Rozdział 17

Ruta klepsydrę zauważa na kościele Kapucynów przy Krakowskim Przedmieściu, kiedy korzystając z pięknej wrześniowej pogody idzie pieszo do pracy. „Tomasz Furtak, lat 45…” Mąż Ewy? Ogarnia ją nagły niepokój. Z ośrodka telefonuje do wydziału kultury.

– Przepraszam. Widziałam klepsydrę. Czy… Tak. Dziękuję.

Więc to on! Przypomina sobie tego pięknego szpakowatego mężczyznę, którego czasem widywała z Ewą. Zawał! – plaga naszych czasów. Ich synek jeszcze taki malutki. Czy kiedy urośnie, będzie pamiętał ojca? A jej syn!

Gdy trzy dni temu wróciła z pracy, pani Wanda miała na twarzy wypieki.

– Rutka! był tutaj pan Marek. Tak się ucieszył, że Mareczek urósł i dobrze wygląda. Przyniósł mu samolot. A dla mnie i dla ciebie kwiaty. Postawiłam ci na toaletce.

Więc jej wcześniejsze przypuszczenia były słuszne. Marek przychodził tutaj już przed wakacjami.

Mareczek spał trzymając mocno mały niebieski samolot. Wyjęła go ostrożnie z rączki syna, położyła na brzegu łóżeczka. Przed lustrem stał bukiet nasturcji. Dwukrotnie powielony wydawał się ogromny. Dotknęła drżącymi palcami delikatnych płatków – żółte, pomarańczowe, czerwono-rdzawe w wachlarzu krągłych liści – przywołała wyobraźnią ich słodki zapach. Spojrzała w lustro na własne odbicie. „Nie ma się co oszukiwać – powiedziała do tamtej – on nie zrezygnuje, przecież go znasz!” Czy naprawdę go zna? Czy w ciągu kilku miesięcy można kogoś dobrze poznać? Czy czas fascynacji miłosnej sprzyja poznaniu? Raczej obraz zaciemnia. Kim naprawdę jest Marek Wójcik, ojciec jej syna? Ten po wierzchu wyglądający na poetę – jak określiła go jej koleżanka Krysia Łozowa. A w środku?

Kiedyś – jak dawno! – przyszedł tutaj z bukiecikiem nasturcji. Zastał ją zapłakaną, bezradną. Matka w przypływach panicznego strachu krzyczała, kuliła się w kącie. Nie pozwalała jej zbliżyć się, podać lekarstwo. A on! podszedł, przygarnął matkę do serca i w jednej chwili uspokoił, odgrodził od agresywnych widziadeł. Przygarnął ją do serca! Co czuła ona sama, gdy Marek przygarniał ją do serca?

Przychodziła do pokoju wielokrotnie, żeby dotknąć kwiatów. Aż dziś rano zmieniając im wodę, zauważyła, że niektóre zwiędły. Głupio się przestraszyła, że już. I że wkrótce ich nie będzie. Czy Marek nasturcje kupił przypadkowo, czy przeciwnie, dobrze pamięta tamten pierwszy bukiecik? Pomyślała: znowu przyjdzie zobaczyć syna i przyniesie dla niej nowe kwiaty. Pomyślała: być obdarowaną kwiatami, chyba to jej wolno. Pomyślała: jak to się stało? Przecież ona godzi się, żeby syna widywał. Ma udawać, że nie wie o jego wizytach? Jak długo? Nie jest to zresztą możliwe – bo kwiaty. Pomyślała: była gotowa z nim walczyć, a on widocznie wcale walczyć nie zamierza. Przychodzi i bierze po trochu, co uważa za swoje. „Co ty robisz! – krzyknęła do niego z wyrzutem, ciągle w myśli. – Nie masz prawa! Zostawiłeś nas, więc straciłeś wszelkie prawa! Zostawiłeś mnie ty, który mówiłeś: nigdy cię nie opuszczę! Jak łatwo nas zostawiłeś!” Przybiegł Mareczek. W rączce z podarowanym samolotem – widocznie jeszcze mu się zabawka nie znudziła. Wzięła go na kolana. Siedzieli tak przytuleni. Smuga słońca wędrowała pokojem. Wolno przesuwała się po kasetach z nagraniami matki. Z dziesiątkami piosenek o miłości lirycznej, o miłości zdradzonej. Matka nie chciała żyć bez miłości. Kiedy ją straciła, odeszła! Dziś Ruta dobrze wie: skok matki w powietrze pełne wirujących płatków śniegu był gestem heroicznym. Tylko nielicznych stać na taki gest! Mareczek, siedzący teraz spokojnie na jej kolanach, wkrótce podrośnie, wybiegnie z jej ramion w swoje własne życie: przedszkolne, podwórkowe, szkolne. Po chwili przyszła pani Wanda. Trzeba było wyjść do pracy.

