Rozdział 19

Bogna wyraźnie podniecona, już w piżamce, przybiega, wdrapuje się ojcu na kolana, obejmuje go za szyję.

– Zgadnij, tatuśku, czego ja się będę uczyła. Ale nie w zerówce.

Roman robi „bardzo zamyśloną” minę.

– Piec ciasto. Obierać ziemniaki. Haftować. Robić na drutach.

Bogna za każdym razem przecząco potrząsa głową.

– To już zupełnie nie wiem.

Dziewczynka przyciąga głowę ojca i szepce mu do ucha:

– Będę się uczyła grać na pianinie.

Roman w zdumieniu unosi brwi.

– Naprawdę – mówi Bogna. – Jak nie wierzysz, zapytaj mamusi.

– Zapytam.

Bierze córkę na ręce i idzie do sypialni.

Ruta szczotkuje włosy przed lustrem. Staje za nią. Z mrocznej tafli wyziera twarz, wydobyta przez rozproszone światło małej lampki ustawionej na toalecie. Ta twarz wydaje mu się niezwykle wyrazista i trochę obca. Zwraca na niego z głębi lustra pytający wzrok.

– Co mi ta panna opowiada, że będzie się uczyła grać na pianinie?

Oczy tamtej z lustra zwracają się na niego. Ręka, która na moment zamarła, znowu zaczyna wykonywać miarowe ruchy.

– Och, to jeszcze nie wiadomo – mówi. – Tu niedaleko mieszka taki jeden muzyk, znajomy Piotra, ale zastrzegł, że dopiero po kilku lekcjach powie, czy warto. Pani Wanda zgodziła się, żeby Bogna u niej ćwiczyła.

– Czyli już wszystko załatwione – mówi Roman z lekką pretensją. – A można wiedzieć, ile to „pan muzyk” liczy sobie za jedną lekcję?

Tamta z lustra patrzy mu w twarz.

– Tym nie musisz się martwić. To już ja. Nie zaszkodzi natomiast, jeżeli zatroszczysz się o jakąś sumę na zimowe buty dla Bogny. Do skafandra dorobię dołem i przy mankietach ściągacze i tę zimę jeszcze przechodzi.

Roman niesie Bognę do łóżeczka. No tak. Idąc tu właściwie wiedział na co się naraża. Ledwo za Rutą stanął, poczuł tę odpychającą obcość. Tak zawsze jest w czasie miesiączki. Z tym graniem mogła z nim jednak wcześniej uzgodnić. Całuje córkę, otula kołderką, zagląda do Mareczka. Chłopczyk śpi. Długie rzęsy kładą mu na policzkach cienie. Trochę posapuje. Roman dotyka włosów dziecka. Są miękkie jak puch. Ma ochotę znowu podejść do żony i powstrzymuje go pewność, że narazi się na kolejną przykrość.

– Dobranoc! – mówi. – Jeszcze mam do sprawdzenia trochę zeszytów.

– Dobranoc! – odpowiada.

A potem, nagle, obraca się w jego kierunku.

– Pewnie bym się na to nie zdecydowała, gdyby to nie było tak blisko.

Roman przyjmuje to jako usprawiedliwienie, więc z ulgą. Nie powinien był się zgodzić na wcześniejszy wyjazd Ruty w sierpniu. I ona nie powinna była zgodzić się na ten wyjazd. Nie udało się ocalić ich Wielkiego Święta, na które czekał kilka lat. Tutaj w Lublinie, to już nie to samo. Rzucili się natychmiast oboje w wir obowiązków. Ożywają pretensje do Malesy. To przez niego Ruta wcześniej wyjechała. Przez tę pracę w telewizji zrobiła się taka niezależna. Sama decyduje o sprawach, o których dawniej decydowali razem. To nie Benedykt. To zaczęło się wcześniej. Wszystko odmienił jego roczny wyjazd do matki. On, Roman Nowicki, przez ten wyjazd stał się zupełnie innym człowiekiem. Podobno cierpiąc szybciej się dojrzewa. Dopiero teraz Roman wie, że często zachowywał się jak głupi smarkacz. Ruta miewała o to do niego pretensje. Nie rozumiał o co. Nauczył się przez te ostatnie lata cierpieć. Tego jednego nauczył się zupełnie dobrze. Trzeba poczekać kilka dni i znowu weźmie ją w ramiona. Może! Może tak. Już nie jest tego taki pewny, jak bywał. Otwiera kolejny zeszyt z odrobiną wstrętu.

***

– Na kogo będzie pan głosował, panie psorze?

– Wybory są tajne – uśmiecha się Roman.

Uprzytomnia sobie, że część jego klasy to już osiemnastolatki. Będą głosowali na posłów do sejmu pierwszy raz w życiu i być może są tym autentycznie przejęci. Czy wystarczy zbyć ich żartem?

