3

Wsiada do samochodu z Michałem Thylmanem, człowiekiem obdarzonym talentem rasowego kierowcy i antytalentem, jeśli chodzi o kontakty z resztą otoczenia, w tym także z rodzajem ludzkim. Kiedy Michał kładzie ręce na kierownicy, wyraźnie pięknieje, nabiera pewności siebie. Jego dobre oczy stają się bystre i czujne. Uśmiech – nieśmiały, zamienia się w uśmiech tresera, który opanował cztery młode tygrysy. Michał Thylman-kierowca niewiele ma wspólnego z Michałem Thylmanem-architektem, zaprzyjaźnionym z Jurkiem Lisowskim równie dawno, jak Ewa z Hanką. Ta metamorfoza Michała jest zdumiewająca. Ewa uważa ją za na tyle interesującą, że aż trochę niebezpieczną, wobec czego na ogół unika Michała Thylmana w samochodzie. Póki trzyma on w ręku szklankę z herbatą albo fajkę i patrzy na Ewę z zachwytem, jest zupełnie niegroźny. Tu, stanowiący jedność z maszyną, nie zwracający na nią uwagi podnieca jej kobiecą ambicję do tego stopnia, że Ewa nabiera ochoty na niełatwe zwycięstwo. Jednocześnie ma świadomość, że wraz z przerzuceniem swojego zainteresowania z samochodu na jej osobę Michał straci cały urok.

Dosłownie płyną po jezdni wyprzedzając inne pojazdy. W pobliżu BWA z volkswagena wysiada znowu zamiast nieustraszonego pogromcy szos – ciapowaty Michał Thylman. Już nie bardzo wie, co zrobić z rękami, czy marynarkę zapiąć czy pozostawić rozpiętą, potyka się na schodach, a kiedy docierają do sali, gdzie kłębi się tłumek przybyłych na wernisaż gości, spłoszony cofa się, bąkając, że zaczeka.

Ewę wita tubalnym głosem Bartek Poroch.

– Ewucha! Sto lat cię nie widziałem. Jakaś ty piękna!

– Mam nadzieję, że jest tu do oglądania coś poza mną – mówi Ewa.

– A tak, tak… To bardzo interesujące – Bartek przycisza głos do potężnego szeptu i toczy wzrokiem dokoła.

Ewa na razie nie ma czasu się rozejrzeć, bo wita się z nią jeszcze kilka osób, w tym malująca ostatnio wyłącznie surrealistyczne portrety w kolorze buraczkowym Iza Bełza. Otoczona kilku młodocianymi miłośnikami sztuki kolejno ich przedstawia, ale Ewa jest pewna, że za minutę nie odróżni jednego od drugiego – tak są wszyscy kudłaci, zarośnięci i umundurowani w dżinsowe przybrudzone spodnie i kamizelki. Potem dopada Ewy Andrzej Winiarczyk z najnowszą dziewczyną, wyższą od niego szatynką z wydatnym nosem, żeby zademonstrować zagraniczne czasopismo, gdzie zamieszczono jego grafikę. Ewa wyraża podziw i próbuje odnaleźć wzrokiem bohaterkę dzisiejszej uroczystości.

Stoi niedaleko drzwi – drobniutka, w brązowej sukience ozdobionej srebrnym wisiorkiem, kosmyczki krótko przyciętych włosów sterczą jej śmiesznie dokoła krągłej głowy, sama, w ręku z małą torebką i bardzo czerwonym goździkiem wręczonym jej „z okazji”, zagubiona…

Ewa podchodzi i bierze artystkę pod ramię.

– Wybacz, Aldonko, spóźnienie. Proszę, oprowadź mnie.

Aldona uśmiecha się niepewnie i zaczynają obchód sali. Prawie zaraz się okazuje, że wszelkie komentarze są zbędne. Mali ludzie – na tle rozległych pejzaży. Smutni ludzie – na tle bolesnych pejzaży. Samotni ludzie – na tle pustynnych pejzaży. Czystość formy i bogactwo wyrafinowanych barw – to, co Ewa tak lubi.

