Rozdział 18
– Witam, doktorze!
Ewa się do Marka uśmiecha. Pierwszy raz od śmierci Tomasza Marek widzi na jej wymizerowanej, biednej twarzy uśmiech. Uśmiech Ewy zawsze go zachwycał. Wyglądało to, jakby w niej wewnątrz zapalało się światło i rozświetlało twarz od środka. Ten uśmiech jest inny. Światło pada z zewnątrz, jest elementem obcym. Ewa podchodzi i muska wargami policzek Marka.
– Gratuluję! – Podaje mu komplet do pisania. – Na nową drogę życia.
Marek zamyka jej rękę, razem z prezentem, w swoich dłoniach.
– Dziękuję ci, Ewuniu! Tak się cieszę, że udało ci się uśmiechnąć.
Przez twarz Ewy przemyka cień.
– To wygląda inaczej, niż myślisz – mówi po chwili odrobinę drżącym głosem. – Mnie się wciąż wydaje, że on jest. Wcale nie pamiętam, że nie. Dzwoni telefon, a ja jestem pewna – to on. Jedzie winda – to on. Ocknę się w nocy, czuję go obok, wystarczy wyciągnąć rękę. Wcale mnie nie opuścił. Ciągle jest ze mną. Dlatego jeszcze mogę się uśmiechać. Marek! Jeśli on odejdzie, co wtedy?
Ewa ma oczy niespokojne, podkrążone. Marka ogarnia współczucie.
Do pokoju wkracza Halina z ozdobną buteleczką.
– Żebyś pięknie pachniał, doktorze!
I pani Łucja z kalendarzykiem na 1992 rok.
– Będzie mnie panu przypominał, jak pójdę na emeryturę.
– Stokrotne dzięki. Postawisz, Halinko, wodę? Mam dobrą kawę.
Przychodzą Lusia Kotowa z dyrektorem Olczakiem. Robi się gwarnie, wesoło, aż Markowi zaczyna być nieprzyjemnie, że zachowują się tak beztrosko, nie licząc się ze świeżą żałobą Ewy. Na szczęście nie trwa to długo. Lusia wraca do sekretariatu i po chwili woła do telefonu Olczaka. Do pani Łucji przychodzi interesant. Halina jeszcze siedzi, dopija kawę. Potem i ona odchodzi. Zaczyna być sympatycznie. Przynajmniej Marek tak to odczuwa. Bo Ewa – kto wie czy nie wolała tamtego gwaru. Obraca ku niemu twarz. Taką ma teraz zmęczoną i jednocześnie niespokojną twarz.
– Cieszy mnie twój doktorat. Sama nie rozumiem dlaczego.
I Marek sobie przypomina, jak kiedyś, dość dawno powiedziała: „Jeden doktor w domu, drugi w pracy…” Taka sytuacja w ogóle nie zaistniała.
– Cieszy mnie, że cokolwiek z mojej przyczyny cię cieszy. Nie chciałabyś przyjść dzisiaj na „oblewanie” doktoratu? Będą sami starzy znajomi.
– Chętnie bym się z nimi spotkała, ale jeszcze nie mogę. Może przy następnej okazji.
Dzwonią Kasia i Iśka, następnie Wiktor. Kolejny telefon jest do Ewy. Jakiś mężczyzna. Pyta widocznie o jej samopoczucie, bo Ewa odpowiada:
– Dobrze. Zupełnie dobrze. Tak, sypiam. Trochę jak mysz pod miotłą, ale sypiam. Nie, nie! Nie chcę żadnych pigułek. Co to da? Od szóstej na pewno będę. Do zobaczenia.
Potem do Marka:
– To mój „nadworny lekarz” Łukasz Olecki. Siostrzeniec Michała Thylmana. Widocznie Aldonka go na mnie nasłała. Pracuje w klinice na kardiologii. Opiekował się Tomkiem w czasie pierwszego zawału. Gdyby był na dyżurze, kiedy Tomka przywieźli drugi raz… Głupio tak myśleć. Przecież ci co tam byli, też zrobili wszystko, co było możliwe.
Patrzy z udręką w oczach, jakby czekała potwierdzenia.
– Na pewno tak – mówi Marek.
Chciałby jej jakoś pomóc i czuje się bezradny. Na wszystko jeszcze za wcześnie, zupełnie jak na to dzisiejsze popołudniowe spotkanie. Póki Ewa jest ze swoim zmarłym, nie chce być z nikim więcej. Czy na pewno? Ten Olecki wyraźnie zapowiedział wizytę. Tyle że to lekarz. Marek czuje zadowolenie z powodu roztoczonej nad Ewą lekarskiej opieki. Aldona Thylmanowa od dawna jest z Ewą w przyjaźni. Nie zostawiła jej samej. Z pewnością często się widują. Prawie codziennie telefonuje Lisowska, przyjaciółka Ewy. No i Paweł Korczyński raz, drugi przyszedł ją zabrać. A on, czy nie może odprowadzać Ewy na przystanek? Trzeba spróbować. Zobaczyć, jak ona to przyjmie.
