12

Eli-Elinko! Ginę tu bez Ciebie. Przecież mnie kochasz, więc dlaczego…

Patrzy na kartkę i nie jest pewny żadnego z napisanych słów. Wszystko pobrzmiewa fałszem. Każde z tych słów, kiedyś budzących absolutną wiarę, tu, na papierze, wygląda jak kicz. Nawet to Eli-Elinko jest sztuczne – tyle razy mówione do niej jak zaklęcie najczulszej miłości; otulał ją, spowijał tym wymyślonym prawie na samym początku ich bycia razem imieniem jak sukienką z samych najpiękniejszych zapachów i tonów. Szloch! Tomasz zakrywa rękami twarz. Potem próbuje od nowa.

Jaskółeczko! Nie wolno małym ptaszkom fruwać tak daleko. Wróć!

On, który pisywał wiersze, teraz jest bezsilny. Cały ten ich miłosny kod stracił swoją świeżość, swoje lśnienie, pobłyskuje tandetnym blaskiem.

Trzy tygodnie Tomasz przetrwał w otępieniu, nic nie rozumiejący. Funkcjonował jak automat. Po pracy jechał do Thylmanów, początkowo żeby się dowiedzieć, czy nie ma od Andrzeja wieści, a potem, kiedy już się przyzwyczaił, że nie, żeby tam u nich usiąść w kącie na kanapie i trwać. Aldonka dawała mu obiad, zamieniała z nim parę zdań sama niespokojna, dlaczego Andrzej nie odpowiada. Leszek nieufnie go omijał milczącego, siedzącego bez ruchu, i nareszcie dwa dni temu – telefon! „Ewa jest u Andrzeja. Ale nie możesz tam jechać. Ona musi spokojnie urodzić Piotrusia.” Życie napisało program, w którym on – jest elementem zbędnym. Dane: tomasz, furtak – gdzieś tam zakodowane w pamięci – zbędne. „Andrzej się nią zaopiekuje. Lepiej niż ty.” Lepiej niż on, lepiej niż on… Za każdym razem tamci, wszyscy inni, byli lepsi niż on. Batowski też jest lepszy. Człowiek czynu! Taki – co to po trupach do celu. Tomasz wie, że to kłamstwo. Już kiedyś, nienawidząc Batowskiego, był zmuszony przyznać mu wyższość. Choć niby w czym? W byciu człowiekiem. Właśnie tak. Jego słowa, jego czyny są jasne i proste, jakby się nigdy nie wahał, jakby od razu wiedział, jak żyć. A on, Tomasz? Wybiera wahając się długo i kiedy już wybierze, wybór okazuje się często wątpliwy.

Stali. On trzymał ją w objęciach, nie licząc się wcale z obecnością rywala – „To, że jest twoją żoną, nie znaczy, że jest twoją własnością” – a ona go nie odepchnęła, nie umknęła mu, twarz miała przytuloną do jego piersi, niewidoczną, ale za to widać było pochylony profil Andrzeja – żyłę, która mu wystąpiła na skroni i pulsowała drobnym rytmem, uśmiech półbłogi, półbolesny – po chwili usta zanurzył w jej włosach i przymknął powieki; trwali tak o wiele za długo. Poczuł wtedy swoją bezsilność i ból serca. Andrzej nie uważał za stosowne wychodzić do przedpokoju. Wziął ją w ramiona przy nim, nowo poślubionym mężu, oznajmiał mu o swoim uczuciu, którego nie myślał się wstydzić ani nie myślał się wyrzec, zgodnie z udzielonym mu niegdyś ostrzeżeniem: „Jeżeli zostawisz ją, jeżeli opuścisz ją kolejny raz, będę uważał Ewę za kobietę wolną”. On przecież zapomniał o ostrzeżeniu, zostawił ją, wyjechał do Londynu, pewny jej miłości jak własnej. Sam dał tamtemu prawo… A ona? „Eli-Elinko, Jaskółeczko moja kochana!” – i w przeciwieństwie do tych słów na papierze, te w myśli znowu są najprawdziwsze, nasycone serdeczną krwią.

Eli! Błagam Cię, wróć! – Tomek.

Tylko tyle. List tej treści Tomasz wysyła następnego dnia do Katowic.

***

List jednak do Ewy nie dociera. Wyjęty ze skrzynki przez Andrzeja jadącego do pracy, zostaje włożony do kieszeni na drzwiczkach samochodu i potem Andrzej, który być może w pierwszej chwili po wyjęciu z prostej uczciwości list by Ewie oddał, zaczyna się zastanawiać, czy nie powinien, czy nie ma obowiązku ustrzec jej przed niepokojem, przed rozterką, bo przecież nie tak trudno się domyślić treści tego listu, skoro już został napisany i wysłany. A jeszcze później Andrzej, wracając po szychcie zmęczony, senny, zapomina listu w samochodzie, zastaje Ewę czekającą na niego ze śniadaniem i zanim siądzie do stołu, całuje jej obie ręce.