Ruta założyła dżinsowy komplet i swoją „zwariowaną” bluzkę. Właściwie, jak wiele strojów Ruty, jest to bluzka matki, w niebywałą gmatwaninę kolorów i wzorów, a do tego jeszcze suto marszczona. Matka kupiła ją gdzieś na ciuchach w czasie jednej ze swoich artystycznych podróży i właściwie nie nosiła. Ot! kolejny nie przemyślany spontaniczny zakup. Gdyby nie szafa matki pełna takich zaskakujących strojów, Ruta nie miałaby się w czym prezentować telewidzom. Tak krucho teraz z ich finansami! Roman będzie musiał znowu wziąć jakieś korepetycje. Spojrzała krytycznie w lustro. Na odchodnym kolejny raz czubeczkami palców dotknęła nasturcji. Potem zdecydowała się wyjąć jeden kwiat. Szła przez Krakowskie Przedmieście trzymając w ręku czerwoną nasturcję. Od czasu do czasu podnosiła ją i wąchała. Słodki zapach przenikał aż do najdrobniejszych cząsteczek ciała. Wtedy na kościele Kapucynów zobaczyła klepsydrę.

Stoi w sekretariacie z ręką ciągle na słuchawce telefonu, zapatrzona w okno.

– Kto umarł? – pyta spragniona sensacji pani Małgosia.

Drga gwałtownie.

– Mąż Ewy Furtakowej z wydziału kultury. Zawał! – uprzedza kolejne pytanie. – Dyrektor jest?

– Będzie za pół godziny. Zostawił to, żeby się pani zapoznała.

Podaje Rucie kilka kartek.

– Pójdę z tym do bufetu.

W bufecie pusto. Siada przy oknie z butelką cocacoli, kładzie na stoliku kartki Malesy i – co się stało z jej czerwoną nasturcją? Nie pamięta! Lekko spłoszona. Jest gotowa wrócić do sekretariatu, sprawdzić, czy nie położyła obok telefonu. Chyba nie. Chyba wchodząc do ośrodka już nie miała jej w ręku. Dlaczego strata tego jednego kwiatka wydaje się jej tak dotkliwa? Tamta straciła męża!

