PAŹDZIERNIK
„Dziennik” z 3 października 1994 roku.
Rozmowa z Danutą Kłosowską, autorką Romansu z aniołem.
ROMANS W SCENERII LUBLINA
* Jeżeli dobrze policzymy, to chyba jest to piąta pani książka. Najpierw było Serce wycięte w korze, potem tryptyk: Czas na miłość, Trójkąt nierównoboczny i Aż do śmierci, a teraz Romans z aniołem.
– Zgadza się. Książka piąta, ale powieść czwarta. Pierwsza była zbiorem opowiadań.
* Że jest to romans, wynika z tytułu. Czym jeszcze możemy zachęcić czytelników?
– Dla jednych może być interesujące to, że główni bohaterowie Ruta i Marek, romansują w Lublinie, dla innych, że akcja rozgrywa się w czasie od jesiennych strajków w 1988 roku do czerwcowych wyborów w 1989. To był ciekawy okres. A czytelnicy Czasu na miłość mają możliwość prześledzenia dalszych losów Marka Wójcika, bo w Romansie z aniołem właśnie on jest głównym bohaterem.
* Czy to znaczy, że wydarzenia polityczne w Romansie… odgrywają istotną rolę?
– Istotną, ale nie dominującą. Życie bohatera zostało zdominowane przez miłość, ona jest najważniejsza.
*Afirmacja miłości?
– A czy miłość nie jest godna afirmacji?
* Trudno zaprzeczyć. Jest to jeden z najważniejszych tematów literatury.
– Dlatego pozostaję mu wierna. Dwie dalsze powieści, które szykuję do wydania, także opowiadają o meandrach miłości.
* Rozpieszcza pani swoich czytelników. Od razu dwie nowe pozycje?
– Niezupełnie. Ciąg dalszy nastąpił ukaże się za dwa miesiące, a kolejna powieść dopiero wiosną.
* Czekamy. Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał P. Sielski
Zdumiewam się. Kto to jest P. Sielski? Czyżby podszył się pode mnie jakiś redaktor? Tekst jest niewątpliwie mój. Te „rozmowy” z sobą pisuję już od jakiegoś czasu. To daje mi pewien komfort – piszę, co chcę, aby dotarło do potencjalnych czytelników.
Przeprowadzam rozeznanie. Okazuje się, że P. Sielski to postać fikcyjna. Widocznie ktoś w redakcji uznał, że autor wywiadu jest konieczny. W ten sposób zyskałam, dla tej jednej publikacji, pseudonim literacki. Nawet mi się podoba, tylko dlaczego musiałam zmienić płeć?
***
Wszystko ma swoje drugie dno. To drugie czasem jest bardziej widoczne niż pierwsze. Zależy gdzie się stanie.
Chyba jakoś tak stanęłam. Fortunnie? Niefortunnie? Najpierw zobaczyłam Pawła Korczyńskiego, poetę, bo górował nieco wzrostem nad innymi. Zatrzymałam się na placyku przed pedetem, gdzie koncertowała grupa muzyków peruwiańskich. Dokoła stali słuchacze – jedni bardziej, drudzy mniej skłonni do pieniężnych datków. Peruwiańczycy grali dobrze, a była to muzyka piękna, więc nie zdziwił mnie promienny wyraz twarzy Pawła. Wiem, że poezja i muzyka to dwie jego miłości. I zaraz zauważyłam tę trzecią. Dziewczynę o dużych szarych oczach, z chmarą brązowych loków i cienkim prostym noskiem, ogarniętą przez niego ramieniem. Dziewczyna miała równie promienną twarz. Nie sposób było nie zauważyć, że tych dwoje łączy miłość. „Poeta znalazł muzę” – pomyślałam.
Peruwiańczycy skończyli utwór i najwidoczniej zmęczeni zamierzali zrobić przerwę. Wtedy dziewczyna wyślizgnęła się z kręgu ramienia Pawła i podeszła do tego z gitarą. Zamienili kilka słów i tamten podał jej instrument.
