaczęli się zastanawiać, gdzie pójść.

– Gdzieś niedaleko. Zbyt dawno nie chodziłam.

– Może czerwonym szlakiem z Puław do Kazimierza?

– Świetnie! Mam tam znajomych z pokoikiem na strychu. Przenocujemy, a w niedzielę pobiegamy dookoła po górkach i wąwozach.

Później siedząc naprzeciwko wciąż się uśmiechała, aż Marek, który podejrzewał, że wystąpiła z tą propozycją ze względu na niego, wyzbył się tych podejrzeń i sam zaczął się uśmiechać.

***

Sobotni wieczór. W ciągu dnia przeszli zaplanowaną trasę – nie śpiesząc się, robiąc po drodze trzy dłuższe postoje na posiłki i popatrzenie na świat. Ewa mówiła:

– Jak dobrze, żeśmy się wyrwali. Dopiero tutaj daje się oddychać.

Koło południa ociepliło się tak, że zdjęli skafandry i wtedy zawołała:

– Marek! To ciągle sweter, który zrobiła ci Isia?

Poczuł koło serca ciepło, że Ewa pamięta jego stary rajdowy sweter. Zapewne równie dobrze pamiętała jego właściciela sprzed dziesięciu lat. Zapatrzonego w nią, nieprzytomnie zakochanego chłopca. Zapewne doskonale zauważała wtedy jego uczucie. I potem także. Ten jeden okrzyk upewnił Marka, że Ewa o jego miłości wiedziała od zawsze. Być może od momentu, kiedy po raz pierwszy spotkały się ich spojrzenia. Podała mu wtedy rękę i powiedziała: „Ewa!”, a on odpowiedział: „Marek!” – oblewając się nagle ciemnym rumieńcem, bo jego serce oszalało od dotyku jej szczupłej dłoni. Zaraz odeszła podawać rękę pozostałym, a ono wciąż szalało! szalało! nie chciało się uspokoić. I tak przez wiele lat. Teraz – szalało z powodu tej drugiej, a Ewa była mu ukojeniem. W miarę jak szli, Marek stawał się coraz spokojniejszy, radosny. Woda w Wiśle płynęła wysoko, brudnoszara, nie powielała wcale jasnego błękitu nieba. Delikatne źdźbła trawy wbiegały im pod nogi – żal było je deptać. Szedł za Ewą podążającą krokiem lekkim, tanecznym. Zdjęła chustkę i jej włosy lśniły w słońcu, drżały złotymi pierścionkami na wietrze. Wtedy sobie przypomniał, że Ruta obcięła warkocz.

Do Kazimierza dotarli przed osiemnastą. Zostawili na kwaterze plecaki i poszli zjeść coś ciepłego do baru, a potem nad wieczorną Wisłę. Szemrała z cicha intensywnie się śpiesząc. Czas było wypocząć. Zostawili ją. Odeszli.

Teraz już leżą w łóżkach. Księżyc wędruje pokojem. Złotym prostokątem ścieli się na deskach podłogi.

– Marku – odzywa się Ewa – widujesz się z synkiem?

– Z czyim synkiem?

– Z twoim. Z waszym – poprawia się zaraz.

Milczy zaskoczony. Ewa w mroku nie może należycie ocenić jego reakcji. Pewnie myśli, że poczuł się dotknięty jej wścibstwem, mówi:

– Przepraszam! Nie gniewaj się. Przepraszam!

Marek nadal milczy. Wciąż nie rozumie, co w ogóle Ewie przyszło do głowy. W końcu chce powiedzieć: „Ja się nie gniewam. Jakże bym mógł gniewać się na ciebie!” Ale wydaje mu się, że Ewa już zasnęła. Zmęczona przebytymi kilometrami, oszołomiona pełnym wiosennych zapachów powietrzem – zasnęła. I Marek czuje się nagle tak senny, tak senny, że nie potrafi wcale otworzyć ust ani zastanawiać się nad tym, co powiedziała – zasypia.