– Jeżeli chcecie o tym porozmawiać, to raczej jutro na lekcji wychowawczej. Może uda mi się zaprosić kogoś, kto na polityce zna się lepiej niż ja.

Ma na myśli Piotra Kurka, szwagra Ruty. Ten, jeżeli tylko nie ma w tym czasie zajęć ze studentami, przyjdzie na pewno. Pasjonują go spotkania z młodzieżą. „Co tam my – mówi. – To oni będą budować.” Roman po obejrzeniu w telewizji kilku programów wyborczych rozlicznych partii uznał, że szkoda na to oglądanie czasu i teraz czuje się tak nie doinformowany, że właściwie to i jemu to spotkanie z Piotrem się przyda.

Piotra dopada telefonicznie w zakładzie. Jak się spodziewał, tamten przyjmuje propozycję z zapałem. Roman, zanim odłoży słuchawkę, pyta szwagra:

– Co to za twój znajomy muzyk ma uczyć Bognę grać? Coś tam Ruta mi mówiła.

– Muzyk? Nie mam pojęcia. Może to Lidka…

– Ruta powiedziała, że to twój znajomy. Mieszka niedaleko nas.

– A, to pewnie asystent Julka Mitury. Gdzieś tam mieszka na Starym Mieście. Był u nas parę razy z Julkiem. Taka to i znajomość. Ale skoro Mitura go trzyma, to na pewno jest dobry.

To Romana uspokaja. Nie chciałby, żeby jeśli już Bogna ma się uczyć, uczył ją jakiś półprofesjonalista.

Wczoraj Bogna poszła z matką na pierwszą lekcję. Wróciła zachwycona.

– Ach! tatuńku. Tam jest taki wielki fortepian. A na ścianie namalowana pani. Ogromna! Jak prawdziwa. W długiej sukni, z koralami.

„Oto co najbardziej interesuje kobiety” – pomyślał Roman i zapytał:

– A ten pan, który ma cię uczyć, sympatyczny?

– Oczywiście!

Powiedziała to bez wahania i z takim przekonaniem, jakby inna wersja odpowiedzi w ogóle nie wchodziła w rachubę.

– No i co? – zapytał później Rutę, która szykowała w kuchni kolację.

– Może i coś z tego będzie – odpowiedziała powściągliwie. – Zobaczymy. Umówiliśmy się na czwartek.

– We czwartek mam wywiadówkę. Zapomniałaś?

– Zabiorę Mareczka ze sobą. Tam jest dużo miejsca. Posiedzi ze mną w czasie lekcji.

Romanowi pomysł żony wydał się mocno niestosowny. Ale on tym bardziej nie mógł synka zabrać. A z pomocy pani Wandy w godzinach popołudniowych Ruta nie chce za nic korzystać. „Już to, że siedzi z Mareczkiem przed południem, jest nie do odwdzięczenia” – mówiła.

Przy obiedzie Roman opowiada o zaproszeniu do szkoły Piotra, a potem:

– Pytałem go o tego muzyka, co ma uczyć Bognę.

Ruta z wyraźnym zainteresowaniem podnosi wzrok.

– No i co?

– Podobno to asystent Mitury. Chyba dobry. Może rzeczywiście czegoś Bognę nauczy.

– Mam nadzieję.

Głos Ruty pobrzmiewa ostro, z czego Roman wnosi, że poczuła się urażona jego „wywiadem”. Lepiej zmienić temat.

– Czym to dzisiaj uraczy telewidzów pani Nowicka? – uśmiecha się do żony znad talerza.

– Co to dziś? Środa? A tak. Będzie coś mojego. Reportaż z mieszkania pana Alfreda Czackiego, hodowcy kanarków śpiewających. Nie macie pojęcia, ile tego można mieć i jak to głośno świergoli.

***

Następnego dnia Roman między lekcjami a wywiadówką zaledwie wpada na obiad. „Proszę, jak to się wszystko prosto układa – myśli Ruta. – Asystent Mitury. Niech będzie. Widocznie Piotr kogoś takiego zna.”

Zanim ubierze Mareczka i przyjdzie z dziećmi na Królewską, Marek z niepokoju omal nie oszaleje. Spóźnili się prawie pół godziny. Już chodziły mu po głowie czarne jak noc a mało prawdopodobne myśli. Otwiera roztrzęsiony, pomaga im się rozebrać.

– No, jak – pyta Bognę – pianino nastrojone?

Wczoraj posłał tam stroiciela. Bez tego Bogna nie mogłaby ćwiczyć na tym przez wiele lat zaniedbanym instrumencie.

– Nastrojone – odpowiada rezolutnie dziewczynka.