To w dalszym ciągu była muzyka peruwiańska. Boże! Jak ta dziewczyna grała! Dwaj z muzyków, jeden na bębenku, drugi na nie znanym mi piskającym instrumencie, zaczęli jej dyskretnie towarzyszyć. Jeśli powiem, że słuchaczy przybywało, to nikogo nie zdziwi.
Potem zobaczyłam Łukasza Oleckiego. Widać zwabiony muzyką skądś nadszedł, bo jeszcze przed chwilą go tu nie było. Stał z twarzą napiętą, skrzywioną – choć przy jego lekkim wrodzonym skrzywieniu nosa i ust trudno to trafnie ocenić. Ale że wpatrzony był w grającą, było oczywiste. Zauważyłam, jak dziewczyna podniosła głowę i spotkali się wzrokiem. Jej muzyka się zmieniła. Z rozlewnej i śpiewnej przeszła w burzliwą. Grając patrzyła wprost na Oleckiego, mierzyli się oczyma. Doznałam olśnienia – gitarzystka Łukasza! A ona skończyła utwór, odłożyła instrument, skinęła głową w podzięce właścicielowi gitary, potem wtuliła się pod ramię Pawła i odeszli. Łukasz patrzył za nimi. Przez chwilę miałam ochotę go zaczepić. Zrezygnowałam. Wyraz jego twarzy do tego nie zachęcał.
Przysiadłam na ławce na placu Litewskim i zapatrzyłam się w rachityczny strumyk fontanny – biedaczka ledwo siusiała, zamiast radośnie tryskać. Kev wystawił łebek z torby i też zapatrzył się w strumyczek.
– Smutne, co? – westchnął.
– Smutne? Raczej humorystyczne. Oto poeta podrywa dziewczynę kardiologowi, znawcy serca.
– Ach, tak to postrzegasz? Mniej w tym humoru, niż ci się wydaje. Oni wszystko rozpieprzyli sami. Mój kolega nie musiał nawet kiwnąć ogonem, żeby nasypała kochasiowi do herbaty arszeniku.
– Co ty pleciesz? Jakby wsypała mu arszeniku, to byśmy go tutaj na własne oczy nie oglądali.
– Nie powiedziałem, że on tę herbatę wypił.
– Jest przecież happy end. Tych dwoje się kocha.
– Oo, związek poety z koncertmistrzynią gitary klasycznej uważasz za happy end?
Ma diabelstwo rację. Co z takiego związku może wyniknąć? Kto tam będzie dbał o dom i zarabiał na życie? Kto zajmie się sprawami przyziemnymi, jeśli oboje są sługami sztuki? Więc Paweł nie poderwał Łukaszowi dziewczyny, raczej ją „pocieszył”. To rzeczywiście nie jest już tak śmieszne, jak mi się wcześniej wydawało. Ale miłe. Przecież poeci są, między innymi, od leczenia zranionych serc. Na razie ci dwoje przeżywają swoje szczęście. Co dalej? Poczekamy, zobaczymy.
– Kev – mówię. – Moglibyście tę parę zostawić w spokoju. Tak mało jest szczęśliwych miłości.
– Każdy na tym świecie musi robić swoje. Mogę cię tylko pocieszyć, że anioł stróż pani Wisławy Koniecznej to bardzo pracowite stworzenie. To on namieszał z tym arszenikiem.
Ach, więc to Wisława Konieczna! Zimą w filharmonii był jej koncert, ale akurat nie mogłam pójść. Ciepło mi się robi koło serca na wspomnienie tych dwojga – lgnących do siebie, szczęśliwych. Poeto Pawle! Gitarzystko Wisławo! Niech się wam – wbrew wszystkiemu i wszystkim – uda wielka miłość.
