WRZESIEŃ

Łąka została skoszona. Prawdopodobnie przez mojego niedoszłego kochanka. Łąka pełna kwiatów żółtych, amarantowych i białych, które mogły być moją miłosną pościelą, a są obsypanymi rosą pokosami, wśród których cykają nieprzytomnie spłoszone zaistniałą sytuacją świerszcze. Intensywny zapach świeżo skoszonej trawy. Tak ją dzisiaj zastałam. A jeszcze tydzień temu w sposób doskonały uosabiała pojęcie łąka. Trawa wysoka po pas, ukwiecona. Kwiaty kolorem i zapachem wabiły pszczoły i te pracowicie gmerały w ich wnętrzu. A obok mnie mężczyzna, którego pragnieniem było pójść za głosem natury. Nie powinno to wywoływać zdziwienia. Od kilku już dni nie piłam nic, tylko wodę ze źródła „Miłość”. Nie powinno to być zaskoczeniem wśród tej ukwieconej zieleni. Taka sceneria została stworzona dla kochanków. Nie wybuchnęłam więc krzykiem oburzenia, nie przybrałam pozy sprofanowanej godności, stałam i czekałam – co dalej. Mężczyzna nie był niedoświadczonym młodzikiem, zaczął od komplementów.

– Jak ty się dzisiaj pięknie ubrałaś! Jaka ty śliczna!

Onegdaj w krótkiej rozmowie na skraju tej samej łąki zdążył mi powiedzieć, że od pięciu lat jest wdowcem, że hoduje króliki i że za Gierka wziął pożyczkę bankową w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy złotych, i wybudował za nią na pobliskim wzgórzu piętrowy dom. Tę naszą pierwszą rozmowę przerwało nadejście jego wnuczki.

Spotkanie drugie, na środku owej ukwieconej przestrzeni, od początku przybrało charakter o wiele bardziej romantyczny. Pewnie uznał, że przekazawszy mi podstawowe o sobie informacje, może przystąpić do frontalnego ataku. A więc zaczął od komplementów.

– O, Boże! Jakaś ty miła! – dodał z jednoczesnym położeniem dłoni na moim pośladku – pieszczotliwie i bynajmniej nie nachalnie.

Uśmiechnęłam się. Za te komplementy mu się należało. A on odważnie cmoknął mnie gdzieś w kącik ust.

– Chodźmy tam – szepnął, wyraźnie podniecony, wskazując kierunek wzrokiem.

Tym kierunkiem była nieco oddalona od ścieżki i ozdobiona jakowymś krzewem część łąki. A kiedy wzdragając poczęłam się cofać, wpadł w popłoch.

– Nie odchodź! – zawołał jak na scenie kochanek tragiczny. A widząc, że nie odnosi to skutku, dodał: – Ja ci zapłacę. – I sięgnął do kieszeni.

Pierwszy raz w życiu spotkała mnie taka propozycja. Zatrzymałam się zaintrygowana. Na ile też mnie wyceni? Wyraźnie się wahał, zanim wymienił kwotę.

– Ja ci dam pięćdziesiąt tysięcy!

Uznałam propozycję za wyjątkowo nieatrakcyjną. Odeszłam. Jeszcze dobiegło mnie jego żałosne:

– Siostro! Nie odchodź. Ulituj się nade mną!

Dopiero nieco później sobie uprzytomniłam, że za zaproponowane mi pieniądze ów mężczyzna wybudował niegdyś jedną trzecią swojego piętrowego domu. To mocno poprawiło moje samopoczucie. Inflacja! Nie ma w tym przecież jego winy.

Tak więc łąka została skoszona. I jeżeli się na niej spotkamy, to już nie będzie to.

Stoimy sobie na skraju łąki. Ja na trawie, a Kev w lnianej torbie, którą trzymam. Wystawia z niej łepetynę. Chciałam go nosić w reklamówce, ale stanowczo zaprotestował – za mało przewiewna. Wyjęłam więc z pawlacza tę zabytkową torbę z workowego płótna z napisem: „IV Międzynarodowy Zlot Młodzieży” i czterolistną koniczyną.

– Nie podoba ci się ten nałęczowianin? – pyta ostrożnie moje diablę.

Ach, więc to tak? To była jego sprawka. A ja myślałam, że to mój seksapil. O naiwności!

– Wdowiec. Z własnym domem – kontynuuje on.

– Daj sobie spokój – strofuję go ostro.

– Ten nie, pan Sadło nie, Widalski nie. Grymaśnaś – mówi z przekąsem.

– Powiedziałam, daj spokój!

