Rozdział 8
Swój film Ruta ma okazję obejrzeć dopiero we wtorek. Wcześniej się nie udało. Studia były gruntownie zajęte, a z Malesą widziała się zaledwie w przelocie – gdzieś jechał – zdążyła mu tylko oddać kamerę.
– Jak poszło? – zapytał.
– Chyba dobrze. Jeszcze nie widziałam.
– Nie zabieraj do domu. Jutro sobie obejrzę – zawołał z połowy korytarza odchodząc w pośpiechu.
Gdyby nie Benedykt, nie udałoby się jej filmu zobaczyć i we wtorek. Malesa jednak polecił Radziszewskiemu, żeby po niego zadzwonił, jak studio będzie wolne. Usiedli i Radziszewski włączył magnetowid.
Obraz. Kołysane wiatrem witki wierzby płaczącej już nabrzmiałe pąkami. Wolna panorama – aż do zielonej pustej ławki. I nagle, jak za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, na ławce pojawia się Roman – siedzący swobodnie, z jedną ręką na oparciu. Obraca głowę w prawo, widocznie coś dostrzegł i znowu ten sam trik. Na ławce, w zakolu jego ręki, pojawia się Ruta. Spoglądają na siebie, zamieniają parę słów, uśmiechają się i – już jest Bogna. Podskakuje ojcu na kolanach, śmieje się do kamery. Jeszcze moment i równie nagle pojawia się Marek. Ten z kolei na kolanach matki. Przytula główkę do jej piersi. Przez chwilę siedzą na ławce całą rodziną. Znikają. Ławka znowu jest pusta.
– Miałaś pomocnika – stwierdza Malesa.
– Robił, co mu kazałam.
Kamera błądzi po krajobrazie, zauważa w trawie kępkę żółtych kwiatków, a tuż obok dziecinny czerwony bucik. Panoramuje do góry na klaszczącego w rączki Marka. Potem przesuwa się na niebo pełne szybko biegnących obłoków, schodzi na koronę drzewa, penetruje wśród gałązek – jest! – najpierw rączka i kokarda, potem roześmiana buzia Bogny. Teraz kamera biegnie ścieżką, aby dopaść idącego z papierosem Romana, doprowadza go do drzewa, pod którym stoi Ruta. Podbiegają do nich dzieci. Wszyscy czworo kręcą się kołem. Roman i Ruta, a między nimi dzieci. Coraz szybciej! Śmiejąc się! Coraz szybciej! Potem Roman bawi się z dziećmi w ganianego-chowanego. Goni dziecko, a kiedy już, już ma je złapać, ono znika. Pojawia się nagle w innym miejscu. Mareczek – Bogna – Mareczek – Bogna. Dzieci dobiegają do matki, chowają się za nią oboje. Roman podchodzi, ogarnia Rutę ramionami (tego w scenariuszu nie było, to Roman sam), dzieci obłapiają ich za nogi. Wszyscy biorą się za ręce i odchodzą alejką. Koniec.
– Niczego sobie ten twój chłop – mówi Malesa. – Nie zabieraj jeszcze tego. Obejrzę znowu, jak będę miał więcej czasu.
Prędko wychodzi.
Rutę oburza, że nie zdobył się choćby na jedno słowo oceny. Jej się nawet podobało. Radziszewski widać rozumie, co się w niej dzieje, bo chwali:
– To zupełnie dobre. Naprawdę. Zostawi pani u mnie kasetę?
– Nie zostawię, panie Wieśku. Proszę mi to dać.
Ma w pamięci uwagę Benedykta. Nie zamierza mu więcej prezentować Romana. Zabiera kasetę i wychodzi. Trzeba szybko do domu. Czas zabrać się za obiad.
***
Do końca tygodnia Ruta Malesy nie widuje. W poniedziałek na naradzie pracowników wydaje jej się czegoś zły, podenerwowany – zaledwie ślizga się po niej wzrokiem. Potem gdy Ruta już wychodzi do domu, Malesa właśnie zbiega po schodach, wyprzedza ją, przepuszcza w drzwiach i mówi:
– Chodź, podwiozę cię.
Ruta dziękuje mu za dobre chęci i próbuje odejść. Chwyta ją za rękę.
– Wsiadaj, bo wpakuję cię do tego pudła przemocą.