A gdyby tak się uprzeć i opisać tę miłość. Nie udomowioną, motylą, szczęśliwą. Miłość niemożliwą. Możliwą? Byłoby to naprawdę trudne. Ale może… Kiedyś…
– Idziemy do baru na buraczki? – pyta Kev.
– Do domu, na wczorajszy krupniczek z kaszy jaglanej.
– Że też sobie upodobałaś takie świństwo – krzywi się niechętnie. – Kupiłabyś przynajmniej lody na deser.
– Pójdziemy wieczorem do „Tabu”, mam Ani zanieść korektę, tam sobie zjemy lody.
Ania także jest osobą szczęśliwą. Też ma promienne od przeżywanej miłości oczy. Jej związek z Tomkiem znajduje się na etapie „wznoszenia w górę” – pobudza siły twórcze, wyzwala chęć czynu. Cieszy mnie jej szczęście.
Kawiarenkę „Tabu” przy ulicy Chopina prowadzi druga Ania. Tu spotykamy się raz w tygodniu my – czyli członkinie „Business and Professional Women Club”. Prestiż klubu znacznie podnosi fakt przynależności do międzynarodowej federacji. Prezydentką klubu (bo niby dlaczego by prezydentem) jest Ela, po dziesięciokroć zasługująca na miano kobiety aktywnej i szczerze przez nas lubiana. Są też dwie Ireny, trzy Basie, dwie Ewy, dwie Zosie, dwie Krystyny, ale tylko jedna Maryla, jedna Ola, Beata, Wanda, Mirka i Danka – czyli ja. Ciekawe, jak Kev wytrzyma wśród tylu rozgadanych bab. Czy się zatai, czy włączy w ten żywioł. Może lepiej go uprzedzić?
– Kev, w „Tabu” będą same baby. Mam cię zabrać?
– Nie żywię awersji do płci czasem pięknej.
Nawiązał w ten sposób do moich niedawnych rozważań, że niewiele jest osób, o których można powiedzieć „piękna” czy „piękny”. Piękny był Tomasz Furtak, zmarły mąż Ewy. Wzruszało mnie jego piękno. I ona obok niego była piękniejsza. Teraz jakby mniej. Tak właśnie jest. Jeśli nawet zdarzy się ktoś piękny, to jego uroda bywa nietrwała, ulotna. Żal.
„Tabu” jest długie i kolorowe jak gąsienica. Wchodzi się w otwór gębowy. Na początku w samym rogu kącik do siedzenia, gdzie potrafimy się upchać w osiem, a nawet dziewięć, i jeszcze trzy stoliki. Dalej lada z podwieszonym oświetleniem i stołki barowe, obok których daje się przecisnąć do wieszaka bądź toalety. Za barkiem półki. Na nich barwne prostopadłościany soków, herbat, batonów, papierosów i wszelkiego innego dobra. I oczywiście Ania w całej okazałości – miła, zadbana i prawie zawsze uśmiechnięta. Wystrój plastyczny to dzieło jednej z naszych Baś. Jest tutaj naprawdę sympatycznie.
Każda przybywająca witana jest entuzjastycznymi okrzykami i zaraz zaczyna się czuć dowartościowana – któż nie jest tego spragniony. Ja także zostaję powitana serią okrzyków. Przy barze siedzą już dwie Basie i Ela, nasza prezydentka (bo niby dlaczego by prezydent?), i nasza „francuska” Ania (właśnie zdobywa nowe kwalifikacje we francuskiej szkole biznesu), to ta aktualnie zakochana. Każda wystrojona w jakiś ciuch ze sklepu Eli – a to spodnie, a to bluzka, a to wdzianko. Nawet ja jestem w lnianym żakiecie made in Ela president, z wpiętym w klapę znaczkiem naszego klubu, zaprojektowanym przez Basię plastyczkę. Tosty, hot-dogi, paluszki. Soki, woda mineralna, pepsi. Każda coś przegryza, każda coś popija. Włączam się w towarzystwo ziołową herbatką i wafelkiem w czekoladzie (zachciało mi się słodkiego). Włączam się w nową serię powitalnych okrzyków, bo nadeszły Irenka i Zosia – nasze elegantki. Te nie korzystają z „salonu” Eli. Irenka ma własny sklep ze strojami. Właśnie przyniosła jakąś kreację dla Ani i wszystkie natychmiast oglądają, oceniają, przykładają do ramion. Ja nie. Nigdy stroje mnie specjalnie nie interesowały, modzie nie ulegam. Byle było wygodne i samej mi się podobało.