– W takim razie chodź. Pokaż czego się wczoraj nauczyłaś. – I do Ruty, prosząco: – Kupiłem sernik. Zjemy razem podwieczorek?

– To potem. Jesteśmy dopiero po obiedzie.

Ruta, z Mareczkiem na kolanach, obserwuje siedzącego obok Bogny Marka i po chwili ogarnia ją poczucie kompletnej irracjonalności. Gdyby pół roku temu ktoś jej powiedział, że taka chwila nastąpi… Przymyka oczy. Synek ześlizguje się jej z kolan, biegnie do fortepianu, uderza w klawisze.

– No! Nie wolno – mówi surowo Marek. – Jak Bogunia gra, nie wolno przeszkadzać. Potem będziesz sobie grał.

Gdyby powiedział to Roman, Ruta już by protestowała. Ale to mówi do Mareczka ojciec. A Marek bierze chłopczyka na kolana, żeby lepiej widział, jak siostra gra i tak trzymając go, prowadzi dalej lekcję. Ruta, pod naporem cisnących się do oczu łez, wychodzi szybko do łazienki. Potem do kuchni, gdzie szykuje herbatę. I wciąż, choć nie płyną, dławią ją łzy. Wkrótce do kuchni przychodzi Bogna, która już skończyła krótką lekcję. Ruta daje jej sernik, żeby zaniosła na stół, sama zabiera szklanki. Teraz na fortepianie gra Mareczek. Ale już po chwili przestaje, bierze ręce Marka i kładzie je na klawiaturze.

– No – mówi zachęcająco. – No.

Widocznie dobrze pamięta, jak Marek dla nich grał.

„Wlazł kotek na płotek” – w różnych tonacjach, w różnym tempie, z wariacjami, raz wesoło, raz poważnie. Bogna śmieje się radośnie:

– Ja też tak chcę!

– Chodźcie jeść – mówi Ruta. – Już niedługo pójdziemy.

Dzieci rzucają się na sernik. A im ze wzruszenia nic nie udaje się przełknąć.

– Zagraj nam jeszcze.

Słuchają. Bogna z zapartym tchem śledzi ruchliwe palce Marka. Mareczek na kolanach matki przycichnął.

Jeszcze chwila i Marek odprowadza ich do przedpokoju. I tutaj, niespodziewanie, chłopczyk obłapia mocno nogi ojca, przytula buzię do jego uda. Marek kładzie dygocące ręce na małej główce. Wtedy Ruta nie może się już powstrzymać, wybucha nazbyt długo powstrzymywanym szlochem.

– Chodź, syneczku. Musimy iść – mówi przez łzy.

Mareczek, widocznie przestraszony łzami matki, pozwala się ubrać i wyprowadzić, tak samo jak Bogna pytająca bezradnie:

– Czego ty płaczesz, mamuśka? No nie płacz.

***

Roman wrócił z wywiadówki dopiero, gdy dzieci leżały w łóżeczkach. Bogna zaraz ojca przywołała. Siedział przy niej przez pewien czas i nie obyło się zapewne bez rozmowy na temat dzisiejszej lekcji, bo kiedy przychodzi do Ruty do kuchni, pyta:

– Rutka, co to się stało, że płakałaś?

– Cóż to za papla z tej naszej córki – mówi Ruta niecierpliwie. – Nic takiego. Stuknęłam się w mały palec. Nie masz pojęcia, jak to strasznie boli. Chyba trochę naderwałam paznokieć.

– Może coś z tym trzeba zrobić?

– Zrobiłam. Będziesz już jadł? Siadaj.

– Mareczek nie przeszkadzał?

– Wiesz przecież, jaki on jest. A tym bardziej w nowym miejscu.

Chciała powiedzieć „w obcym”, ale czy mieszkanie ojca można nazwać obcym miejscem?

Stawia przed mężem herbatę, podsuwa biały ser.

– Chcesz do tego szczypioru?

– A nie będą ci przeszkadzały takie „wiosenne” ode mnie zapachy? – pyta chytrze Roman.

Może Ruta odpowie: „ani troszkę” albo: „tylko odrobinę” i to będzie znaczyło… Ale ona mówi:

– No tak! Tylko tego brakuje, żebyś mi uraził ten bolący palec. Chyba bym się wściekła!