Kiedy już są blisko końca, Ewa dostrzega przed jednym z płócien Michała. Patrzy z napięciem, jakby śledził wzrokiem zatłoczoną w godzinie szczytu jezdnię. Założone do tyłu ręce bynajmniej nie zwisają mu niezdarnie. Przechodzi do następnego obrazu i znowu to samo, obserwuje go jak nowy odcinek szosy. Jeszcze chwila i spotykają się przed kolejnym dziełem.

– Aldonko, pozwól. Oto Michał Thylman, miłośnik twojego malarstwa – mówi pewna, że się nie pomyliła.

Michał natychmiast zmienia się w Michała niezgrabiasza. Obrzuca spłoszonym, niepewnym spojrzeniem drobną postać w brązach i niezręcznie całuje podaną dłoń. Nie potrafi się przy tym zdobyć na żadne słowo uznania.

– Tak, tak… – powtarza trochę bezradnie.

Aldona zauważa jego skrępowanie i żeby go bardziej nie peszyć, szybko przechodzi dalej. W ten sposób mijają się z Michałem, powoli zdążając do końca ekspozycji.

– Piękne! Muszę przyjść, jak nie będzie tego tłoku – mówi Ewa.

Aldona wie, Aldona wierzy, że pochwała Ewy jest szczera, więc jej drobną twarzyczkę rozjaśnia uśmiech. Musi jednak trochę powątpić, bo inaczej nie byłaby sobą.

– Przecież widziałaś je w pracowni.

– Nie wszystkie razem. Nie tak obok siebie. Nawet jak na mnie to silna dawka.

Towarzystwo przez ten czas już się przerzedziło i Ewa proponuje Aldonie odwiezienie „Thylmanem” do domu. Ta ofertę przyjmuje. Idzie pożegnać się z organizatorami. Czekając na nią, Ewa zauważa BeSa, recenzenta z miejscowego miesięcznika, jak potrząsając siwą lwią czupryną próbuje o czymś przekonać nie znanego jej grubasa. Wydaje się niezwykle zaaferowany i nagle – składa się jak scyzoryk, w ukłonie przed przechodzącym obok Sadowskim z Komitetu. Ewa myśli w tej chwili, że malarstwo Batowskiej nie jest zbyt radosną, zgodną z życzeniem czynników oficjalnych, wizją świata.

A oto i autorka prac gotowa do wyjścia. Michał czeka przy drzwiach i oczywiście zgadza się ją odwieźć. Panie siadają z tyłu. Ewa pyta Batowską, jak zareagowano na jej obrazy w Brukseli.

– Dwa sprzedane – odpowiada tamta i wzdycha: – Szkoda mi ich. To tak daleko…

Już są na Bronowicach. Aldona wysiadając całuje Ewę w policzek, a potem podaje rękę Michałowi.

– Pięknie pan jeździ. Dziękuję!

Ewa żałuje, że nie widzi twarzy Michała. Którym Thylmanem jest w tym momencie? Aldona nie czeka na jego reakcję. Zatrzaskuje drzwiczki i odchodzi do swojej pracowni.

W tej pracowni Ewa dość często bywała z Zygmuntem. Pierwszy raz przyjechali z takiej samej okazji jak dziś, po poprzedniej wystawie Aldony. Prac było niewiele, więc wystawiono je w małej sali. Ludzi także niewielu. Aldona niedawno wróciła po studiach do rodzinnego miasta; stare przyjaźnie nie liczyły się, nowych jeszcze nie nawiązała. Już wtedy malowała ten swój dość pusty i rzadko zaludniony świat. Ale był to świat bardziej optymistyczny dzięki pogodniejszemu zestawowi barw, zdobiony postaciami oczekujących dziewcząt. I jak dzisiaj stała w pobliżu drzwi tak samo drobniutka i opuszczona, z takim samym ogromnym czerwonym goździkiem. Ewa podeszła, przedstawiła się, wyraziła swoje uznanie, a po chwili rozmowy zaproponowała odwiezienie. No cóż, Zygmunt nigdy nie był kierowcą znakomitym. Nie był nawet – dobrym. Był kierowcą z różnymi przywarami. Trzeba się było przyzwyczaić do jego sposobu jeżdżenia, żeby nie popaść w nerwową chorobę. Zabawiała więc Batowską w drodze rozmową, odwracając jej uwagę od różnych wyczynów męża. Na miejscu Aldona zaprosiła oboje do prawie pustej pracowni, gdzie okazało się, że zabrakło jej w domu i kawy, i herbaty, ma natomiast pół butelki wermutu. Rozbawieni sytuacją spełnili gorzkawym, aromatycznym winem toast za jej artystyczną przyszłość, przechodząc jednocześnie na ty. Tak zaczęła się ich przyjaźń. Ewa jest odrobinę zaskoczona, że Batowska dziś ich nie zaprasza, musi mieć jakiś własny, nie znany jej powód.