Gdy wychodzą tego dnia z pracy, Marek realizuje swój zamiar. Idzie z Ewą, a na jej pytające spojrzenie mówi:
– Zaczekam z tobą na autobus. Mam teraz nieograniczone ilości wolnego czasu. Aż głupio się czuję.
– Przecież przyjmujesz dziś gości.
– O, to dopiero o osiemnastej.
Już są blisko przystanku. Marek zaczyna zbierać odwagę, żeby wprosić się do Ewy z wizytą na jutro lub niedzielę, ale zanim otworzy usta, do krawężnika podjeżdża maluchem Bartek Poroch.
– Wskakuj, Ewulka! – I do Marka: – Ciebie też podwieźć?
– Dziękuję. Nie opłaci się. Zrobię jeszcze po drodze zakupy.
Przez chwilę patrzy za nimi, odwraca się, żeby odejść i wpada wprost na Paulę Mirończuk. Paula zrobiona na rudo, z masą drobnych loczków dokoła twarzy, w czarnym, błyszczącym komplecie – obcisłe spodnie i obszerny fantazyjny żakiet – uśmiecha się promiennie do Marka.
– Jak miło widzieć cię znowu, i to w dobrej formie. Trochę się niepokoiłam, czy udało ci się wtedy dotrzeć cało do domu.
– Nie był to chyba niepokój zbyt intensywny? – to z odrobiną ironii.
– A jednak… Idziesz na przystanek?
– Nie. W przeciwnym kierunku.
– To świetnie! Jestem umówiona w „Czarciej Łapie”. Przelecę ten kawałek w twoim miłym towarzystwie.
Akurat Paula, w tym dość ekscentrycznym stroju, nie jest osobą, z którą Marek ma ochotę przejść całe Krakowskie Przedmieście, ale nie przychodzi mu w tej chwili na myśl, jakby się od jej towarzystwa wymigać. Potem sobie przypomina o chęci obdarowania Pauli kwiatami. Jej zasługa jest niewątpliwa. Uwolniła go raz na zawsze od poczucia winy wobec męża Ruty. Kupuje więc od ulicznej kwiaciarki mały różnobarwny bukiecik i wręcza Pauli.
– Z podziękowaniem za wspólnie spędzony wieczór.
– Zaskoczyłeś mnie – mówi po chwili Paula. – Zaskoczyłeś mnie tak, że zapomniałam języka w gębie, co naprawdę rzadko mi się zdarza.
– To rewanż. I ty mnie wtedy zaskoczyłaś. Nawet wielokrotnie.
– Byłam podchmielona. Nie bardzo pamiętam, co plotłam.
– W każdym razie jest to dla mnie wieczór niezapomniany. A teraz już pozwól się pożegnać. Muszę wstąpić do sklepu po coś do jedzenia.
„Zupełnie nieźle pan sobie poradził, doktorze” – mówi Marek do siebie, kiedy już znalazł się w sklepie wolny od towarzystwa Pauli. I uświadamia sobie niebywale jaskrawo fakt, że on, Marek Wójcik, od wczoraj naprawdę jest doktorem. Ma ochotę głośno się roześmiać. Co by pomyślała ta naburmuszona ekspedientka, gdyby nagle parsknął jej śmiechem w twarz?
Dociera do domu na tyle wcześnie, że może włączyć telewizor i rzucić okiem na czołówkę lubelskiego programu. Dobrze, że zdążył. Zapowiada Ruta.
– Proszę państwa! Oto gruszka, która urosła na działce pana Jana Mitręgi. Waży dokładnie pięćdziesiąt trzy i pół deka. Piękny i zapewne smaczny dar jesieni. Za chwilę pokażemy migawki z wystawy działkowych plonów.
Tym razem Ruta ubrana jest w kolory jesienne – beżową bluzkę, brązowy żakiet, pod szyją fantazyjnie zawiązana czerwonozłotawa apaszka. Tylko oczy zielone – ostatni akcent lata.
– Wcale nie wiesz, że już jestem doktorem – mówi Marek.