Myśleć zaczyna dopiero rano. Leżąc na boku patrzy na Ewę pogrążoną we śnie. Wzruszenie! Kiedyś, w zamierzchłych czasach, gdy na rajdy chodzili całą grupą wodzeni przez Zygmunta, pierwszego męża Ewy, nieraz sypiał w jej pobliżu. Mógłby nawet zupełnie blisko, bo często układano się pokotem nie zwracając uwagi na płeć, ale kochał, więc krępował się narzucać. Sądził, że kładąc się obok, ujawni publicznie swoje uczucie. Długo był przekonany, że nikt nie wie o jego godnej potępienia, bo do cudzej żony, miłości. Wreszcie przekonał się, cały wysiłek na nic, wszyscy o niej wiedzieli. Pielęgnował złudzenie, iż przynajmniej Ewa i Zygmunt nie. A w każdym razie nigdy nie okazali, że wiedzą. Ewa do dziś. Marek już o dziesięć lat starszy rozumie: z jej strony jest to sposób odrzucenia jego uczucia, na tyle delikatny, żeby nie zniszczyć ich przyjaźni. Przypomina sobie wczorajsze pytanie Ewy. Zna ją wystarczająco, by wiedzieć: nie zadała go bezpodstawnie. Usiłuje odkryć przyczynę. Jak zawsze gdy jego myśli dotyczą Ruty, ogarnia go niepokój. Ewa musiała się dowiedzieć o macierzyństwie Ruty, a nie wie, że to mężatka, więc pomyślała… Zaraz! Ruta ma córeczkę nie syna. Potem sobie uprzytomnia: w ciągu dwu lat mogła urodzić także syna. Myśl jasna, prosta, że do poczęcia dziecka konieczny jest akt seksualny. Że Ruta żyje sobie nadal z mężem, jakby jego, Marka, nigdy nie było. Przez cały czas starał się nie pamiętać o istnieniu szczęśliwego rywala. We wspomnieniach, w myślach, Ruta była jego własna, tylko jego – choć przecież tamten naprawdę istniał. Jeżeli jednak urodziła syna, znaczyło, że nie tylko istniał! A potem: jeśli nawet Ewa wie, że Ruta urodziła dziecko, dlaczego sądzi, że jest to jego dziecko? Na to już Marek nie potrafi sobie odpowiedzieć. Powinien ją zapytać.

Rozmowę na ten temat zaczyna, gdy siedzą na Górze Trzech Krzyży i patrzą na Kazimierz cały w koronkach wiosennej zieleni. Zdobywa się na to w chwilę po wybrzmieniu muzyki dzwonów wołających na poranną mszę do farnego kościoła.

– Ewa – mówi – wieczorem o coś mnie zapytałaś.

I Ewa sądząc, że już zasypiał i nie dosłyszał jej zbędnego pytania, odpowiada:

– Ach! nic, nic. Tak tylko zapytałam.

Marek nie daje jednak za wygraną.

– Dlaczego mnie o to pytałaś? Musi być jakaś przyczyna.

– Tak. Jest przyczyna – potwierdza. – Dwa dni temu spotkałam ich w parku. A ty jesteś ostatnio taki wciąż podenerwowany, niespokojny, nawet tutaj. Przyszło mi do głowy, że może ona nie zgadza się, żebyś widywał synka.

– Dlaczego myślisz, że to mój syn?

Przez chwilę zaskoczona milczy. Czyżby Marek zamierzał nie przyznać się do ojcostwa? To do niego niepodobne.

– A ty, gdybyś zobaczył Piotrusia, czy nie byłbyś pewny, że to mój syn? Chyba sam widzisz, jaki on do ciebie podobny. Nie uda ci się go zaprzeć – próbuje żartować.

Spogląda bokiem na Marka i wtedy dopiero zauważa, co się z nim dzieje. A on po chwili mówi łamiącym się głosem:

– Ruta jest mężatką. Dlaczego by nie mogła mieć syna? Może jej mąż jest w tym samym typie co ja, nigdy go nie widziałem, i syn podobny jest do niego. W przypadku małego dziecka trudno ustalić podobieństwo.

