10

Jakoś się udało Tomaszowi uładzić zawodowe sprawy. Tylko kiedy myśli nad koncepcją nowego programu, mimo woli przynosi do domu to myślenie. Nie da się inaczej. Później, gdy wprowadza program do komputera, już nie pozwala sobie na żadne „przesiadywanie w nieskończoność”, choć często ma na to ochotę. Wraca do domu. Szykują dla Piotrusia mały pokój, razem chodzą po zakupy, czasem do kina lub na koncert, zabierają się do jakichś domowych prac albo siadają, żeby poczytać, rozmawiają. Potem przychodzi noc. Bywa, Ewa prosi, żeby Tomasz poszedł spać do drugiego pokoju. I choć ta prośba wobec jej stanu jest zrozumiała, zawsze mu wtedy przykro. Ale także zdarza się, że leżąc obok składa mu z ufnością na ramieniu głowę i wtedy ogarnia go ogromne wzruszenie. Przypomina się Tomaszowi jej: „Teraz ty jesteś moim bezpiecznym miejscem”. Niekiedy pozwala mu na rolę kochanka i zwykle udaje mu się hojnie ją obdarzyć, aż któregoś dnia mówi:

– Tomeczku! za każdym razem kiedy jestem z tobą, jest tak, jakby to było wielkie święto. Za każdym razem od nowa!

I Tomasz aż puchnie z dumy.

***

Ubierają pierwszą choinkę we wspólnym mieszkaniu. Zjadają pierwszą – we dwoje – wigilijną wieczerzę. Spędzają razem pierwszą noworoczną noc. Rok wcześniej Ewa była bardzo chora, nie mogli być razem tak blisko. Tym razem Nowy Rok zastaje ich pogrążonych w rozkoszy, szczęśliwych. Potem, jeszcze trzymając ją w objęciach, Tomasz szepcze:

– Następny rok powitamy już we troje.

Ona po niedawnej pieszczocie twarz ma rozpaloną, oczy lśniące, uśmiecha się, przytula policzek do jego piersi i wkrótce zasypia. On leży z szeroko otwartymi oczami i wraca myślą do początków ich znajomości. Do momentu gdy po siedemnastu latach znowu ją zobaczył, piękną kobietę, co weszła do pokoju nauczycielskiego, żeby zaczekać na Lisowską, i przyglądała mu się z uwagą nie poznając, a potem Lisowska powiedziała jej, kim jest, i wtedy obdarzyła go promiennym uśmiechem. Poczuł ciepło – jakby padł na niego słoneczny blask. Zaczął marzyć o tym uśmiechu, o świetlistych oczach, brwiach jak ciemne skrzydła jaskółki, siadał z gitarą i grał to swoje marzenie. W końcu, któregoś dnia, uprzytomnił sobie, że ona jest żywą realną kobietą – już wiedział, że Ewą Kwiatkowską, dawną jego uczennicą – i że powinien ją odnaleźć, spróbować odnowić tę znajomość. Zamiast marzyć o jej uśmiechu, oglądać go na własne oczy. Wtedy niespodziewanie spotkał ją w Delikatesach – kolejny przypadek. Z kawiarni, dokąd Ewę zaprosił, odeszła szybko, jakby czymś dotknięta, nie doczekał jej uśmiechu. Ogarnął go niepokój. Chciał jak najprędzej znowu ją odnaleźć, spróbować jeszcze raz. Spotkali się na wernisażu w BWA. Odprowadził ją wtedy aż pod dom i wprosił się na górę. Taki właśnie był cały początek ich znajomości. Ona pełna wahań, na zmianę to niemal wroga, to przychylna. Pierwszego dnia pozwoliła się przytulić, potem cofała się spłoszona. Każdy jej przyjazny gest, życzliwe słowo, wprawiały serce Tomasza w szalony rytm. Każdy jej wrogi odruch, niechętne spojrzenie – przekłuwały je jak ostra szpilka. Minęło kilka dni i nie był w stanie już tego znieść. Na szczęście musiał wyjechać z uczniami do Krakowa. Dopiero ten wyjazd jasno mu uprzytomnił, jak jest w niej zakochany. Cierpiał dotkliwie na skutek rozłąki, niemożności patrzenia na nią, usłyszenia jej głosu. Po powrocie, prosto z pociągu, o szóstej rano pojechał do niej, świadomy, że popełnia rozpaczliwe głupstwo. Nie, nie zamknęła mu przed nosem drzwi, przytuliła się mocno i już wiedział, że czekała równie niecierpliwie jak on.