Kładzie przed Romanem opłukany szczypior i odchodzi do łazienki. Tym razem Roman odmowę żony przyjmuje nawet z zadowoleniem. Cały dzień pracy dał mu się we znaki. Postanawia wcześniej się położyć. Cieszy go także entuzjazm Bogny. Może rzeczywiście nauczy się grać. Byle ten muzyk nie stawiał jej od początku zbyt dużych wymagań. Trzeba powiedzieć Rucie, żeby go ostrzegła. Nie zna przecież dobrze Bogny. Nie wie, jak łatwo doprowadzić ją do tego „nie”, którego nijak nie da się już potem zmienić. Po kim ta jego córka taka uparta? Co się kłębi w takiej niedużej głowinie? Za parę lat – kim będzie jego córka? Pomysł Ruty z nauką gry uznaje nagle za wręcz znakomity. Każdy człowiek, który uprawia jakąś dyscyplinę sztuki, jest dzięki temu jakby pełniejszy. On sam ma literaturę, Ruta chyba na amen ugrzęzła w filmie, Bogna może pokocha muzykę, a Mareczek? „Jaki on jeszcze maleńki” – myśli z czułością. Gdyby Ruta nie przyjechała do nich na Wielkanoc, może wcale by go nie było. Roman jest pewny, że jego syn stanie się w przyszłości obiektem dumy ojca. A jego ojciec. Czy byłby dumny ze swojego jedynego syna? Czy te kilkanaście opublikowanych opowiadań uznałby za wystarczające. Zapewne zapytałby: „Co dalej?” No właśnie!

***

Ruta na wszelki wypadek takich pytań sobie nie zadaje. Leży na wznak, z szeroko otwartymi oczyma, zapatrzona w sufit. Światło latarni wraz z cieniami gałęzi nagiego już prawie drzewa ułożyły na rozległej płaszczyźnie skomplikowany wzór. Ruta próbuje wypatrzeć w tej gmatwaninie jakieś realne obrazy i po chwili odnajduje świetlistą jaszczurkę i smutny cień siedzącego ptaka. A na styku sufitu ze ścianą, po prawej stronie, to pojawiające się, to zapadające w mrok serce. Wygląda to, jakby nieustająco pulsowało. „Jak to jest możliwe – myśli. – Dlaczego tylko w tym jednym miejscu?” Po chwili zaczyna ją to tak niepokoić, że wstaje i podchodzi do okna. Nie potrafi jednak wypatrzyć przyczyny zjawiska. Widzi stąd natomiast miejsce, gdzie zamotana w niebieski szal leżała na śniegu matka, wtulona twarzą w puch swojej białej śmiertelnej pościeli. Ruta wraca na tapczan. Kładzie się nosem do ściany. Próbuje nie pamiętać o dzisiejszym popołudniu. Myśli, że trzeba będzie jutro wybrać spośród rozlicznych wełen matki coś na zimową czapeczkę i rękawiczki dla Mareczka, że pojedzie jutro z Adasiem Koterem (cóż to za śmieszny facet) nakręcić reportaż z wystawy kwiatów doniczkowych, że… Zegar na Bramie Krakowskiej zaczyna wybijać jedenastą i serce Ruty zamiera na myśl, że on tam, tak samo jak ona tutaj, słyszy te dźwięczne uderzenia. Jest pewna, że je słyszy. Nie śpi i liczy: bąą, bąą, bąą – aż do jedenastu. Ach! to głupie serce. Już tak dawno nie bolało i znowu ćmi. Przecież pójdzie tam w poniedziałek i we czwartek, i w poniedziałek… Nie pozwoli, żeby tamta go sobie zabrała. „On jest mój! – krzyczy myślą. – Mój i Mareczka!” Tak. Dzisiaj synek jednym ruchem przywłaszczył sobie ojca. On, który zwykle tak jest powściągliwy w okazywaniu uczuć, jakby wiedziony intuicją, spontanicznie obłapił ojcowe nogi. A Marek! Jakąż on wtedy miał twarz! I myśli Ruty zaczynają się czepiać łapczywie każdej minuty tego popołudnia, każdego szczegółu. Nawet szklanki z nie dopitą herbatą. Nawet śladów błota, które zostały po ich butach w przedpokoju. Musi tego wystarczyć aż do poniedziałku, do godziny siedemnastej. Ruta przestaje się bronić. Płynie na fali zatapiającej ją uporczywie i bezlitośnie – aż zaczyna się dławić. Ratuje ją wołanie synka. Zrywa się, biegnie, ale chłopczyk śpi. Widocznie wołał przez sen. Zesuwa odrobinę kołderkę, może mu za gorąco. Dotyka maleńkiej, rozpostartej na poduszce dłoni, szepcze:

– Rośnij szybko, syneczku, to i ciebie tatuś będzie uczył grać.

Wraca do pościeli wewnętrznie rozproszona. Myśli szamoczą się nieprzytomnie między wspomnieniami, marzeniami i rzeczywistością. Wspomnienia! – korale osypujące się z zerwanej nitki pamięci. Marzenia! – świetliste jaszczurki smyrgające po poduszce, po kołdrze, po prześcieradle. Jutro zacznie robić Mareczkowi zimową czapkę – śmiesznie różnokolorową, z wesołym dużym pomponem.