Jest w jego tonie coś, co sprawia, iż Ruta jest pewna, że groźbę spełni. Wsiada więc obawiając się skandalu, ale postanawia milczeć. Malesa nie kwapi się bawić jej rozmową. Ruta widzi jednak kątem oka, że od czasu do czasu na nią popatruje. Gdy w końcu zatrzymują się przed światłami, zwraca ku niej śmiesznie wykrzywioną twarz i warczy jak zły pies. Ruta nie wytrzymuje, parska śmiechem.
– Dzięki Bogu! – mówi Malesa. – Dalej jesteś normalna. – A po chwili: – Wyskakuj. Zakręcam. Jestem umówiony z panem prezydentem miasta.
Następnego dnia w ośrodku prawie pusto. Ruta z Radziszewskim nakręcają sobie spokojnie kolejną czołówkę. Ruta postanawia tym razem obdarzyć lubelskich telewidzów całą gamą wiosennych uśmiechów. Potem idzie do sekretariatu sprawdzić, czy przypadkiem nikt nie zgłosił zapotrzebowania na jej usługi.
– Pani Małgosiu – mówi – jeśli będę potrzebna, jestem w bufecie.
W tym momencie wchodzi pośpiesznie Malesa.
– No i co? – pyta. – Nikogo pani nie znalazła?
– Niestety nie, panie dyrektorze – odpowiada sekretarka. – Zgodnie z pana wczorajszymi dyspozycjami wszyscy w terenie.
– Zaczynasz nagranie? – Malesa zwraca się do Ruty.
– Skończyłam. I przyszłam sprawdzić, czy nikt mnie nie pożąda.
– Ja cię pożądam! – mówi. – Pojedziesz ze mną na reportaż.
– Jak to? – patrzy zdumiona. Potem próbuje się wybronić. – Miałam iść do bufetu napić się herbaty.
– Zabieraj swój chałat. Kupimy po drodze coś zimnego.
Po chwili siedzi w samochodzie obok Malesy.
– Przypominam ci, że jestem zatrudniona jako spikerka.
– I co? Będziesz tak pleplała do końca życia? Jak już zaczęłaś kręcić, to trzeba próbować dalej.
– Ja zaczęłam kręcić?
– Podobno to co oglądałem, to twoja robota. Chyba że przez cały czas kręcił ten twój pomocnik.
– No wiesz! – oburza się Ruta i ostrzega: – O pierwszej idę do domu.
– Zdążysz.
– Dokąd mnie wieziesz?
– Na spotkanie z Urbanem. Ja będę kręcił postać centralną i rozmaite niespodziewanki, a ty widownię.
– Benek! Ja nie potrafię!
– Każdy kiedyś zaczynał.
– Nie jadę! Zatrzymaj!
– Cicho, sza! Polecenie dyrektora.
– Jak ci napartolę…
– Przestań – mówi niecierpliwie. – Ja się będę wstydził, nie ty.
„No i dobrze – myśli Ruta. – Niech się wstydzi.” Siedzi naburmuszona.
Na miejscu jest tak przejęta, zdenerwowana, że nic nie zauważa poza widownią – tworzywem dla jej filmu. Potem, w samochodzie, następuje reakcja. Opiera głowę na zagłówku, przymyka oczy.
– Płeć piękna, ale słaba – komentuje złośliwie Malesa.
Rucie jednak nie chce się ripostować, chętnie by się położyła.
– Cenię Urbana – mówi Benedykt. – Niezależny błazen współczesności. Zawsze taki jeden potrzebny dla utrzymania psychicznego zdrowia narodu. A tobie podoba się „Nie”?
– Nie widziałam ani jednego numeru – ledwo otwiera usta.
Podjeżdżają na Żmigród. Ruta wysiada.
– Mamunia!
Bogna i Roman nadchodzą od Królewskiej. Bogna podbiega, chwyta matkę za rękę i prowadzi w kierunku ojca.
– Zabrano mi klasę do kina. Jestem już wolny – wyjaśnia Roman.
Obok pojawia się Benedykt, który zamiast odjechać, wysiadł z samochodu.
– Może przedstawisz mnie rodzinie?
– Mój dyrektor przez cztery godziny dziennie – mówi trochę na niego zła za tę nachalność.