– Nie wiedziałam – mówi pospiesznie Ewa. – Oczywiście masz rację. Nawet jeśli nie do ojca, może być podobny do kogoś z dziadków. Zasugerowało mnie, że widywałam cię z matką i że dziecko nosi twoje imię. Jakaż ze mnie głupia papla!

Marek reaguje gwałtownym zwrotem.

– Moje imię!

Ewa zagryza nerwowo trzymane w ręku źdźbło trawy. Znowu powiedziała o kilka słów za dużo. Milczy.

– Od dawna się nie widujemy – mówi po chwili Marek. – Już dwa lata! – A potem pyta niespokojnie: – Ile ma ten mały?

– Jakieś półtora roku. – Ewa zaraz się orientuje, że to przecież potwierdza jej domysły, usiłuje szybko sprostować: – No, może nieco mniej. Ale na pewno ponad rok.

Ulicami, rynkiem, idą ludzie w kierunku kościoła. Wyżej rozcinają skrzydłami powietrze czarnolotne jaskółki.

– Opowiedz mi, proszę, o tym spotkaniu.

– Byłam w parku z Piotrusiem. Chłopcy zaczęli się razem bawić w piasku. Potem Piotruś przyprowadził Marka do naszej ławki i dał mu samochodzik. Po pewnym czasie matka przyszła go zabrać. Dopiero wtedy ją zobaczyłam. Wcześniej nie, bo siedziała dalej, po tej stronie co my. „Chodź, Mareczku! – zawołała do synka. – Już musimy iść.” Spojrzała na mnie i chyba poznała. W każdym razie miałam takie wrażenie. Powiedziała: „Dziękuję za chwilową opiekę nad małym. Mam nadzieję, że nie sprawił kłopotu”.

Boguchwalnym radosnym sopranem odzywa się sygnaturka w klasztorze. Marek się podrywa.

– Idziemy?

Z kamieniołomów wracają wałem nad Wisłą. I wtedy Marek zadaje kolejne pytanie.

– Ewa! Czy to możliwe, żeby ona nic mi nie powiedziała?

– Możliwe – odpowiada bez namysłu Ewa.

– Jak to?!

– Na przykład mogła nie mieć pewności, który z was jest ojcem.

– Mogłaby nie wiedzieć?

– No cóż. To się zdarza.

– Przecież nie może być, żeby ona i z nim, i ze mną…

– A jednak może – mówi chłodno Ewa. – Skoro rozstrzygnąłeś, że to nie twój syn, co cię jeszcze niepokoi?

– Nie mam pewności.

– Zapytaj ją. Ona, wbrew moim podejrzeniom, tę pewność może mieć. Wiesz chyba, jak ją odnaleźć.

