13
Tomasz obnosi ściągniętą bólem twarz. Przesiaduje do wieczora przy komputerze i Król zaniepokojony, krępując się pytać o powód, dzwoni do profesora Matuszewskiego.
– Panie profesorze, dzwonię w sprawie pana protegowanego.
– Czyżby się pan na nim zawiódł? Nie uwierzę.
– Nie, to nie to. On pracuje o wiele za dużo. Co tam u niego w domu? Co z żoną? O ile mi wiadomo, spodziewała się dziecka. On wygląda jak ktoś, kogo spotkało nieszczęście. Pan nic nie wie?
– O, Boże! – mówi Matuszewski przestraszony. – Chyba nie stało się jej nic złego. Pojadę tam dzisiaj. Jutro dam panu znać.
I gnany niepokojem o Ewę, jedzie wieczorem do Furtaków.
Otwiera Tomasz. Profesor ma okazję przekonać się na własne oczy, że Król nie przesadzał. Idą do pokoju. Tomasz staje na środku, jakby nie wiedząc co zrobić z tym niespodziewanym i niepożądanym gościem, patrzy w dywan.
– Dasz mi herbaty? – pyta Matuszewski. – Bardzo zimno.
– Tak. Oczywiście.
Wychodzi do kuchni i nie wraca na tyle długo, że profesor idzie za nim. Tomasz siedzi zapatrzony w stół. Woda chyba już od dawna się gotuje.
– O, już się zagotowała.
Dopiero po tej uwadze Tomasz wstaje i nalewa do szklanek.
– Zostańmy tutaj – proponuje Matuszewski. – Gdzie Ewelina? Co z nią? Co z Piotrusiem?
– Z Piotrusiem dobrze. Z nią – nie. Ma gorączkę. Nie mogą jej z tego wyciągnąć.
Powtarza informację słowami, którymi została mu przed kilku dniami przekazana przez Aldonę.
– Gdzie ona leży? W klinice? Mam tam znajomych. Będę interweniował. No mówże, gdzie ona jest? – denerwuje się profesor.
– W Katowicach. – Tym razem Tomasz patrzy na przeciwległą ścianę.
Matuszewski zaskoczony upija herbaty. Nie rozumie.
– Powiedz od razu wszystko. Proszę cię.
– Dlaczego miałbym ci cokolwiek mówić? No? Dlaczego? – pyta Tomasz głuchym głosem i znowu wychodzi.
Matuszewski odnajduje go w pokoju przy oknie.
– Tomasz! Całe życie przesiedziałem przy biurku, przy komputerach, nie miałem czasu na kobiety. Aż zobaczyłem tutaj ją. Wiesz, ile mi zostało lat? Może kilka. Ja nie mogę pozwolić sobie na to, żeby ją stracić. Żeby stracić możliwość widywania jej.
– Ach tak? – Tomasz dziwi się z ironią. – Ty także nie możesz jej stracić? Ciągle wkoło jakby za dużo chętnych na moje kobiety. – I z gniewem: – Już ją straciłeś. Ona się na mnie obraziła i pojechała sobie do Katowic, do pana inżyniera Andrzeja Batowskiego. Jemu urodziła moje dziecko. Rozumiesz?!
Matuszewski stoi przez chwilę osłupiały, a potem chwyta Tomasza za ramiona i zaczyna nim potrząsać – taki dużo od niego niższy, siwy i zrozpaczony.
– Oddałeś ją? Oddałeś? – krzyczy i aż się od krzyku czerwieni.
– Milcz, człowieku – mówi Tomasz szeptem – bo uderzę.
I już nie może tego dłużej wytrzymać, zanosi się szlochem.
– To twoje dziecko? – pyta Matuszewski.
– Moje.
– Więc jedziesz tam i ich zabierasz.
– Nie chciała ze mną rozmawiać. Nie chciała słyszeć, co do niej mówię.
Profesor kręci głową.
– Nawet jeśli zrobiłeś jej coś złego, to czy jesteś pewien, że ona tam na ciebie nie czeka? Że nie czeka, aż po nich przyjedziesz?
Tomasz przełyka ślinę. Nie ma już pewności, jak to z nimi jest, z Andrzejem i z nią. Do kochanka nie jedzie się, żeby urodzić cudze dziecko. Można jednak pojechać do przyjaciela i czekać, że mąż przyjedzie, przeprosi, zabierze.
Łapie Matuszewskiego w objęcia.
– Jadę! Dziś! Zadzwoń do Króla, że musiałem.
Rozgląda się nieprzytomnie po mieszkaniu. Co zabrać? Nie, nic nie trzeba. Do pociągu jeszcze dwie godziny.
***
Otwiera Andrzej. Przez chwilę stoi zaskoczony, a potem drzwi zatrzaskuje mu przed nosem. Tomasz siada na schodach, opiera czoło na zaplecionych dłoniach. Nie wykonuje żadnego ruchu, kiedy po półgodzinie drzwi się uchylają i zamykają ponownie. Teraz już nie czeka długo. Andrzej wychodzi i siada obok. Tomasz z trudem otwiera usta.