– Benedykt.
– Roman.
– Mam nadzieję, że będziemy mieli okazję czasem się widywać. – I w kierunku Ruty: – Do jutra przy montażu.
Skinąwszy jej głową wsiada do samochodu, odjeżdża.
– Jakiż on mało urodziwy – mówi Roman.
Ruta zdobywa się na lojalność wobec Malesy.
– Na szczęście, dosyć inteligentny.
A później, kiedy już wchodzą na górę, niby się skarży, a naprawdę wyjaśnia Romanowi, dlaczego Malesa przywiózł ją pod dom.
– On miewa zupełnie dzikie pomysły! Nie było dzisiaj nikogo, kto by mu nakręcał na spotkaniu z Urbanem widownię, więc zabrał mnie. Tak się denerwowałam, że teraz jestem zupełnie wykończona.
Ostatni atak zazdrości Romana o Malesę zbliżył ją do męża. Tamtej nocy została przy nim do rana, obejmując, jak matka obejmuje rozżalone dziecko. To przypadek szczególny. W łóżku zwykle bywali kochankami. Wtedy jednak Roman do aktu nie był zdolny. Może go to przestraszyło? Może pomyślał, że zaczyna tracić swoją dotychczasową witalność, z której był dumny. Toteż nad ranem, gdy się okazało, iż to chwilowa zaledwie niedyspozycja, zachował się jak radosny triumfator. Ruta tak go pamięta: klęczącego z twarzą uniesioną nieco ku górze, mocno trzymającego w kleszczach dłoni jej biodra, wbijającego się w nią silnym miarowym ruchem – i jeszcze! i jeszcze! Uparła się nie krzyczeć, żeby nie zbudzić dzieci. Tym bardziej była spięta, tym silniejszego doznała orgazmu, jakby zwielokrotnionego, rozrzuciła szeroko ręce. Opuszczał ją bardzo wolno, ostrożnie – zdążyła zapragnąć, aby nie odchodził! zdążyła zaznać smutku z powodu jego nieobecności! – i znowu miała go w sobie. Delikatnie pieścił jej wnętrze. Słodkie dreszcze rozbiegały się drobno po całym ciele. Uśmiechała się do niego patrząc spod opuszczonych powiek.
– Jak tobie jest? – zapytał. – Ukochanie moje!
– Dobrze!
Pewnie spodziewał się czegoś więcej, ale Ruta nie lubiła w łóżku mówić, lubiła czuć. Mówienie jej przeszkadzało. Roman w końcu powinien to zrozumieć.
Wkrótce po tej wymianie zdań usłyszała, jak budzą się dzieci i przestraszyła się, że Roman zaraz ją opuści. On jednak silnym kolistym ruchem doprowadził ją do kolejnego orgazmu. Ją i siebie! Bogna zastała ich udających sen i podreptała z powrotem do łóżka. To było w niedzielę rano.
A teraz Ruta mówi:
– Skoro wróciliście tak wcześnie, zjemy prędko obiad i pójdziemy po zakupy. Trzeba dzieciom poszukać sandałków.
Roman nie śmie pytać, skąd Ruta ma pieniądze na sandałki. Udało się jej zaoszczędzić? Trochę go to zdumiewa. W pokoju nauczycielskim jego koleżanki wciąż rozmawiają na temat braku pieniędzy, choć wiele z nich dysponuje pensją swoją i męża.
Sandałki udaje im się kupić w pedecie i Ruta proponuje, żeby pójść do nowo otwartej lodziarni, gdzie podobno lody są bardzo dobre i tanie, a tak naprawdę to po przedpołudniowym stresie ma ochotę trochę się przejść. Na Krakowskim Przedmieściu tłoczno – ludzie właśnie wychodzą z pracy. Im jednak nigdzie się nie spieszy, idą sobie spacerkiem. Roman z Mareczkiem w wózku, Ruta za rękę z Bogną. Przy Ewangelickiej zatrzymują się z powodu czerwonych świateł. Wtedy właśnie Ruta ich dostrzega! – Marka Wójcika z Ewą Furtakową. Idą drugą stroną ulicy, zapewne wyszli z pracy. Światło się zmienia, muszą się zatrzymać. Ruta nie jest w stanie tam iść. Roman z Markiem i Bogna przechodzą, a ona zostaje po tej stronie ulicy – przerażona! Roman się ogląda. Zapewne widzi jej przerażenie, patrzy zdumiony. Zapewne widzi jej wzrok skierowany na tamtych, bo obraca się. Na chodniku przed światłami stoi sporo osób, nie może wiedzieć co, czy kto, Rutę przestraszył. Zmiana świateł. Ruta musi czekać, aż znowu będzie można przejść. Tamci znikają w drzwiach pobliskiej księgarni. Droga wolna.