Cocacola jest bardzo zimna – na butelce mgiełka pary. Ruta wlewa napój do szklanki – lekko musuje, odrobina beżowej piany, troszeczkę szczypie w język. Co to znaczy umrzeć? Stracić zdolność odczuwania smaków, temperatur, zapachów, ogarniania wzrokiem obiektów bliskich i dalekich, zdolność do miłości! Gdyby to jej umarł mąż. Romek! Jak łatwo było go uszczęśliwić. Wyciągnąć do niego ręce – raz, drugi. Powiedzieć: „No, chodź do mnie. Chodź!” Za dnia się uśmiechnąć, przytulić, podać usta do pocałunku! Odsunąć jednym ruchem ręki na bok tę zasłonę, którą rozwiesiła między nimi, gdy została matką cudzego dziecka. Nie tylko rozmowa z teściową była tego przyczyną. Był to także sposób na zdyskredytowanie tamtej miłości. Bunt przeciw niej. No to co, że była! Już jej nie ma! Teraz jest miłość z Romanem. Wciąż jest! Roman poprosił matkę, żeby zabrała Bognę spać do swojego pokoju. Dzięki temu mieli większą swobodę. Widziała, czuła, jak cieszy się jej ciałem. Jak pragnie ją uszczęśliwić! „Kocham cię! Kocham! Kocham!” Przez tamte wszystkie lata przed ich rocznym rozstaniem nigdy jej tego nie powiedział. Może uważał za oczywiste, więc niewarte mówienia. A może dopiero rozłąka dała mu pewność uczucia. Obok tego „kocham!” pojawiły się ze strony Romana gesty czułości. Gesty, których Ruta próżno czekała przez pierwsze lata ich małżeństwa – Roman reagował wtedy na jej bliskość ostrym pożądaniem, królował seks. I Ruta, która czułości zaznała dopiero w ramionach Marka, która codziennie była przez niego kąpana w przejrzystym jeziorze czułości, przed czułościami męża się wzdraga, umyka im, zbywa żartem. Te czułości jakoś ją ranią. Odmawia Romanowi do nich prawa. Bo skoro nie zdobył się na nie przez tyle lat… Gdyby ich od niego zaznała, może nie zatraciłaby się tak bez pamięci w objęciach Marka. „Byłam jak głodny, który dopadł pełnego stołu. Jak spragniony, który odnalazł źródło. Mareeek!!!”

– Przeczytałaś? – pyta Benedykt, siada naprzeciwko.

Patrzy na niego półprzytomnie.

– Co się stało?

– Ktoś umarł – mówi. – Nie znasz go. Nie, nie zdążyłam przeczytać. Nie mogłam.

– Pójdę poprzewracać papierki. Jak przeczytasz, przyjdź.

Roman teraz zachowuje się w stosunku do niej tak, jak powinien był zachowywać się na początku ich znajomości. Jak marzyła, żeby się zachowywał. To przesunięcie w czasie dało niespodziewany efekt. Czułość męża przypomniała jej tamtą czułość. Zatęskniła – ostro, boleśnie!

Roman i Bogna wracają tego dnia późno, tuż przed czwartą. Roman przynosi jej gałązkę jarzębiny z gronem ciemnopomarańczowych korali. Ruta wkłada ją w wazonik i stawia na stole. Siadają do obiadu.

– Rutka! Zrobiłem coś, z czego chyba nie będziesz zadowolona.

Roman spogląda na nią niepewnie, jak chłopak, który coś przeskrobał.

– ?

– Pawlicki ogłosił turniej piłki nożnej między trzecimi klasami. Moja klasa nie ma z kogo utworzyć drużyny. Zgodziłem się z nimi grać. Będę teraz musiał chodzić na treningi.

Ruta patrzy zaskoczona. Ta informacja w zestawieniu z jej myślami od kilku godzin wydaje się zupełnie purnonsensowa. Reaguje nerwowym śmiechem. Roman ten śmiech przyjmuje za dobrą monetę i też zaczyna się śmiać.

– Muszę ratować honor klasy. Chłopców jest piętnastu. Dwu odpada ze względów zdrowotnych. Słowik i Milewski odmówili z pobudek filozoficznoideowych – kopanie piłki ubliża im jako istotom myślącym – a Bródka w czasie treningu uległ poważnej kontuzji. Jestem zmuszony go zastąpić.

– Skoro „jesteś zmuszony”!

Właśnie zamierzała przedstawić Romanowi niepokojący stan ich finansów. Teraz tego nie zrobi. Roman poczułby się winny, że traci niepotrzebnie czas. Ruta miała okazję widywać, tam u matki, jak Roman z wielką przyjemnością kopał piłkę z kwiatem miejscowej młodzieży męskiej. Oboje mają zbyt mało okazji do ruchu na świeżym powietrzu. Przypomina sobie o projekcie niedzielnych wyjazdów za miasto.