Zaczął do niej nie wiadomo kiedy przemawiać głośno, jakby była realną osobą. Znowu wraca myśl, że gdyby nie było wówczas na Żmigrodzie Malesy, Ruta by tak do niego nie powiedziała. A jeśli nawet by powiedziała, nie musiałby wyjść. Mógł mówić, a ona byłaby zmuszona go wysłuchać. Postanawia w poniedziałek kolejny raz odwiedzić Mareczka i znowu zanieść dla niej kwiaty. Może z bilecikiem: „Z okazji własnego doktoratu – M.” Ma na to ogromną ochotę, ale przecież nie będzie się tak głupio chwalił.
Zabiera się za krajanie pieczywa. Umówili się, że wszyscy przychodzą z dziećmi. Będzie tłum ludzi.
***
Następnego dnia budzi się dość późno. Chmurno. Mży deszcz. W kuchni czeka na mycie stos brudnych naczyń. Po alkoholu lekki kac. Jednym słowem dzień nie zapowiada się przyjemnie. Trzeba będzie wybrać się po południu do kina na „Tańczącego z wilkami”. Ten projekt wyzwala w nim chęć czynu. Zrywa się i idzie do łazienki pod prysznic. Nie. Na jedzenie nie ma ochoty. Tylko kawa. Póki się nie zaparzy można z talerzy pozgarniać resztki. Szczęśliwie prawie wszystko zjedli. Kawałek kiełbasy i trochę ciasta udało mu się wcisnąć na odchodnym Kasi. Z tym, co zostało, może jakoś sobie poradzi. Nastawia radio. „Księżniczka czardasza” – może być. Bierze się za zmywanie i po chwili sam zaczyna nucić melodie z operetki, a nawet wybucha śmiechem, kiedy sobie przypomni, jak Eryk na pytanie Isi, ile ma lat, odpowiedział: „Niedługo osiem, a na razie cztery”. Chyba przestało padać. Zza chmur przeziera słońce. Może by na godzinę, dwie, podjechać do lasu? Przez ten doktorat od wieków nie był w lesie. Albo zadzwonić do Ewy, zapytać, czy nie poszłaby z nim do kina. Uznaje ten pomysł za wręcz nieprzyzwoity. Minęło zaledwie pięć tygodni od śmierci Tomasza. Poza tym, gdzie niby Ewa zostawi Piotrusia? Może się natomiast wprosić z wizytą do niej. Pod pretekstem, że nie ma z kim zjeść reszty wczorajszego tortu. Postanawia: kiedy skończy zmywać, zatelefonuje. Zaczyna szybciej spłukiwać talerze. Dzwonek do drzwi! Jeden krótki. W ten sposób zwykle dzwoni sąsiadka z naprzeciwka, pani Nulakowa. Idzie, tak z mokrymi rękami. To niemożliwe! Za progiem Ruta z Mareczkiem na ręku.
– Dzień dobry! Możemy wejść? Jesteś sam?
Marek nie może nic powiedzieć. Otwiera szeroko drzwi. Nie może wykrztusić ani jednego słowa. A Ruta mówi:
– Przyszliśmy pogratulować ci. Daj, króliczku, panu doktorowi kwiatki.
I Mareczek wyciąga do niego bukiecik niemal identyczny jak ten, który on kupił wczoraj Pauli.
– Mam mokre ręce. Zmywam – mówi głupio. – Dziękuję! – bierze kwiaty. – Skąd wiedziałaś? Rozbierajcie się. Zaraz kończę – głos mu drży.
Ruta zaczyna rozbierać dziecko, a Marek umyka do kuchni, kompletnie rozdygotany, stawia na gazie wodę. Płucze sztućce i te, raz po raz, wymykają mu się z rąk, robiąc sporo hałasu. Wchodzą oboje do kuchni.
– Idźcie do pokoju. Już kończę. Zaraz będzie herbata i tort. Iśka upiekła. Wczoraj „czciliśmy” mój doktorat. Nie chciało mi się wieczorem zmywać.
Mówi dużo i chaotycznie – ciągle tym dygocącym głosem.
Ruta jednak siada w kuchni, z Mareczkiem na kolanach, i mówi:
– Zaczekamy na ciebie. Nigdzie się nam nie śpieszy.
To Marka nieco uspokaja. Już mniej nerwowo płucze ostatnie widelce i noże.
– Może chcesz kawy? Stoi na kuchence zaparzona.
– Nie, nie. Wypijemy herbatę. Trochę żeśmy zmarzli.
Ta wymiana konwencjonalnych zdań jest dla obojga jak uspokajające lekarstwo. Potem Ruta wstaje i tak jak kiedyś, ustawia na stole szklanki, wsypuje herbatę, wlewa wodę, nabiera łyżeczką cukier. Marek wyjmuje z lodówki tort. Jak dobrze, że Kasia nie chciała go wczoraj zabrać. „Rozgniecie się” – powiedziała. I przydał się. Jeszcze jak się przydał! Już Marek nie myśli, że miał z tą resztą iść do Ewy. Zabierają to wszystko na stolik do pokoju. Siadają na fotelach. Ruta omiata wzrokiem wnętrze, jakby sprawdzała, czy nic się nie zmieniło. Nie zmieniło się nic. Wszystko jest tak jak dwa i pół roku temu. Królujący na jasnym parkiecie czarny fortepian, obrazy na ścianach, białe tiulowe firanki. Wszystko – jak było! Zwraca na Marka wzrok.