– Co się stało? – pyta zaniepokojony Roman. – Kogo zobaczyłaś?
– Ducha! – odpowiada.
Idzie trochę za prędko. Na szczęście do lodziarni już blisko. Można opaść na krzesełko, złapać odrobinę równowagi, zanim Roman wróci z lodami. „Spokój. Spokój. Przecież nic się nie stało. Przecież nas nie widział.” Ruta nakazuje sobie spokój. Ręka przestaje jej dygotać. Roman rozmawia z Bogną. Mareczek chrupie z zapałem pusty wafel. Już trochę lepiej. Ach! Po co go spotkała! Zdążyła prawie uwierzyć, że przestał istnieć i można dalej spokojnie żyć. Nie przewidziała tak silnego wstrząsu. Za chwilę trzeba będzie wstać, pójść w tym samym kierunku co on. Na szczęście Bogna prosi, żeby iść do Ogrodu Saskiego, zobaczyć łabędzie – to w przeciwną stronę. Ruta czuje się uratowana. Zaczyna lżej oddychać. A potem znowu wszystko wraca. O Boże! Dlaczego on gdzieś nie wyjechał, nie zniknął, wciąż tutaj jest. A obok tamta! Ruta ponownie próbuje wysiłkiem woli wrócić do równowagi. Udaje się jej to na bardzo krótko. Znowu opanowuje ją wewnętrzny szloch. Zabiera od Romana wózek. Będzie miała na czym zacisnąć mocno dłonie, mieć złudzenie jakiegokolwiek oparcia. Wciąż jest pełna skowyczącego szlochu. I ten długo, aż do wieczora, odzywa się w niej co pewien czas. Cienki bolesny skowyt. Rucie wydaje się to prymitywne, nieestetyczne, zaczyna się tej reakcji wstydzić.
Leży z szeroko otwartymi oczami. Z Bramy Krakowskiej dobiega dalekie dwanaście uderzeń zegara i znowu jej serce zaczyna szaleć. W czasie popołudni i nocy spędzanych z Markiem w jego mieszkaniu zegar z Bramy odmierzał wytrwale, godzinę po godzinie, ich czas. Już wtedy wydawał się Rucie zagrożeniem. Zaczęła go nie lubić. „Przecież ty wiesz, że cię nie opuszczę!” – mówił do niej Marek. Nie potrafiła mu nie wierzyć. A przecież odszedł bez jednego słowa! Dowiedział się o istnieniu Romana i Bogny i odszedł! Nieświadomy, że opuszcza nie tylko ją, ale także własnego syna. „Nigdy się nie dowie, że ma syna!” Ta myśl przynosi odrobinę satysfakcji. Zaraz jednak przychodzi jej do głowy, że może mieć przecież syna z inną, choćby z Ewą, albo nawet kilku synów. Cóż go może obchodzić ten jeden – przypadkowo poczęty. I żal do synka, że taki podobny do ojca. Może kiedy podrośnie, rysy mu się zmienią. Wstaje, idzie popatrzyć na Mareczka. Zawsze już wobec niego będzie miała poczucie winy za podjętą i tylko przypadkowo nie zrealizowaną decyzję usunięcia ciąży. Tym więcej mu winna. Także to, żeby miał kochającego i kochanego ojca. Także własną czułość i opiekę. Niepotrzebnie poszła do pracy. Powinna być z nim, jak długo jest to możliwe. Trzeba zostawić tę zabawę z telewizją – to niepoważne – znowu być z Mareczkiem. Wraca na swój tapczan. Nie wolno sprzedawać tych cennych chwil za tanią popularność. „Po co ja się tak przejmuję – myśli. – Przecież go już nie kocham! Przecież on już do niczego mi niepotrzebny! Kłamca! Kiczowaty odpustowy anioł!”