– Jeżeli w niedzielę nie będzie padało, jedziemy do lasu – mówi. – Mam nadzieję, że w święto nie będziesz trenował – uśmiecha się do męża.

– Marek! Co ty robisz!

Surowa uwaga Romana trafia Rutę jak pocisk. Przedpołudniowe myśli, które już, już, zaczęły się układać w spokojniejsze warstwy, z powrotem zaczynają wirować, wirować! Bo to tak, jakby ktoś głośno wykrzyczał jej najskrytszą myśl. Mareczek na chwilę przestaje rozgniatać na stole grudkę ziemniaków, potem znowu zaczyna ją rozklepywać na mały placuszek.

– No! – mówi ostrzegawczo Roman. – Jesteś niegrzeczny.

Zbiera nożem ziemniaki, kładzie na brzegu swojego talerza.

– Daj mu spokój. On jeszcze malutki.

Rutę irytuje, kiedy Roman karci Mareczka. Odmawia mężowi do tego prawa, choć sama mu je wcześniej przyznała. Pieszczotliwie przesuwa dłoń po jasnych lokach. Wzruszenie!

– Zjadaj ładnie, króliczku.

– Wujek z nami pojedzie? – pyta Bogna.

– Nie. Chyba nie.

Potem myśli, że trzeba Benedykta zapytać. Może będzie miał na to ochotę. Wtedy pojechaliby jego samochodem. Zawsze wygodniej. Malesa jednak odmawia. Jego odmowa Rutę dotyka. Nie wiadomo dlaczego wyobraża sobie, że Benedykt jedzie do Puław, do owego technika dentystycznego – bo powiedział, że wyjeżdża. Ruta akceptuje przecież homoseksualizm Benedykta, a jednocześnie nie godzi się z nim. Wolałaby… I co z tego, że by wolała! Tym bardziej czuje się głupio, kiedy w poniedziałek Malesa przekazuje jej pozdrowienia od matki. Doznaje ulgi, uśmiecha się do niego z wdzięcznością.

– A wy, byliście w lesie?

– Tak. Oczywiście. Wróciliśmy z pełną reklamówką opieniek. Do wieczora miałam co robić.

Znowu się do niego uśmiecha. To Benedykta nieco peszy – te jej bez powodu uśmiechy.

– Bierzemy się do roboty – mówi.

***

Kilka dni później Malesa podsuwa Rucie stosik listów.

– Poczytaj.

We wszystkich powtarza się życzenie, żeby Ruta wróciła na ekran. Wyrażone jest ono w bardzo różnej formie. Na przykład: „Ledwo się człowiek przyzwyczai, polubi, zaraz zmieniacie”. Albo: „Czyżby dyrekcja ośrodka nie ceniła uroku i inteligencji?” Albo: „Co wy wyprawiacie! Gdzie się podziała nasza Rutka! Domagamy się jej powrotu! Mieszkańcy hotelu robotniczego LPB” – i kilkanaście podpisów. A także: „Jak już musicie kogoś zwolnić, to może tę pulchną z loczkami, której uśmiechy są jak lukrecja – aż mdli”. Ruta czuje sporo satysfakcji.

– I co? – pyta Malesa.

– I co? – pyta Ruta.

– Klient nasz pan!

– Już masz mnie dość? No, cóż, rozumiem. Wolałbyś na tym etacie jakiegoś miłego a wdzięcznego ci chłopca.

Benedykt obrzuca ją pogardliwym spojrzeniem.

– Jak bym wolał, to bym miał. Dziękuję ci jednak za troskę o zaspokojenie moich intymnych potrzeb. A w związku z tymi listami co proponujesz?

– Nie muszę. To ty jesteś dyrektorem.

– W takim razie od jutra robisz samą czołówkę. Jeżeli będziesz mi potrzebna, zastąpi cię Koter. Panie też muszą coś dla siebie mieć. Choćby zabójczy Adasiowy wąs.