Zaczęło się snuć pasmo ogromnego szczęścia. Tonęli w tym szczęściu! Nocami – spragniony – wielokrotnie brał ją w objęcia. Ona, początkowo jak dzikie zwierzątko, tylko tkliwością, czułością dawała się oswoić. Cofała się, zamykała przy najlżejszej próbie przemocy i sporo upłynęło czasu, zanim sama zaczęła wyciągać do niego ręce. Po tym pierwszym razie, kiedy oddała mu się w zapamiętaniu, była przesadnie ostrożna. Drżała pod dotykiem jego eąk i ust. „Co ty ze mną robisz? Tomku! Co ty ze mną robisz?” – pytała, jakby nigdy wcześniej nie zaznała od mężczyzny pieszczoty. Zaczął podejrzewać, że niewiele otrzymywała od męża, z którym niedawno się rozwiodła, więc bywał dla niej jeszcze czulszy. „Nie rozpieszczaj mnie tak strasznie. Co ja potem zrobię?” Widocznie bała się, że zostawi ją – jak tamten. Dopiero gdy skłóceni nie widzieli się przez kilka dni, zaniepokojona możliwością ponownego rozstania, wyzbyła się częściowo swojej rezerwy.

Porównywał ją z Milą. Tamta, jego urocza ciotka, była swobodna, nawet nieco zuchwała, traktowała seks jak piękną zabawę, czasem frywolna, czasem pełna pasji i pożądania, wyzbyta wstydu, ale nie czułości, wabiła jak syrena głosem, zapachem, pozą, strojem. A Jaskółeczka? Jakby trzymał w dłoni dzikiego ptaszka. Za każdym razem zdumiewała go, wzruszała. Musiał znowu i znowu ją oswajać. I czasem, kiedy mu się wydawało, że to już – ona nagle umykała. Zaczynał od nowa. Był cierpliwy jak Mały Książę. Pewnego dnia przyjechał z Ameryki Zygmunt Szeliga, jej rozwiedziony mąż, i poszła z nim do łóżka, jakby on, Tomasz, wcale się nie liczył, jakby liczył się tylko tamten. „Więc to dlatego płoszą ją dotknięcia moich rąk, moich ust – myślał. – Ciągle widać kocha tamtego, a że go nie ma, pozwala być z sobą mnie, gotowa przecież w każdej chwili do ucieczki.”

Zaczął się najboleśniejszy okres jego życia. Nie rozumiał, dlaczego kolejna kobieta opuściła go dla innego. Co w nim takiego jest, że znowu, po raz trzeci, wybierano nie jego, choć zachwycone oczy kobiet ciągle mu mówiły, że jest godny ich miłości. „Musi we mnie coś takiego być – myślał – że przy bliższym poznaniu tracę.” Szukał swojej winy i nie mógł odnaleźć. Był pewny, że zrobił wszystko, co może zrobić mężczyzna, żeby była szczęśliwa, a przecież rozumiał, że łóżko to nie wszystko. Musiało ją z tamtym łączyć o wiele więcej, całe osiem lat wspólnego życia, które z łatwością przeważyły ich trzy miesiące. Czekał, że zatęskni, że zadzwoni. Telefon w nauczycielskim pokoju był dla niego jak alarm. Potem przyszedł list od Ryszarda – zaproszenie do Londynu. Zaczął załatwiać wyjazd z zapamiętałością, byle prędzej, byle już mieć pewność, że wkrótce pojedzie daleko – i będzie uratowany.

Wtedy pewnego dnia pojawił się Batowski. „Chodź – powiedział – zawiozę cię do Ewy. Ona czeka.” I zawiózł go do niej. A ona: „Kocham cię, Tomku! Chcę z tobą być!”

***

Snuje się pasmo spokojnego szczęścia…

– Zagraj mi – prosi Ewa.