***

Jak Rutę odnaleźć Marek oczywiście wie. Drogę z Królewskiej na Żmigród zna na pamięć. Nie może jednak ot tak sobie pójść i w obecności męża Ruty zapytać: „Czy Marek jest moim synem?” Jedynie sensowne wydaje się odnalezienie Ruty w pracy – spotkanie na gruncie neutralnym. Wystarczy zadzwonić do telewizji, powiedzieć, że z wydziału kultury urzędu wojewódzkiego i sekretarka nie odmówi informacji. Wydział ostatnio znowu zmienił nazwę na kultury, sportu i turystyki. Wygląda to na śmieszną biurokratyczną zabawę. Podobnie jak zmiany nazw ulic. Na przykład z ulicy Juliusza Osterwy na Kapucyńską, a z Podgrodzia na Dolną Panny Marii – absurd! I to przy rzekomym braku pieniędzy w kasie miejskiej. W tym wypadku argument „historyczności” zupełnie do Marka nie przemawia. W kręcącej się coraz szybciej karuzeli absurdu jego przypadek jest zaledwie jednym maleńkim trybikiem. Marek się wciąż zastanawia, czy w ogóle jest możliwe, żeby Ruta nie powiedziała mu o ciąży? Usiłuje sobie jak najdokładniej przypomnieć czas przed ich rozstaniem. Ale szczegóły przez dwa lata zatarły się w pamięci. Jak poprzednio nie potrafił się powstrzymać od obejrzenia lubelskiego programu, tak teraz nie jest w stanie włączyć telewizora. Wcale nie wchodzi do pokoju matki. Próbuje kończyć doktorat, próbuje grać – nie udaje mu się ani jedno, ani drugie. Myśli z uporem wracają do tej jednej sprawy. Musi się dowiedzieć, kiedy dziecko się urodziło. Musi je zobaczyć. Musi… Przecież to niemożliwe, żeby Ruta nie powiedziała mu o ciąży! Chyba że to nie on jest ojcem. I zaraz wraca udręka. A jeśli… Dlaczego chłopiec nosi jego imię? Ot, tak sobie? Na pamiątkę ich romansu? Musi rzeczywiście być do niego podobny, skoro Ewa natychmiast to zauważyła. Tak jak Piotruś podobny jest do niej – powiedziała – nie sposób mieć jakiekolwiek wątpliwości.

– Ewa! – pyta – jak tobie się wydaje?…

– Nic mi się nie wydaje – mówi Ewa, pełna w stosunku do Marka poczucia winy. – Sprawa jest zbyt poważna, żeby poprzestać na „wydawaniu”. Trzeba to wyjaśnić. Musisz z nią porozmawiać, zapytać.

Marek to rozumie, a przecież boi się jednoznacznego wyjaśnienia, jakiekolwiek by ono nie było. Przede wszystkim jednak boi się widoku Ruty. Jej reakcji po dwóch latach niewidzenia. Odszedł bez jednego słowa, ugodzony jej oszustwem. Był pewny, że sobie z niego zakpiła. Że zabawiła się jego kosztem wykorzystując nieobecność męża, który już wkrótce miał wrócić na stałe do Lublina. Tamten dzień, a kto wie, może i poprzedzającą go noc spędziła właśnie z mężem. Lubicka powiedziała Markowi, że Roman przyjechał załatwić sobie w wydziale oświaty przeniesienie. A Ruta w przeddzień tylko wspomniała: „Przyjeżdża do mnie ktoś z rodziny”. Tak samo powiedziała wyjeżdżając na Wielkanoc: „Jadę do rodziny”. Prosto z jego łóżka do łóżka tamtego. A po świętach z objęć męża prosto w jego objęcia. Tak! Mogła nie wiedzieć, który z nich jest ojcem! Wydaje mu się to tak nieuczciwe, podłe, że ciarki mu przechodzą po grzbiecie, gdy sobie wyobrazi ich przyszłe spotkanie. Nie on jeden broni się przed poczuciem winy wyolbrzymiając winę przeciwnika. Bo jeśli staną twarzą w twarz – to jako przeciwnicy. Być może, z tego właśnie powodu Marek tak zwleka z decyzją dotarcia do Ruty, tak się przed tym spotkaniem wzdraga.

Wreszcie wpada na myśl, że o dacie narodzin dziecka może się dowiedzieć od pani Wandy. Trzeba tam pójść, kiedy Ruta jest w pracy. Będzie wtedy miał pewność, że nie spotkają się przypadkowo na schodach. I któregoś dnia idzie na Żmigród. Dzwoni do drzwi Lubickiej – nikt nie otwiera. Może dzwonek zepsuty? Na wszelki wypadek zaczyna pukać. Wtedy otwierają się drzwi mieszkania Ruty i pani Wanda, zdumiona jego widokiem, woła:

– To pan, panie Marku! Gdzież się pan tyle czasu podziewał?

– Dzień dobry! – Marek z trudem się uśmiecha. – Czy możemy chwilę porozmawiać?

– Oczywiście. Pójdziemy do mnie. Tylko zabiorę Mareczka.