Do lokalu zagląda pan Wiesio, ale widząc ten babski spęd przezornie się cofa. Przecież po chwili wraca z bukietem gerber w kolorze łososiowym i każdej pani wręcza po kwiatku.
– Z jakiejż to okazji?!
– Bez okazji – odpowiada szarmancko i przysiada obok mnie na stołku.
W ciągu pięciu minut dowiaduję się, że pracuje naprzeciwko, przyszedł o tej porze skończyć jakąś robotę, bo klient czeka, a trzeba być solidnym, że jest rozwodnikiem spod znaku Koziorożca i o kobietach nie ma zbyt dobrego zdania. Przytacza mi swoją niedawną rozmowę z jakąś młodziutką panną, która narzekała na swojego chłopaka, że nie jest zbyt dobry w łóżku.
– Doradziłem jej – mówi – żeby mu po prostu powiedziała, czego od niego oczekuje, i wtedy będzie dobry. Dobrze jej doradziłem?
– Oczywiście, tylko czy ona tę radę doceniła.
– Ba – zamyśla się, sącząc swoją wodę mineralną z plasterkiem cytryny. W końcu mówi: – Trzeba iść. Robota musi być skończona na czas. A wie pani, kiedy przynosiłem swojej żonie kwiaty, też zawsze pytała z jakiej okazji. Tak jakby nie można było obdarować kogoś kwiatami bez okazji.
Żegna się i odchodzi – człowiek, który się rozstał z żoną, bo ta nie potrafiła (nie chciała?) mówić mu wprost, czego od niego oczekuje. Nie wiedziała, że Koziorożec to ktoś taki, kto od partnera spodziewa się jednoznacznego wyrażania życzeń. Czekała ona i czekał on. Czekali na próżno. W końcu stracili nadzieję i trzeba było się rozstać. Może przynajmniej ta młoda osoba skorzysta z rady zawiedzionego? Choć i to wątpliwe. Gdyby młodzi chcieli słuchać rad tych doświadczonych, na świecie już od dawna panowałaby powszechna szczęśliwość.
Nasze dziewczyny zaakceptowały toaletę dla Ani drugiej. Pan Wiesio odszedł. Wpadła natomiast podenerwowana Ania trzecia, sympatyczka naszego klubu.
– Nie ma któraś żetonu?
Odmówił jej posłuszeństwa pożyczony od męża samochód, chce zatelefonować, wezwać właściciela w charakterze pomocy drogowej.
Niestety! Ni telefonu, ni żetonu. Trzeba sprawę załatwić w sąsiedztwie. Po chwili wraca, zażycza sobie coś do picia i już nieco odstresowana proponuje nam odczytanie swojego najnowszego felietonu, którego bohaterami są: „Tabu” i my. „Tabu” nie wymieniane z nazwy i adresu, żeby się nie nazywało, że to reklama. My jako zbiorowość bez wymieniania nazwy klubu, żeby co? Felieton jest dobry – błyskotliwy, sympatyczny. I anonimowe, zbiorowe my też jesteśmy w nim błyskotliwe i sympatyczne, nawet bardziej niż w naturze. Tak właśnie powinno być. Zaskakuje mnie, jak różnie dwie osoby mogą pisać o tym samym, bo przecież ja bym zupełnie inaczej…
Kev zachowuje się cichutko – ani go widać, ani słychać – zastanawiające. Uchylam torby. Rozkosznie śpi. Mimo tego gwaru, przekrzykiwań, śmiechów – śpi. Zamykam ostrożnie – lepiej diabła nie budzić – ale jestem urażona. Spać to on mógł i w domu. Byłam trochę ciekawa jego zachowania, jego komentarzy. No, niech tam.