– Dobrze, dobrze – zgadza się pośpiesznie.

Od kilku dni przyjeżdżam do Nałęczowa sprzedawać swoje książki. Zaczęło się to wyjazdem z Rutą Nowicką – to ta z telewizji. Nakręciła mnie podpisującą własne dzieła w pijalni, obok palmy młodszej ode mnie o siedemnaście lat, ale trzy razy wyższej i parę razy rozłożystszej. Nowicka. Lubię tę dziewczynę. Trochę mi jej żal. Od wypadku, w którym uczestniczyła, a w którym zginął jej dyrektor, nie widziałam, żeby się uśmiechała. Może jakiemuś miłemu panu udałoby się ją rozchmurzyć? Kiedyś widywało się ją z Markiem Wójcikiem z wydziału kultury, ale to już ładne parę lat.

Siedzę więc w pijalni i czekam na potencjalnych czytelników. Cóż to za interesujące zajęcie. Przez osiem godzin dziennie przewija się przed moimi oczyma galeria najprzeróżniejszych postaci. Dopiero tutaj zauważam, jak ludzie się od siebie różnią: wzrostem, kolorytem, wiekiem, tuszą, żywotnością, wyrazem twarzy, a także strojem, zachowaniem, postawą. Siedzę przy stoliku naprzeciw drzwi i patrzę na wchodzących. Jakbym oglądała film. Galeria typów o wiele bogatsza niż u Felliniego. Postaci pojawiają się w przeszklonych drzwiach, potem zbliżają się i zakręcają w prawo (do stoiska z napojami) albo w lewo (do stoiska z pamiątkami), i znikają po bokach kadru mojej widzialności. Od czasu do czasu ktoś zauważa biały napis na granatowym tle: KSIĄŻKI PODPISUJE AUTORKA i podchodzi do stolika. Rzuca okiem i odchodzi albo czyta skrzętnie wszystkie tytuły i odchodzi, albo bierze książkę do ręki, czyta fragment na odwrocie okładki. Najdociekliwsi wertują książkę, a niektórzy czytają koniec, czego szczerze nie lubię. Te wszystkie zachowania ani trochę nie wskazują na to, kto książkę kupi. Ktoś, kto ledwo rzucił okiem, po chwili wraca i kupuje. Ktoś, kto oglądał długo, w końcu książkę zostawia. Niemal żadnych preferencji, jeśli chodzi o wiek czy płeć. Choć oczywiście pewna przewaga płci żeńskiej jest.

Najmilsze są spotkania z osobami, które w ubiegłym roku tutaj w Nałęczowie lub gdzie indziej kupiły Czas na miłość i są szczerze uradowane, że mogą kupić dwie kolejne pozycje opowiadające dalsze dzieje tej samej bohaterki. Wiele osób po przeczytaniu zakupionej książki przychodzi po pozostałe. A kilka zostawiło adresy, żeby im przysłać tę powieść, która ukaże się jesienią. Przy okazji po kilka słów uznania – miłe; albo zachwytu – żenujące; albo – to jak z mojego życia – zaskakujące.

Jeśli chodzi o wymyślanie dedykacji, to moja inwencja jest ograniczona, choć staram się jak mogę. Parę wariantów z życzeniem miłej lektury, parę wariantów w pięknej scenerii Nałęczowa i czasem coś bardziej osobistego, jeśli zamieniliśmy wcześniej kilka zdań. I powtarzające się oto bajka dla kopciuszków. No właśnie! To chyba najtrafniejsze określenie tych moich wypocin.

Między godziną trzynastą a czternastą pijalnia jest zamykana. Panie idą na obiad. Właśnie wtedy ja z Kevem udajemy się w nałęczowski plener albo kupić coś do jedzenia. I tak dzisiaj wyszliśmy na tę skoszoną łąkę. Szkoda mi tej ukwieconej trawy. Wkrótce zamieni się w pokarm dla królików. Będą zajadały poprzetykane uschniętymi kwiatami siano ruszając śmiesznie różowymi noskami. Będą je popijały wodą ze źródła „Miłość”. A potem będą się kochały i rozmnażały, i będzie dużo więcej różowych nosków i pyszczków do zajadania tego siana.

Siadam sobie na końcu kładki przerzuconej nad odnogą rzeczki Bystrej i z rozkoszą wciągam w płuca piękny, intensywny zapach. Kev siada obok.

– Nieźle się nam udał ten świat – mówi popatrując wkoło.

– Jak to „nam”?

– No, Panu Bogu i diabłu.