Jakim człowiek jest śmiesznym stworzeniem. Pozostawiła decyzję Benedyktowi, a teraz czuje się dotknięta, że ją podjął, pomimo iż rozwiązanie właściwie jej odpowiada. Przedziwne! Wciąż coś jej się w Benedykcie nie podoba. Nawet to, że jest stanowczym i sensownym dyrektorem. Nawet to, że ma na sobie koszulę w czerwono-czarną kratkę i ostrzygł włosy na krótkiego jeża. Czy nie kryje się za tym nowo odkryta przez nią prawda, że gdyby Benedykta nie było, kiedy Marek przyszedł na Żmigród, inaczej wyglądałoby ich spotkanie. Przedtem Ruta była Benedyktowi wdzięczna, bo został z nią tamtej nocy i mogła wtulić nos w jego ramię. Teraz żałuje, że w ogóle tam był. Ruta właśnie ma miesiączkę, przez co jest podenerwowana, spięta, z daleka od siebie trzyma Romana, wyładowuje humory na Benedykcie (tak łatwo wyprowadzić go z równowagi), a wieczorami, póki nie zaśnie, podsyca w sobie obawę, że oto miesiąc, dwa i powtórnie Marka utraci. Bezpowrotnie! Tym razem utraci go przez własny upór i głupotę. Z jej winy Mareczek nie pozna własnego ojca. Czy ma prawo pozbawiać go kontaktu z ojcem? Zaczyna więc jako argumentem szermować dobrem dziecka. Tłumaczyć sobie, że skoro już się stało, Marek się dowiedział. Jeżeli los się o to postarał. Bo gdyby nie, wszystko przecież zostałoby jak było. A teraz! Już nie sposób spokojnie żyć. Tamta jest spragnioną pociechy wdową, a najbliższy jakiego ma pod ręką, to Marek. Marek, któremu z pewnością nie jest zupełnie obojętna. Czyż to nie paradoks? Właśnie Ewa, od której Marek dowiedział się, że ma syna, w każdej chwili może go synowi odebrać. Ruta musiałaby nie być kobietą, żeby nie zdawać sobie sprawy z realności zagrożenia. W tej sytuacji nie sposób udawać, że jej już na Marku nie zależy. Wspomnienia napływają jedno za drugim. Wchodzi w nie jak w zaczarowany ogród, z drżeniem serca. „Aniele Marku, stróżu mój!” Musiałaby być szalona, żeby oddać swojego anioła stróża innej. Żeby oddać tamtej ojca swojego syna. Jeśli to prawda, co gdzieś przeczytała, że zazdrość to przejaw niedojrzałości psychicznej, to ona, kobieta trzydziestoletnia, jest wciąż psychicznie niedojrzała. Bywała zazdrosna o matkę – bo wyróżniała siostrę. O Romana – bo wydawało się jej, że wyróżnia Paulę. O Bognę – bo wyróżnia ojca. O Marka – darzonego uczuciem także przez jej matkę i panią Wandę. O Mareczka, o Benedykta, o Romana i Benedykta razem i każdego z osobna. Zazdrość jest w niej jak ostry alarmowy dzwonek. Odkąd w wieku pięciu lat straciła nagle ukochanego ojca, znalazła się w uczuciowej pustce. Matka wciąż w objeździe. Siostra starsza i zajęta bujnym życiem koleżeńskim. Ruta resztę dzieciństwa i młodość przetrwała głodna uczucia, a nieskłonna do kontaktów z innymi. Potem przywłaszczył ją Roman, najwidoczniej nie zdający sobie sprawy z tego jej ogromnego głodu, sam wstydzący się okazywać czułość, bo to niemęskie.

Tylko on jeden tak obdarzał ją bez miary, nurzał w czułości, kochał ją! kochał! Dlaczego ją zostawił? Jeżeli kochał, dlaczego zostawił?!