– Co z nią?
– Już lepiej. We wtorek ją przywiozłem.
– A Piotruś?
– W porządku.
Milczą.
– Pozwól mi ich zobaczyć.
– Nie. Nie masz pojęcia, w jakim ona jest stanie.
Milczą.
– Coś ty jej zrobił – pyta Andrzej – że tu przyjechała?
– Nic ci nie powiedziała.
– Nic.
Tomasz przez moment się waha.
– Był taki incydent z Agnieszką Olecką, ale Aldonka twierdzi, że to nie mogło być to. Więc nie wiem. Już nic nie wiem – mówi bezradnie.
– A to z Agnieszką, to co?
– Tańczyłem z tą małą i ona przytrzymała mi głowę, pocałowała prosto w usta. Na to weszła Ewa. Nie chciała już ze mną rozmawiać, nocowała u Lisowskich, potem wyjechała. Nie wiedziałem gdzie, co się z nią stało. Przez trzy tygodnie nie wiedziałem, co się z nią stało. – Głos ma schrypnięty. – Dopiero jak zadzwoniłeś…
Milczą.
– Pójdę, zapytam – i Andrzej odchodzi do mieszkania, do Ewy.
– Ewuńka, co on ci zrobił, że jesteś tutaj ze mną?
Podnosi na niego pytające, nagle spłoszone oczy.
– Tak, przyjechał. Ale jeśli cię ukrzywdził, nie wpuszczę go.
Ewa przymyka oczy. Leży bezsilna, a potem szept:
– On mnie nie skrzywdził, to ja…
– Mam go wpuścić?
Porusza wargami, ale Andrzej nic nie słyszy. Z kącika oka ku skroni spływa łza. „Nie płacz! Zrobię wszystko, co zechcesz, tylko nie płacz” – błaga ją myślą. Potem idzie i wpuszcza Tomasza.
– Zdejmij to. Umyj się porządnie. Masz tu ręcznik i maszynkę, ogól się. Nie jesteś zaziębiony? Żebyś im nie zawlókł jakich zarazków.
Tomasz idzie do Ewy. Andrzej widzi, jak przyklęka w tym samym miejscu, gdzie niedawno klęczał on sam i tak samo, jak on wtedy, kładzie głowę na jej poduszce. Ręka Ewy długo się waha, aż w końcu zanurza palce we włosach Tomasza. „To już – myśli Andrzej. – Już koniec. Zabierze mi i ją, i Piotrusia. Już ich nie będę tu miał. To koniec! Przeżyłem to wszystko najtrudniejsze, przemęczyłem się, a teraz on przyjechał i zabierze mi ją.” Przypomina sobie, co powiedział Tomasz. Że przez trzy tygodnie nie wiedział, gdzie ona jest. A potem już wiedział, że przyjechała do niego. W końcu, że chora. Nie było mu łatwo. Jemu samemu też nie było łatwo. Ani jej. „Wszyscy się męczymy.” I jeszcze raz myśli, że gdyby jadąc wtedy do Lublina wystrzelił w drzewo… Po co aż tak. Wystarczyło jej nie mówić: „Czekam na ciebie i Piotrusia każdego dnia” – i nie byłoby tego ogromnego szczęścia i tego ogromnego nieszczęścia. Potem zdaje sobie sprawę, że przecież Ewa w takim stanie nie pojedzie, że będzie tu z nim co najmniej kilka albo kilkanaście dni. A Tomasz? Na Boga! Chyba tu nie będzie siedział. Andrzej sobie postanawia, że za nic nie zgodzi się na jego obecność, bo to by było już o wiele więcej, niż człowiek potrafi znieść. Ale jeszcze przez kilka godzin tę obecność musi znosić. Mało! Jeszcze musi ich wszystkich nakarmić, uprać pieluszki, zajmować się Piotrusiem i Ewą, uczesać ją dla tamtego, kiedy ona spojrzawszy w łazience w lustro powie:
– Jak ja strasznie wyglądam. Jak czarownica. Przyczesz mnie, proszę. Choć troszeczkę.
Siada na stołku bezsilnie o niego wsparta i on rozczesuje jej włosy, a potem gdy Ewa wstaje i załamują się pod nią kolana, bierze ją na ręce, zanosi do łóżka. Nie widzi reakcji Tomasza, bo ani razu na niego nie spojrzał. Stara się go nie dostrzegać, a przecież tak bardzo jest świadomy jego obecności, że kiedy w końcu jedzie do pracy, czuje się jak ktoś, kto wyszedł z więzienia na wolność.