Idzie w głąb mieszkania i po chwili wraca prowadząc za rączkę dziecko.

Po raz pierwszy splatają się ich spojrzenia – mężczyzny i chłopca. Żaden nie spuszcza z drugiego wzroku, póki pani Wanda nie otworzy drzwi swojego mieszkania i nie zaprosi Marka do środka.

– Wypije pan herbatę?

– Bardzo proszę. – Wzruszenie tamuje mu głos.

Tę chwilę, kiedy Lubicka idzie wstawić wodę, wykorzystuje na dalszą obserwację dziecka. Właściwie nie potrzebuje o nic pytać pani Wandy. Jest pewny – to jego syn. Jeżeli Ruta dwa lata temu nie miała pewności, teraz musi ją mieć. A potem myśli, że równie dobrze o tym, kto jest ojcem dziecka, wie pani Wanda i nagle mocno zmieszany nie potrafi nic powiedzieć, gdy ona wraca do pokoju i siada naprzeciwko z dzieckiem na kolanach. Chłopiec przez cały czas badawczo mu się przygląda.

– Gdzieś pan wyjeżdżał, panie Marku? Teraz wszyscy gdzieś wyjeżdżają – mówi Lubicka, także nieco skrępowana.

– Tak. Nie było mnie – odpowiada.

Nie było go tutaj, kiedy się rodził, kiedy rósł jego syn.

– Rutka poszła do pracy? Pani się opiekuje dzieckiem?

– Rutka pracuje na pół etatu. Inaczej by sobie finansowo nie poradzili.

Usprawiedliwia Rutę. Widocznie słowa Marka odebrała jako pretensję, że Ruta zaniedbuje jego syna. Potem gwiżdże czajnik i pani Wanda idzie zrobić herbatę. Marek ostrożnie wyciąga poprzez stolik rękę w kierunku dziecka.

– Cześć! – mówi. – Witaj!

Chłopiec jednak nie reaguje. Tyle że przenosi wzrok z jego twarzy na dłoń i z powrotem.

– Pani Wando! – Marek uznaje, że nie ma co przed nią ukrywać prawdy, którą i tak zna. – Proszę mi powiedzieć, kiedy on się urodził.

– Pan nie wie? W połowie stycznia skończył rok. Szesnastego.

Marek usiłuje przeprowadzić w myślach stosowne obliczenia, ale jakoś nie potrafi. Myli się, plącze.

– A co u Rutki? Jeszcze się z nią nie widziałem.

Pani Wanda zaczyna wierzyć, że Marek właśnie wrócił po bardzo długiej niebytności.

– Wszystko dobrze – mówi. – Przeszło rok była na urlopie wychowawczym, a teraz zaczęła pracować w telewizji.

– Mój Boże! Tyle czasu minęło! Tyle się zmieniło! – wzdycha Marek, a potem spogląda na panią Wandę. – Tylko pani, pani Wandeczko, wciąż pełna uroku i energii.

Już ją ma. Z powrotem całą jej sympatię. Nie powiedział tego z wyrachowania, ale teraz myśli, że dobrze będzie mieć w pani Wandzie sojusznika.

– A Mareczek zdrowy? Nie choruje?

– Jakoś nie. Tylko taki – za poważny. Dopiero jak Bogunia wraca z przedszkola, potrafi go rozruszać, rozśmieszyć. Czasem jeszcze ojciec…

Pani Wanda milknie. Wyskoczyła z tym ojcem, nie ma co! Ale Marek udaje, że nic się nie stało, choć dźgnęła go prosto w serce.

– Ja w dzieciństwie też byłem taki o wiele za poważny. Nie miałem jednak rodzeństwa. Miałem tylko ciężko chorą matkę. Nie było nikogo, kto by mnie rozśmieszał.

Tym wyznaniem Marek zawiera z panią Wandą pakt. Bo to jakby powiedział: „Oboje przecież wiemy, że to mój syn. Nie musimy przed sobą udawać.”