To, co teraz jest między nimi, w niczym nie przypomina trzech poprzednich miłosnych spotkań.

Ewa przyjechała, kiedy był w pracy. Wrócił razem z Zemłą i poszli prosto na obiad. Byli zgłodniali i zadowoleni, bo robota szła nieźle. Już od tygodnia nie było żadnej awarii. I wtedy Zemłowa powiedziała:

– Ma pan gościa. Niech pan idzie i przyprowadzi go na obiad – uśmiechała się przy tym filuternie.

Zaskoczony poszedł i zastał ją śpiącą na swoim tapczanie. Serce zupełnie oszalało. Raz, drugi zamykał i otwierał oczy, nie wierząc w to, co widział. Podszedł i przyklęknął, bo tak było wygodniej patrzeć na jej zmalałą, zeszczuplałą twarz. Oparł czoło o rozrzucone na poduszce włosy. Udało mu się odetchnąć głęboko. „Przecież ja nie śpię. To nie sen” – pomyślał. Potem pukał Zemła, pewnie żeby ich zabrać na obiad. W końcu przyszła Zemłowa. Zajrzała. Zobaczyła go klęczącego z głową na poduszce, ją śpiącą i cofnęła się cichutko. Wreszcie Ewa, być może wyczuła jego obecność, otworzyła oczy.

– Andrzejku!

Podniósł twarz pobladłą ze wzruszenia.

– Wstawaj, Eweńka. Pani Helena czeka z obiadem.

Nie było żadnego witania, żadnych pocałunków. Wyszedł z pokoju, żeby mogła się ubrać, potem wziął ją za rękę i zaprowadził do Zemłów.

– To Ewa – powiedział – moja kobieta.

I w ten sposób ją sobie przywłaszczył.

Jedli. On cały czas milczał i chłonął ją oczyma. Zemła, jak to miał we zwyczaju, opowiadał rozmaite kopalniane anegdotki. Pani Helena i Ewa coś tam dorzucały. A on – tylko patrzył. Czasem przymykał oczy i znowu je otwierał. Tylko patrzył i mienił się na twarzy. W końcu było po obiedzie i Ewa zapytała:

– Pójdziemy już?

Kiedy otwierał drzwi swojego mieszkania, Zemłowa nagle go odwołała i tam, w przedpokoju – może zaniepokojona tym patrzeniem, w którym było całe jego pragnienie – powiedziała:

– Pan wie, że ja dla pana jak matka. Ona już niedługo będzie rodziła. Musi pan ją uszanować, zapomnieć przy niej, że jest mężczyzną. Bo może pan skrzywdzić i ją, i dziecko. Przepraszam, że ja tak, ale pomyślałam, że może pan wcale o tym nie wie.

– Nie wiedziałem, pani Heleno. Dziękuję.

Przyszedł do Ewy już innym człowiekiem. Przepełniony opiekuńczą czułością, obawą, by jej nie ukrzywdzić. W niczym nie przypominał tamtego spragnionego ponad wszystko kochanka, co siłą swojego uczucia potrafił ją przenosić o setki kilometrów. Ewa czekała na niego, stojąc na środku pokoju, spojrzała pytająco.

– Pani Helena kazała mi cię szanować. Zapomnieć przy tobie, że jestem mężczyzną.

– Cieszę się, że ci powiedziała. Niezręcznie było mi o tym mówić. Przyjechałam, a tu…

– To nic. To nic, Eweńka. Będę sobie dalej o tobie marzył tak, jak przez te wszystkie miesiące. Byleś urodziła szczęśliwie. Przynajmniej mogę teraz na ciebie patrzyć.

Było to jednak więcej niż patrzenie. Ewa uparła się sama robić śniadania i kolacje – „Coś muszę robić, czymś się zajmować, Andrzejku” – i ile razy podawała mu jedzenie, wzruszenie obejmowało go całego, ogarniało jak fala. Brał jej rękę, całował, przytulał do policzka, a ona musiała wyczuwać, jak jej pragnie, cofała rękę zmieszana.

Zaczynała się wiosna – już była w powiewach wiatru, w coraz mocniej przygrzewającym słońcu – i tym trudniej było mu nad sobą panować, ciało nie chciało słuchać rozumu ani serca. Ulitowała się nad nim leżącym z szeroko otwartymi oczyma, przyszła do niego na tapczan.

– Połóż się za mną, Andrzejku. Obejmij mnie. Przytul mocno. Chcę cię mieć bliziutko przy sobie.