– Trochę skromności, Kevinie, trochę skromności.

– I kto to mówi? – To z nutą ironii.

Czuję się dotknięta, ale tego nie okazuję. Czy to diabelstwo musi mi dosypywać papryki do każdej sympatycznej chwili?

– Nie mam ochoty na konwersację. Chcę się porozkoszować chwilą bieżącą.

Szczęśliwie zamilknął. Może znowu czegoś po mnie oczekuje. Ciekawe, czego?

Czas wracać na swój pisarski posterunek. Wkrótce pani Marta zdejmuje kłódkę i kilkanaście osób wchodzi do wnętrza. To co zwykle – jedni na prawo, drudzy na lewo, trzeci do stoiska z lodami firmy T. Pawłowski (całkiem dobre, codziennie zjadam porcję, czasem dwie, polecam państwu), a jedna pani w wieku emerytalnym podchodzi do mojego stolika.

– Czytałam tę książkę – mówi wskazując Czas na miłość – pożyczyłam z biblioteki. Bardzo mi się podobała.

– A tych dwu pani nie czytała? To dalsze dzieje tej samej bohaterki.

– Nie, jeszcze nie. – Stoi i się zastanawia. – Chyba sobie jedną kupię. Albo niech pani da obie.

Robi mi się i przyjemnie, i przykro. Przyjemnie, że ze swojej zapewne skromnej emerytury decyduje się uszczknąć na moje książki. Przykro, że ze swojej emerytury poświęca siedemdziesiąt tysięcy na moje książki. Taki los autora i wydawcy. Nie stać mnie na rozdawanie książek, choć czasem bym to chętnie zrobiła.

Znowu oglądam swój film. Wciąż nowe postacie, nowe twarze. Czasem któraś się powtarza, ale rzadko.

Koło szesnastej pojawia się w drzwiach Ewa Furtakowa, a właściwie teraz już Furtakowa-Matuszewska, z Piotrusiem.

– Dzień dobry! – woła Piotruś.

Wtedy zauważa mnie także jego matka. Podchodzą. Zapraszam Furtakową, żeby usiadła. Ewa daje Piotrusiowi pieniądze na lody, możemy spokojnie pogadać.

– Wyczytałam w prasie, że pani mąż rozsławia naszą naukę na forum międzynarodowym. Zastanawiałam się nawet, czy nie pojechaliście razem.

– Nie, nie pojechałam. Musiałam wysłać na urlop Marka Wójcika, więc nie mogłam wziąć wolnego. Zawsze się wzajemnie zastępujemy.

– Musiała pani?

– Był w fatalnym stanie psychicznym. Znowu związał swoje nadzieje z niewłaściwą osobą. Nie ma chłopak szczęścia. A przecież taki przystojny, taki porządny i dobry człowiek.

– Może za porządny – mówię.

Ewa nie komentuje, bierze do ręki Romans z aniołem.

– O, nowa książka. Można prosić o autograf?

Podpisuję i wręczam, a potem niby mimochodem:

– Słyszałam, że w wydziale kultury zapowiada się na jakieś zmiany.

– Cóż, od czasu do czasu wszędzie następują zmiany.

Piotruś zaczyna się domagać, żeby iść do Kuby (to miejscowy łabędź), więc Furtakowa się żegna. Wyjątkowo atrakcyjna z niej kobieta, a przecież już nie młódka, czterdziestkę chyba ma. I szykowna! Byle ciuch na niej jak toaleta z salonu „Maria”. Twarzy jednak nie ma tak promiennej, jak przystało na kobietę niedawno poślubioną. Czyżby pan profesor nie spełnił jej oczekiwań? Nie jest chyba osobą aż tak naiwną, żeby spodziewać się zbyt wiele po prawie sześćdziesięciolatku i to jeszcze po czubek głowy zanurzonym w sprawach naukowych. „Widziały gały, co brały” – jak mówi przysłowie. Tym bardziej że nim wzięli ślub, Matuszewski był przez rok jej sublokatorem.

Pojawia się głośna grupa osób z kamerą wideo. Najgłośniejszy z panów (czyżby z racji zasobności portfela?) robi zakup: dla każdego po książce z dedykacją.

– Będziemy czytali i przedyskutowywali. Zajęcie do końca urlopu.

Chętnie posłuchałabym tych dyskusji. Szkoda, że nie jest to możliwe, bo towarzystwo wczasuje w pobliskim Kazimierzu i tylko wpadło do Nałęczowa.

I jeszcze pani, która książkę kupiła wczoraj.

– Przeczytałam do rana, gdzie dalszy ciąg?