Kładzie się na wersalce, żeby słuchać jego grania z zamkniętymi oczami, obejmująca czule dłońmi ich synka. Tomasz gra kolędy. Wzbogaca je wariacjami, które same się lęgną na strunach. Potem trochę włoskiej klasyki. Wreszcie utwór, który skomponował dla niej przeszło rok temu, wkrótce po ich spotkaniu. Wie, że go lubi. I teraz, tak leżąc, też się uśmiecha. Odkłada gitarę. Idzie do niej. Bierze jej twarz w dłonie.

– Jakie masz rozgrzane palce.

Chce ręce cofnąć, ale ona je przytrzymuje, przesuwa pieszczotliwie wargami po każdym palcu, oczy ma pełne blasku, tkliwe.

– Eli-Elinko!

Przygarnia jego głowę, podaje usta. Wtedy dzwoni telefon.

– Nie odbierzesz?

– Na żaden telefon nie czekam. A zresztą, niech zadzwoni później. Nie mam teraz czasu.

Już zaczął z niej zdejmować łaszki, nie ma ochoty na telefoniczne rozmowy. Ale ona się niepokoi.

– Zobacz, kto to – prosi.

Idzie więc, zły jak diabli. To Król. Widocznie poznaje po jego głosie, że zadzwonił w nieodpowiedniej porze, bo pyta:

– Przeszkadzam?

– Niestety tak.

– Nie będę w takim razie zawracał głowy. Proszę przed pójściem jutro do „Lubexu” wpaść do firmy.

Tomasz wraca. Na wszelki wypadek „źle” położył słuchawkę.

– Widzisz, jaka ty jesteś? Telefon dla ciebie ważniejszy niż ja – występuje z częściowo tylko żartobliwą pretensją.

– Nie mogłam odbierać ciebie, póki nie odebrałeś telefonu.

Snuje się pasmo szczęścia…

Ale zaledwie kilka dni później ona wraca dopiero wieczorem, po jedenastej, z twarzą zalaną łzami.

– Zostaw – mówi – muszę być teraz sama.

Tomasz kładzie się spać w drugim pokoju. Przez szparę widzi, pali się tam światło. Czy to pasmo szczęścia nie jest tylko jego szczęściem? Skąd te łzy? Po co te łzy? Nitka światła pod drzwiami drga niepokojem. Idzie, otwiera. Ona siedzi przed lustrem, przygląda się własnemu odbiciu.

– Eli już tak późno. Połóż się, proszę.

Drgnęła, jakby ją zbudził czy może przestraszył.

– Tak, tak. Już późno. Masz rację.

Podnosi się ciężko, z wysiłkiem. Pierwszy raz Tomasz widzi, żeby wstawała z takim trudem.

– Nie jesteś chora? Niczego ci nie trzeba?

– Nie. – A potem: – Wody! Przynieś mi, Tomku, wody.

Nie chce, żeby z nią był następnej i następnej nocy. I dotknięty postanawia zaczekać, aż sama go zawoła. Czeka na próżno. Przez cały dzień wszystko jest jak dawniej, a potem przychodzi moment, kiedy idzie spać i nie interesuje jej, czy on też się kładzie spać i gdzie. To zaczyna boleć. W końcu jedno i drugie popołudnie Tomasz spędza przy komputerze i osiąga tyle, że za drugim razem ona mówi:

– Mogłeś mnie uprzedzić. Poszłabym sobie do Hanki prosto z pracy.

Nie powiedziała: niepokoiłam się o ciebie ani: źle mi tu było samej, tylko właśnie: poszłabym do Hanki. Tomasz zaciska zęby. A potem przychodzi mu na myśl, że to on sam buduje między nimi ten na razie jeszcze niewysoki murek, a nawet jeśli budują go wspólnie, to on zamiast go natychmiast burzyć, dokłada cegłę za cegłą, i jeszcze trochę, a będzie tak wysoki, że nie uda się podać przez niego rąk. Toteż z łazienki idzie prosto do jej pokoju. Leży trochę skulona na boku. Nie reaguje, kiedy siada na tapczanie. Przez chwilę się jej przygląda, potem kładzie się obok i słyszy – ona śpi. Głęboko oddycha. Jakiż z niego głupiec! Ona po prostu zasypia zaraz po położeniu, znużona, biedna, i to całe czekanie, że zawoła, zapragnie jego obecności, jest zupełnie bezsensowne. Nachyla się, dotyka ustami jej ust. Wtedy Ewa się przez sen uśmiecha. Napełnia się czułością skołatane serce Tomasza. Ile złego człowiek potrafi zrobić samemu sobie! Ile powymyślać! Jak potrafi sam siebie zadręczać! Wystarczyło przyjść tutaj kilka dni wcześniej. „Widzisz, kochanie, jakiego masz nierozsądnego męża?”