Zaspokoił swoje pożądanie w cieple jej ciasno zatulonych ud, z taką siłą obejmując ją ramionami, tak zaciskając palce na jej piersiach, że kiedy było już po wszystkim, przeraził się, zawstydził.

– Przepraszam! Bolało? Przepraszam! Chyba zwariowałem.

Chciał się odsunąć.

– Jeszcze nie uciekaj ode mnie. Daj ręce.

Z powrotem położyła na piersiach jego dłonie.

Po doznaniach tego wieczoru, tak intensywnych, że zatracił się w nich jak w zaczarowanych światach, wydało mu się czystym szaleństwem oddawać list Tomasza. List został na dawnym miejscu, potem już prawie zapomniany.

Teraz gdy Ewa pozwala mu być obok siebie, czuje się człowiekiem ogromnie szczęśliwym. Zemła rozpowszechnił wiadomość, że inżynier wkrótce będzie ojcem i ludzie uśmiechają się do niego życzliwie, razem z nim czekają tego rzekomego ojcostwa.

Na trzydziestego marca zapowiedziano wizytę ministra górnictwa. Andrzej musi pójść w galowym mundurze. Zawsze wstydził się tego stroju. Czuł się w nim jak przebieraniec. Dzisiaj, przy Ewie, jeszcze bardziej niż zazwyczaj skrępowany, trochę zły – bo ogląda go z uśmiechem, wydaje mu się, że rozbawiona – próbuje wyjść rzuciwszy zaledwie „do widzenia”, ona go jednak zatrzymuje, zastępuje mu przejście.

– Pocałuj mnie, sztygarze. Czy może górnicy w galowych mundurach nie powinni całować kobiet.

– Śmiesznie w tym wyglądam. – Patrzy na nią niepewnie.

– Nie przejmuj się, Andrzejku. Pocałuj mnie! – to mówi już poważnie, bez uśmiechu.

A kiedy Andrzej po galówce wraca do domu, dowiaduje się od pani Heleny – że Ewę pogotowie zabrało do szpitala.

***

Piotruś rodzi się o godzinie trzynastej dwadzieścia i początkowo wydaje się, że wszystko jest w porządku. Jednak na drugi dzień Ewa zaczyna gorączkować. Temperatura rośnie szybko. Lekarz coś tam do Andrzeja mówi, o czymś go informuje, ale ten – nic nie rozumie. Patrzy zrozpaczonymi oczami powtarzając:

– Co z nią? Co z nią, panie doktorze? Co ja mam robić?

Lekarz spogląda z niesmakiem, zniecierpliwiony.

– Uspokoić się, drogi panie. Zażyć sobie kropelek i uspokoić się.

Odwraca się, żeby udzielać informacji innym, a Andrzej stoi bezradnie zapatrzony w zadeszczone okno i stoi na tyle długo, że lekarz w końcu, gdy już poinformował pozostałych, mówi:

– Proszę za mną.

Zabiera Andrzeja do swojego gabinetu, każe umyć ręce, włożyć wyjęty z szafki własny fartuch i prowadzi go do Ewy.

Leży z przymkniętymi powiekami, Andrzej przysiada na brzegu łóżka.

– Ewuś! – mówi – Ewulka! co ty mi robisz?

Otwiera lśniące od gorączki oczy.

– Nie mogę spać. Wcale nie mogę zasnąć – skarży się niemal szeptem. A potem nieco głośniej: – Nie przynoszą mi Piotrusia. Andrzej, co z nim? Dlaczego mi go nie przynoszą?

Lekarz ciągle stoi obok, a co dziwniejsze – reaguje.

– Pani przy tej gorączce i podawanych lekach nie może go karmić. Siostro! Proszę przynieść dziecko.

I w ten sposób Andrzej może je także zobaczyć, zupełnie maleńkie, z jasnym puszkiem na głowie i miniaturową piąstką koło twarzyczki. Może zobaczyć uśmiech Ewy tak szczęśliwy i czuły, a jednocześnie „biedny”, że zachciewa mu się płakać. Ale zaraz lekarz go stamtąd zabiera.

Mijają dni, a Ewa nadal chora. Przeniesiona do izolatki w obawie przed infekcją, nie widuje dziecka. Andrzej siedzi u Zemłów roztrzęsiony.

– Niech pan jedzie do Niej, do Piekar – mówi Zemłowa. – Jeżeli pan chce, pojadę i ja.

Kościół już zamknięty. Otwiera im młody wikary bez specjalnych oporów. Wystarczyło mu popatrzeć na twarz Andrzeja rzeźbioną bolesnym cieniem. A gdy idą do ołtarza, pyta:

– W czyjej intencji mam się modlić?

– Ewy. Ewy i Piotrusia.

Potem klękają.

– Dałaś mi ją. Prosiłem i dałaś mi ją. Nie zabieraj!