– Będzie w październiku.

– Ależ ja jestem ze Szczecina!

– Proszę zostawić adres, wyślę za pobraniem.

Zostawia adres, a na bieżącą lekturę kupuje tomik opowiadań, mój ulubiony.

Po południu do pijalni zagląda słońce. Jest przyjemniej. Lody produkcji pana Pawłowskiego idą znakomicie. Moje książki mniej. Kev zobaczył na trawniku wiewiórkę i poleeeciaaał. Ludzie będą o nim myśleli, że to jakaś odmiana łysoogoniastej wiewiórki. Czas mija, a on nie wraca. Jestem oburzona. Nie wiewiórkom miał dotrzymywać towarzystwa. A może nie wróci wcale? To nie byłoby przyjemne, już zaczęłam się do niego przyzwyczajać. Właśnie do pijalni wkracza energicznie pan w średnim wieku. Popatruje na książki.

– Już nie ma tego „Romansu z diabłem”?

– Chyba z aniołem – mówię. – Jest tutaj.

– Ależ nie. Z diabłem. Kolega kupił.

– Może sobie z pana zażartował.

Zawiedziony odchodzi.

Romans z diabłem! – to jest myśl. Może napiszę Romans w tle z diabłem. Z Kevem? Dlaczego nie. Siedząc tutaj, w Nałęczowie, właśnie skończyłam Wielkie szukanie. Przez kilka miesięcy nie mogłam ruszyć z miejsca, a tutaj usiadłam i skończyłam. Czyżby Nałęczów wytwarzał jakąś szczególną aurę, sprzyjającą pisaniu? Dobrze, dobrze. Tylko gdzie jest mój tytułowy bohater. Gdzie to go diabli ponieśli? Zaczynam być zła, bo do zamknięcia pijalni zostało pół godziny.

Pojawia się niespodziewanie ze stokrotką za uchem. Wskakuje do torby i zabiera się za chrupanie płatków z kukurydzy, widać zgłodniał.

– Jabłko chcesz? – pytam.

– Jabłko? Z rozkoszą!

Oczywiście! Opowieść biblijna o Ewie, diable i jabłku w roli głównej. A Adam gdzie? Wyraźnie brakuje jednego bohatera.

Właśnie wchodzi do pijalni pan. Przystojny, wyglądający kulturalnie, w kremowej nieskalanej wiatrówce i szarych spodniach oraz w odpowiednim wieku. Krok, dwa i – niestety zakręca w prawo do stoiska z wodami mineralnymi sprzedawanymi w celu poprawy zdrowia, a także słodyczami i papierosami sprzedawanymi dla gruntownego zmarnowania tego, co osiągnięto przez picie wód mineralnych. Znowu wszystko się wyrównuje – mądrze urządzony jest świat. Kandydat na Adama zniknął za ogromną donicą palmy. Trudno. Zaczekam na następnego. Ale do osiemnastej już nikt taki się nie trafia. Trzeba resztę książek ulokować w schowku gospodarczym pań Urszuli i Krysi i udać się na dworzec PKS.

Idę specjalnie alejkami prowadzącymi nieco dalej od akwenu, po którym pływa łabędź Kuba w towarzystwie zaprzyjaźnionej kaczki – śmieszna para. Idę więc tymi dalszymi alejkami, żeby nie widzieć kompletnego braku przejrzystości wody, kożucha pokrywającego plamami i pasmami lustro, bo robi mi się od tego mocno nieprzyjemnie.

Tak bardzo chciałabym jeszcze kiedyś zajrzeć do wody, gdzie przez jej absolutną przejrzystość widać piaszczyste dno, kamyki, wodorosty, a także ryby i kijanki przemykające w głębi. Pamiętam takie wody. Sama łapałam w przejrzystej Czechówce traszki. Dziś Czechówka już nie płynie. Ujęcie głębinowe na potrzeby miasta zniszczyło jej źródła. Smutno.

Do Lublina odjeżdżam pekaesem o godzinie osiemnastej szesnaście.

Wieczorem telefon od syna Piotra, tego od komputerów.

– Mama! W dzisiejszym „Kurierze” była twoja rozmowa o Romansie z aniołem.

Książkę odebrałam z drukarni w połowie lipca, ale informację w prasie wolałam zamieścić dopiero teraz, we wrześniu, kiedy ludzie powracali z urlopów. Wkrótce podobny tekst zapewne ukaże się w „Dzienniku”.

– Bardzo ładnie – mówię do Piotrusia. – Zawszeć jedna publikacja więcej.