Volkswagen znowu płynie, znowu frunie – cicho jak nocny ptak. Michał jest jego mózgiem i jego sercem, a ona?… Podjeżdżają pod blok.

– Proszę na górę, panie Michale. Pora coś zjeść.

Gramoli się z samochodu. Zamyka drzwiczki. Zrobiło się chłodnawo, więc Ewa szybko biegnie do windy, a on – człap, człap – za nią. Na górze złośliwie proponuje, żeby pomógł w robieniu kanapek. Podsuwa do pokrajania chleb. Kromki wyszły mu oczywiście przedziwnie nierówne, po posmarowaniu masłem przypominają Pieniny o zaśnieżonych szczytach.

– Był pan kiedy w Pieninach?

Spogląda na nią niepewnie. Dopatruje się w pytaniu jakiegoś podstępu czy kolejnej kpiny.

– No tak…

Właściwie nie wiadomo, czy jest to odpowiedź na pytanie Ewy i jaka.

Układając na kanapkach wędlinę i różne frykasy – grzybki, paseczki z czerwonej papryki, plasterki ogórka – Ewa myśli, że Pienin nie da się przejechać samochodem, trzeba własnymi nogami przemierzyć wszystkie szlaki, przejść brodami kamieniste dno Dunajca, obejrzeć na hali wschód słońca wynurzającego się zza szczytów jak hostia podnoszona przez kapłana, rozgnieść na języku garść świeżo zebranych jagód…

Woda wrze. Można zrobić herbatę. Przechodzą do pokoju. Ona ze szklankami, Michał z talerzem pełnym kanapek o fantazyjnych kształtach. Zaczynają w milczeniu jeść – dwoje bardzo zgłodniałych ludzi. W miarę jak Ewa zaspokaja głód, rodzi się w niej chęć działań bezinteresownych, a że ma przed sobą tylko jednego człowieka, stopniowo dojrzewa w niej decyzja zaproponowania Michałowi bruderszaftu.

I właśnie wtedy on mówi:

– Tam był taki jeden obraz… z błękitną ziemią… z niebem w złote obłoki…

Ewa zostaje ugodzona w najgłębsze pokłady własnego jestestwa. Znieważona jako kobieta i jako człowiek, który był gotów ofiarować bezinteresownie drugiemu coś, co jak sądził, będzie dla tamtego cenne, a tu się okazuje – tamten myśli o zupełnie czym innym. Zjada jej kanapki, pije jej herbatę, a chwali cudze. Michał, nieświadomy wzbudzonych emocji, zapatrzył się gdzieś tam… Może widzi ten obraz ze złotymi obłokami. Ewa sądzi, że nawet nie warto okazywać mu wzgardy, bo nie zauważy.

Podobnie siadywała przy stole z Zygmuntem. Ona spragniona jego obecności, jego uwagi, a on już wpatrzony w to przyszłe, wymarzone. I tak przez ponad pół roku, aż do jego wyjazdu. Wspomnienie jest przykre, prawie bolesne. Odgryza się na Bogu ducha winnym Michale mówiąc:

– Czas odpocząć po tych wszystkich artystycznych doznaniach…

Zrywa się spłoszony. Coś tam mamrocze. Chowa fajkę, której jeszcze nie zdążył zapalić, i niemal tyłem wycofuje się do przedpokoju.

– Dobranoc! – Ewa otwiera przed nim z pasją drzwi.

Potem szur, szur talerze i szklanki. Jedna w czasie mycia rozpada się jej w rękach. Stoi i jak czterolatka bije pięściami w obudowę zlewozmywaka. Jej druga połowa, patrząc na tę pierwszą, zaczyna chichotać.