Rano ona, z oczami pełnymi uśmiechu, pyta:

– Przyfrunąłeś, Jaskółku? Już program skończony?

A więc myślała, że robi nowy program i nie chciała mu przeszkadzać. Jakaż śmieszna wydaje mu się ta cała wielodniowa udręka.

***

Któregoś kolejnego dnia odwiedzają ich Thylmanowie i w trakcie rozmowy pada propozycja, żeby w pracowni Aldonki urządzić ostatki.

Spotykają się w sobotę przed popielcem. Skład osobowy jest trochę inny niż projektowano. Lisowscy nie przyszli, bo ich obaj synowie leżą z grypą. Dołączyła natomiast siostra Michała z trojgiem dorosłych dzieci, a bez męża, bo ten wyjechał w podróż służbową.

Jedzenie i picie przeplatają tańcami. Tańce – jedzeniem i piciem. Po podłodze początkowo raczkuje z zapałem Leszek, ale wkrótce zasypia przytulony nosem do matki. Nie przeszkadza mu muzyka ani gwar rozmów.

Ewę prosi do tanga starszy z siostrzeńców Michała – Łukasz. Młodszy przyszedł z narzeczoną, bardzo chudą i wysoką dziewczyną o oryginalnej urodzie. Widać chciał wykorzystać sytuację, przedstawić narzeczoną dalszej rodzinie. Dziewczę ma na imię Karolina i rzadko się zdarza, żeby imię tak dobrze przystawało do osoby. Do Tomasza podchodzi siostrzenica Michała – Agnieszka. Coś tam już studiuje, ale brązowe włosy ma zaplecione w warkocz i dzięki temu wygląda jak zupełna smarkula.

– Niech pan mnie poprosi. Nikt mnie nie chce. Nikt mnie nie lubi – dąsa się jak pięciolatka, ślicznie zarumieniona od tańca.

Kiedy zaczyna się walc, Tomasz kłania się przed panią Jadwigą, mamą Agnieszki. Potem wraca do żony.

– Tak pięknie tańczysz, Tomku. Szkoda, że ja nie mogę. Tańcz, proszę. Będę sobie patrzyła.

Przynosi jej herbatę i ciasto, zostawia siedzącą w fotelu i znowu idzie obtańcowywać panie: Aldonkę, Agnieszkę, panią Jadwigę, a raz, rozzuchwalony odrobiną alkoholu, porywa narzeczonemu Karolinę. Wraca do Ewy.

Zapatrzona w nic, nieobecna, z dłońmi płasko położonymi na brzuchu, mocno drga, kiedy do niej podchodzi.

– Ach, to ty? – mówi, jakby zapomniała o jego istnieniu.

– Jak się czujesz? Może chcesz do domu?

– Nie, nie! Jeszcze zostańmy. Jeszcze trochę. Idź tańczyć. Posiedzę sobie spokojnie, popilnuję Leszka.

Znowu Agnieszka przypadła mu w udziale.

– Co pani studiuje?

– Fizykę.

– Nieprawdopodobne!

– Cóż w tym dziwnego?

– Zawsze się zdumiewam, kiedy śliczne dziewczyny wykazują zainteresowanie naukami ścisłymi. Od lat nie mogę do tego przywyknąć.

– Oczywiście piękni mężczyźni mogą się interesować wszystkim, na co tylko mają ochotę.

– A tak. Nawet ślicznymi dziewczynami.

Samba się kończy i teraz Agnieszka, w rewanżu, zaprasza Tomasza do fokstrota. Tańczą dość szybko, potem ona „wytańcowuje” go do przedpokoju i tu, niespodziewanie, podnosi obie ręce, przytrzymuje mu głowę, całuje prosto w usta. Zanim kompletnie zaskoczony zareaguje, w drzwiach staje Ewa. Ogarnia spojrzeniem sytuację, cofa się, odchodzi. Tamci w pokoju zapewne niczego nie zauważyli. Tak samo zresztą jak i Agnieszka, która mocno zacisnęła powieki. Tomasz chwyta ręce Agnieszki, odtrąca.