– Jeszcze raz moje gratulacje!
– Jak się dowiedziałaś?
– Przecież była informacja w prasie. Akurat zauważyłam. Przypadkowo, bo gazet ostatnio prawie nie czytuję. – A potem: – Może masz na dziś jakieś plany, a myśmy tak przyszli bez uprzedzenia.
– Nie mam żadnych planów. Mam tylko nadmiar wolnego czasu. Aż dziwnie się z tym czuję.
– Jeżeli chcesz, możemy trochę posiedzieć. Bogna pojechała z Romkiem. Pojechali z młodzieżą szkolną na wycieczkę. Chyba nie wrócą wcześniej jak o szóstej.
– Jeżeli chcę? Ach, Rutka!
Pierwszy raz, odkąd przyszła, powiedział jej imię i aż zakłuło go w sercu.
Ruta dzieli na kawałki porcję Mareczka. Potem zaczyna jeść sama.
– Pyszny! Iśka? Chyba jej nie znam. To taka niebieskooka blondynka?
– Nie. Szatynka. Pewnie masz na myśli Reginę Sawicką.
– Reginę dobrze pamiętam. Nawet często ją spotykam. Ale kiedyś przyszłam tu do ciebie i zastałam taką niebieskooką blondynkę.
– Skąd bym wziął niebieskooką blondynkę?
– O! To było dawno. Prawie dwa i pół roku temu. Otworzyła mi blondynka w negliżu i powiedziała, że już wyszedłeś do pracy.
Marek ma minę tak zdumioną, że Ruta musi uwierzyć w jego absolutną niewiedzę, o kim mowa.
– Blondynka mojego wzrostu, z krótko przyciętą czuprynką. To miało miejsce, mniej więcej, na tydzień przed wyborami do Sejmu.
W oczach Marka błysk zrozumienia.
– Ala Zorkowa! I ty właśnie wtedy przyszłaś? – Milczy dość długo, a potem: – Rozkładaliśmy w Komitecie Obywatelskim przez całą noc materiały wyborcze, a rano przyprowadziłem ich tutaj, żeby mogli wziąć prysznic i coś zjeść. Potem ja i Wojtek pobiegliśmy do pracy, a Ala została. Miała po nas się umyć i trochę przespać. Mój Boże! Co ty musiałaś sobie pomyśleć!
– Dokładnie to, co sobie wyobrażasz. Przyszłam wtedy powiedzieć ci, że jestem w ciąży.
– I ani przez chwilę nie miałaś wątpliwości? Przecież mnie znasz.
– Znam? Chyba za dużo powiedziane. Powinnam była nie wierzyć własnym oczom? Znam? Przyrzekałeś, że mnie nie opuścisz!
To nie było jej zamiarem. Nie chciała mu robić żadnych wyrzutów. Już mu nie powie, że mimo tej blondynki przyszła tutaj kolejny raz i znowu go nie zastała. To właśnie było kroplą, która przeważyła szalę. Od tego momentu zaczęła sobie mówić: „Jego już nie ma! Przestał istnieć! Po prostu nie ma go!” – zupełnie jakby umarł. Ale on żył. On żyje! Ojciec jej syna.
Mareczek zjadł już ciasto, podbiega do fortepianu, próbuje podnieść klapę. Jest zbyt ciężka. Marek się zrywa, otwiera instrument, sadza dziecko na stołku i chłopczyk, uradowany, zaczyna „grać”. Radosna kakofonia dźwięków! To ich ratuje. Uśmiechają się do siebie – ostrożnie – pierwszy raz.
– Kiedyś cię zapytałam, czy mógłbyś uczyć kogoś grać na fortepianie. Powiedziałeś, że tak. Czy będziesz uczył Bognę? Ćwiczyć może na pianinie u pani Wandy. Przychodzilibyśmy raz czy dwa w tygodniu. Razem z Mareczkiem, niech też posłucha muzyki.
Ujmuje jej rękę i pochyla się nisko, żeby przez chwilę tulić ją do policzka.
– Po tym, co ci zrobiłem, ty tak…
– Zagraj – prosi Ruta – kontredans Mozarta. Pamiętasz? Kiedyś mi grałeś. Albo co chcesz.
I Marek wstaje. Idzie, żeby znowu dla niej grać.