I tak jak poprzednio, Andrzej czuje całe zuchwalstwo, całą niestosowność tej prośby. Milknie. Nie miał prawa prosić o nią, która jest żoną innego, matką jego dziecka. I nie pomaga usprawiedliwienie, że to ona sama zostawiła tamtego i przyjechała, zapewne nie bez powodu. Musiała doznać od niego zła. I jego obowiązkiem jest zaopiekować się nią, uchronić… Bezsilność. Ma wrażenie, że swoją prośbą o bycie z nią, prośbą, która została spełniona, wyrządził jej krzywdę, że to przez to jej choroba. Wszystko się poplątało, zasupłało! „Matko Boża, uchroń ją! Ja nie jestem ważny.” Potem myśli, że nikomu nie chciał wyrządzić zła, starał się żyć uczciwie, kochał ją bardziej niż siebie samego i staje mu w pamięci twarz Tomasza, pobladła, kiedy trzymał Ewę w ramionach następnego dnia po ich ślubie, zupełnie się z tamtym nie licząc, jakby to on, a nie Tomasz, był tym nowo poślubionym. Odwozi Zemłową do domu i jedzie na pocztę.

– Aldonko, przekaż mu, że Ewa urodziła Piotrusia, że jest chora, ma gorączkę i nie mogą jej z tego wyciągnąć. Strasznie jest biedna. Zadzwonię znowu za dwa, trzy dni. Piotruś zdrowy, taki maciupeńki, tylko że ona nie może go karmić.

Nie spełnia swojej obietnicy. Następnego dnia lekarz proponuje, żeby dziecko zabrać do domu i Andrzej zaczyna się opiekować Piotrusiem. Nie ma już teraz chwili wypoczynku. Umęczony, zrozpaczony stanem Ewy, wciąż ciężkim, karmi, przewija i kąpie dziecko sam, powierzając je opiece Zemłowej tylko, kiedy jedzie do pracy albo do szpitala.

– Jestem twoją mamą i twoim ojcem – mówi do Piotrusia, a Piotruś na jego palcu zaciska swoje maleńkie paluszki.

Dopiero po kilku dniach gorączka Ewie opada, równie nagle jak się pojawiła i po kolejnych trzech pozwalają ją zabrać. Gdy jadą do domu, Andrzej sięgnąwszy do kieszeni drzwiczek natrafia na zapomniany list Tomasza i po chwili wahania podaje go Ewie. Ona trzyma list w bezsilnie złożonych na kolanach dłoniach i tak dojeżdżają do mieszkania. Niemal zaraz Andrzej przynosi od Zemłów śpiącego Piotrusia, kładzie go na tapczanie obok matki. Wtedy w jej oczach pojawiają się łzy i ściekają po wychudłej twarzy.

– Myślałam, że już go nie zobaczę. – I niepokoi się: – Gdzie ten list, Andrzejku? Gdzie on jest?

Andrzej odnajduje list wsunięty do kieszeni jej płaszcza, przynosi, a potem jeszcze otwiera, bo ona nie ma siły przedrzeć koperty. Ewa czyta te zaledwie parę słów, składa kartkę i Andrzej jest przekonany – pobiegła myślą do ojca swego dziecka, ale ona się skarży:

– Nie będę go karmiła…

Nie zadbano o ściąganie jej pokarmu, a ona sama nie miała na to siły. Leży zmęczona tą niedaleką podróżą, jakby spała. Obok syn. Tak śpiąc, wydają się Andrzejowi bardzo do siebie podobni. Czuje ulgę, że Piotruś podobny jest do matki. „Mam was tutaj oboje! – mówi sobie w myśli, a potem: – Będzie, jak zechcesz, Złoty Ptaszku.” I już odrobinkę mniej jest pewny tego swojego wielkiego szczęścia, o którym przedtem myślał, że wystarczy go na całą drugą połowę życia. Musi zjeść obiad i jechać do pracy.

Gdy wraca, Ewa już wie od Zemłowej o jego opiece nad Piotrusiem. Zresztą zaraz ma okazję sama zobaczyć, jak go kąpie i karmi, a na noc zabiera do siebie, do drugiego pokoju, żeby mogła spokojnie wypoczywać. Potem z największą troskliwością karmi ją. Aż w pewnym momencie, ku jego przerażeniu, zaczynają Ewie spływać po twarzy ogromne łzy.

– Co tobie?

– Nie mogę ci pomóc – zanosi się szlochem – nie mam wcale siły. Ani odrobinki.

Delikatnie ją przygarnia. Znowu ma jej głowę na sercu. Kołysze ją, kołysze w ramionach.

– No, no. Taki zły przykład dajesz Piotrusiowi.

Powoli się uspokaja i niemal zasypia z głową na jego piersi. Andrzej może się w końcu położyć.