– Ty głupia dziewczyno!

Odchodzi wściekły, niespokojny. Co sobie Ewa o nim pomyślała? Jak ona się teraz czuje? Idzie wprost do żony, bierze jej rękę, żeby podnieść do ust, przeprosić. Ona jednak rękę zabiera.

– Muszę pójść do toalety.

Nie wraca tak długo, że Tomasz zaczyna się niepokoić. W końcu idzie tam i stwierdza, że Ewy nie ma. Widocznie wyszła, bo nie ma także płaszcza.

– Aldonko – mówi, dopadłszy gospodyni. – Ewa poszła. Chyba źle się poczuła. Biegnę za nią.

Zakłada kożuch i naprawdę biegnie na najbliższy przystanek autobusowy. Nie ma jej. Widocznie już odjechała. Czeka. Próbuje złapać taksówkę, ale ktoś mu ją sprzed nosa zabiera i wtedy nareszcie podjeżdża autobus.

Tak. Ewa jest w domu. Leży na tapczanie. Tomasz przysiada obok, dotyka ostrożnie jej włosów, a ona – jakby próbowała zapaść się pod ziemię.

– Nie dotykaj mnie!

– Proszę, posłuchaj…

Zakrywa dłońmi uszy.

– Przestań. Przestań mówić. Zostaw mnie!

Siedzi bezradny. Ona przez chwilę milczy, a potem:

– Och, idź stąd!

Dość tego! Wstaje i odchodzi. Rozgoryczony. Dlaczego ona nie chce nawet go wysłuchać? Dobrze wie, dlaczego. Nie ma co udawać, że nie.

Nie śmie już do niej iść. Leży na wersalce. Ogromny księżyc jasno oświetla wnętrze. Jeszcze dwie godziny temu taki był rozbawiony, radosny, taki zadowolony, że może potańczyć. To nic – uspokaja sam siebie. Jutro niedziela, cały dzień mają przed sobą. Powie jej, jak było i wszystko wróci do normy.

Rano na jego przyjście, na próbę mówienia, ona reaguje podobnie jak wieczorem. Oczy ma podkrążone, jakby wcale nie spała. Po godzinie Tomasz odważa się stanąć w progu, zapytać, czy będzie jadła.

– Zostaw mnie – mówi. Odwraca głowę, nie chce nawet patrzeć.

Próbuje sam trochę zjeść. Potem sprząta. W końcu siada do fachowej literatury i co chwila przyłapuje się na tym, że w ogóle nie wie, co przeczytał, musi cały fragment czytać od nowa. Nareszcie słyszy, Ewa wstaje, idzie do łazienki. Potem do kuchni. Może tam pójść? Nie. Jeżeli poszła coś zjeść, niech spokojnie zje. Po chwili ona wraca. Otwiera drzwi szafy, zrzuca coś na podłogę, przesuwa krzesło. Tomasz znowu staje w drzwiach.

– Eli…

Siedzi już ubrana przed lustrem, rozczesuje włosy. Na jego głos reaguje drgnięciem, zamiera z grzebieniem w ręku.

– Idźże stąd. Daj mi spokojnie myśleć.

– O czym ty chcesz myśleć? Nawet nie wiesz, jak to było. Pozwólże sobie powiedzieć!

Ale ona już po pierwszym jego zdaniu zakryła uszy. Po paru minutach idzie do przedpokoju, żeby się ubrać do wyjścia. Bierze ją za ramiona, odwraca ku sobie, już zły i trochę zrozpaczony.

– Ona zrobiła to tak nagle, że w ogóle nie zdążyłem zareagować.

Aż kurczy się pod jego dotknięciem.

– Puść mnie! – woła. – Dlaczego mnie nie zostawisz?

Pozwala jej wyjść. I dopiero kiedy mija godzina za godziną, a ona nie wraca, zdaje sobie sprawę, że nie powinien był jej na to wyjście pozwolić. Już pora obiadowa. Już zapada mrok. Dzwoni do Thylmanów – Ewy nie ma. O Boże! Co ona wymyśliła? Gdzie poszła? Telefon! Matuszewski pyta, czy może ich odwiedzić.