Nasza „francuska” Ania już wykipiała swoje stresy związane z nauką biznesu, wykipiała nadmiar euforii związanej z osobą Tomka, odchodzi, gdzie wzywają ją te dwie ważkie w jej życiu sprawy, unosząc teczkę z moją kolejną powieścią. Od razu mam wątpliwości, czy z powodu stresów, euforii i stłuczonych okularów uda się jej zrobić korektę. Czyżbym nie doceniała, choć przecież powinnam, siły płynącej ze szczęśliwej miłości?
Ania wyszła, weszła Ola. Włos artystycznie napuszony, spódniczka mini, modny żakiet – zmęczona po całym dniu pracy, ale wcale nie klapnięta. Właśnie przenosi swój gabinet kosmetyczny do nowego lokalu przy Lipowej i „jest wykończona”. Chce coś wypić i coś konkretnego zjeść, chce też obejrzeć kreację dla Ani i ponarzekać na niesolidność swojej pracownicy, i zaraz lecieć, bo „domyślacie się chyba, ile z takimi przenosinami roboty”. Obiecujemy nawiedzić ją w nowym lokalu i żegnamy zbiorowym „trzymaj się!” Bo co w dzisiejszych czasach, wobec coraz powszechniejszego bezrobocia i coraz powszechniejszej frustracji mężczyzn, mają czynić kobiety, jak nie „trzymać się” i być aktywne? Jesteśmy więc aktywne we wszystkich kierunkach. Dom, życie rodzinne, zawodowe i towarzyskie, działalność twórcza i intelektualna. To albo tamto. Bądź i to, i tamto. Co która lubi, czego jest spragniona.
Jeszcze wymiana poglądów na temat uroków pobytu w sanatorium – bicze, borowina, masaż, i jakie towarzystwo! Ania wróciła, Ela i Irenka właśnie się wybierają, więc jest okazja.
Trzeba do domu. Idę mrocznymi ulicami na przystanek (zakład energetyczny wyraźnie oszczędza na oświetleniu) i myślę, że nigdy nie byłam w sanatorium. Brak wskazań zdrowotnych. Nie wiem, czy powinnam żałować, że nie doznałam uroków sanatoryjnego żywota czy cieszyć się z braku wskazań. Znowu coś się znosi, coś idealnie równoważy, i jest znakomicie.
Jakimś tam ekwiwalentem braku sanatoryjnych doświadczeń są moje wyjazdy do Nałęczowa pełnego „sercowych” sanatoriów, gdzie wiarę w poprawę zdrowia zapija się wodami ze źródeł „Nadzieja” i „Miłość”. Sanatoryjne pożywienie zastępuje mi kanapka przełożona młodymi listkami mleczów, zerwanymi wprost z trawnika, a zagryzana włoskimi orzechami. Sanatoryjne zabiegi zastępują mi spacery po parku i wzdłuż rzeczki Bystrej – ta pluska i szumi na wodospadzikach uformowanych z obłamanych gałęzi olch rosnących nad jej brzegami, zbiera dary „Nadziei” i śpieszy na spotkanie rzeczki Bochotniczanki. Potem już popłyną razem, zmieszane z wodami „Nadziei” i „Miłości”.
W torbie zaczyna mi się coś przewalać. Widocznie przeciąga się po rozkosznej drzemce moje diablę. Po chwili wystawia głowinę i występuje z pretensją:
– Gdzie te obiecane lody?
– Przespałeś, mój drogi.
Milczy przez jakiś czas, a potem:
– Coś ty powiedziała?
– Że przespałeś.
– A dalej?
– „Dalej” nie ma znaczenia – mówię pośpiesznie a chłodno – sedno w tym, że przespałeś.