– Nie dziś. Ewy nie ma w domu. Proszę cię, innym razem, nie dziś!

Przed jedenastą dzwoni, chyba z automatu, Lisowski.

– Chciałem pana poinformować, że Ewa będzie nocowała u nas.

– Co z nią?!

– To pan powinien wiedzieć.

Lisowski odpowiada tak lodowatym tonem, jakby posądzał Tomasza o wszystko najgorsze. Wobec jego niechęci Tomasz czuje się bezradny. Jeszcze pyta:

– To ona prosiła, żeby pan zadzwonił?

– Nie. Uznałem jednak, że trzeba zadzwonić. Dobranoc.

W telefonie już tylko ciągły sygnał.

Nie spodziewał się, że nie wróci na noc. Nie jest jednak aż tak źle, jak bywało. Czeka na nią w jej własnym mieszkaniu, więc jest pewny, że wcześniej czy później wróci. Spodziewa się jego dziecka, więc wróci na pewno. Musi się tylko zdobyć na cierpliwość, na czułość, jakoś ją przeprosić. Jutro pójdzie po nią do pracy. Już nieco spokojniejszy, zasypia.

Oczywiście wygląda to inaczej, niż sobie wyobrażał. Następnego dnia ona wychodzi z urzędu w towarzystwie kolegi. Tomasz widzi, jak udaje, że go oczekującego nie dostrzega. Marek Wójcik odprowadza ją na przystanek, pomaga wsiąść do autobusu i wsiada razem z nią. Tomasz zostaje sam, zdezorientowany, bo autobus, do którego wsiedli, nie jedzie wcale w kierunku ich domu ani nawet do Lisowskich.

W mieszkaniu znowu nie jest w stanie niczym się zająć. Bierze gitarę. Jak dobrze, że ją ma, że z jej pomocą może uciec od niewesołych spraw. Palce przebiegają struny, szukają dźwięków i w końcu zaczyna się snuć melodia piosenki śpiewanej na weselu przez Batowskiego. Ot! i zagrożenie przyszło wcale nie z tej strony, z której się go spodziewał. I nie w takiej, jak się spodziewał, postaci.

Ewa znowu na noc nie wraca. Ale tym razem nikt już nie dzwoni, pozostaje mu wierzyć, że i tę noc spędza u Lisowskich.

Następnego dnia znowu jest pod urzędem. Postanawia do niej podejść bez względu na obecność Wójcika. Czeka na próżno. Wraca do domu, gdzie zastaje kartkę: Wyjeżdżam, Tomku. Co będzie później – nie wiem. Ulga. Zwykle wyjeżdżając niespodzianie w delegację, zostawia mu taką kartkę. Informację, że wyjeżdża i kiedy wróci. Tym razem widocznie nie jest pewna, czy zdąży wrócić dziś. Ale fakt, że w ogóle zostawiła wiadomość, już jest pocieszający. Toteż idzie kupić na przeprosiny trzy piękne gerbery, stawia je w jej pokoju przed lustrem. Przy tej okazji postanawia częściej niż ostatnio obdarzać ją kwiatami. Czeka do jedenastej. Widocznie tam została. Kładzie się spać.

Ale Ewa następnego dnia również nie wraca.

Nazajutrz więc koło południa dzwoni do wydziału. Może wróciła rano i jest w pracy? Odbiera Wójcik. Na pytanie Tomasza o żonę odpowiada:

– Niestety. Odkąd wzięła urlop, nie pokazała się u nas.

Tomasz gapi się bezmyślnie w okno – zaskoczony, zdumiony. Potem powoli zaczyna do niego docierać inny sens pozostawionej przez Ewę informacji. Wyciera chustką mokre od potu czoło.

– Panie Stefanie – mówi do Króla – muszę natychmiast wyjść. Jeżeli to będzie możliwe, wrócę po południu.

Spojrzawszy na niego Król pyta:

– Trzeba w czymś pomóc? Może podwieźć?

Tomasz nie najlepiej się czuje, ale kręci przecząco głową. Trzęsącymi się rękami nakłada kożuch.