W kopalni wypadek! Młodemu chłopakowi, Alfredowi Rudce, węgiel przygniata palce. „Głupi gówniarz!” – wybucha Andrzej wracając do domu, nagle wściekły. „Jeżeli on tam jeszcze jest, wyrzucę go” – postanawia. Z kolei przeżywa chwilę potwornego strachu, że Tomasz ich zabrał i pojechali. Ale Tomasza nie ma. Ewa i Piotruś leżą obok siebie na tapczanie, śpią. Doznaje ulgi. Przez kwadrans może spokojnie siedzieć i sobie na nich patrzeć. Znowu narzuca mu się to ogromne podobieństwo Piotrusia do matki. „Może to nie jest syn Tomasza? Może ona się pomyliła?” A przecież wie, musiałaby się pomylić aż o cały miesiąc. Zabiera dziecko do kąpieli, potem je karmi i przynosi kolację dla Ewy.
– Ja sama – mówi ona.
Zaraz się jednak okazuje, że sama nie może, więc karmi ją tak, jak poprzedniego dnia, tyle że dzisiaj jest między nimi obecność Tomasza, przedtem zupełnie niewyczuwalna, więc nic do siebie nie mówią. A gdy spotykają się wzrokiem, ona ma w oczach błaganie i Andrzej wzrok spuszcza, patrzy na talerz albo na szklankę, potem odchodzi. Przy drzwiach dopada go jej szept:
– Andi!
Zamiera. Ewa jednak milczy. Wraca powoli do tapczanu, siada i tak jak wczoraj przygarnia ją. Kładzie jej głowę na swojej piersi.
Cisza – zaczyna istnieć – stopniowo się nasyca – już ciąży.
– Kiedy leżałam w szpitalu, coraz bardziej chora, coraz słabsza, spodziewając się śmierci, myślałam o różnych rzeczach…
– I ja miałem czas wtedy myśleć.
Ewa z wysiłkiem odwraca głowę, dotyka ustami jego serca. Zmącona czara ciszy uspokaja się powoli, klaruje.
***
Andrzej nie wie, że kiedy Tomasz poszedł do pociągu, między Zemłową a Ewą miała miejsce następująca rozmowa:
– Nic brat do pani niepodobny.
– Andrzej powiedział, że to mój brat?
– Nie, ale to samo nazwisko, jak się przedstawiał, to myślałam…
– To mój mąż, pani Heleno.
– Matko Boska! – Zemłowa nagle zmieszana, a zaraz potem przerażona, zaniepokojona: – Ale Piotruś pana Andrzeja?
– Nie.
Więc po chwili:
– Pani pana Andrzeja nie zostawi, nie pojedzie?
Ewa z oczami pełnymi łez:
– Pojadę.
W Zemłową jakby wstąpiła lwica broniąca małego.
– Pan Andrzej panią kocha, że w życiu czegoś takiego nie widziałam. Żaden ojciec nie zrobiłby dla dziecka tyle, co on dla Piotrusia. Jakże go pani zostawi? Sumienia trzeba nie mieć!
– Pani Heleno, kiedy tam, w szpitalu, leżałam chora, przerażona, że Piotruś nie będzie miał matki, zrozumiałam, że powinien mieć także ojca.
Zemłowa stała roztrzęsiona, nieszczęśliwa, ale to, co powiedziała Ewa, było zbyt oczywiste, żeby śmiała protestować. W końcu jeszcze rozdygotanym głosem, lecz tryumfująco zawołała:
– Pan Andrzej was nie odda! Nie zgodzi się!
– Myślę, że już się zgodził, skoro go tutaj wpuścił.
Ewa wyczerpana przymknęła oczy.
– O, Jezu, Jezu! Jakże teraz będzie?
Zemłowa z nagłym płaczem wypadła z mieszkania.
***
Po trzech dniach, gdy Andrzej wychodzi do pracy, Ewa nie pozwala odnieść Piotrusia do pani Heleny. Nie przyjmuje jego pomocy idąc do łazienki. Sama je, choć Andrzej wyraźnie widzi, jak od wysiłku dygoce jej ręka niosąca szklankę do ust. Chce mu się płakać, że ona taka biedna, że tak stara się pokonać swoją niemoc, tak się spieszy nie przyjmować pomocy.
Każdego kolejnego wieczoru przytula ją na chwilę do serca i coraz bardziej się boi, że ona właśnie dziś, właśnie w tym momencie powie:
– Muszę jechać, Andrzejku.
Mija tydzień, drugi – nie mówi nic. Więc Andrzej zaczyna żyć nadzieją – może nie powie wcale? I wieczorem, trzymając jej głowę na piersi, błaga myślą: „Ewa, Eweńka, zostań ze mną! – A potem przestraszony, że prosi o zbyt wiele: – Choć jeszcze trochę, choć tyle, żebym mógł znowu z tobą być.” Tak jej pragnie, tak przywołuje ku sobie, że pozwala mu położyć się obok.
– Jeszcze nie można – ostrzega.
– Ja wiem. Ja tak jak przedtem…
A rano, gdy już na terenie kopalni Andrzej idzie w stronę biura, Zemła, który był na nocnej zmianie, woła za nim:
– Andrzej!
Batowski przystaje zdumiony, bo Zemła pierwszy raz zwrócił się do niego po imieniu. Tamten jednak od razu wraca do dawnej formy.
– Inżynierze, niech pan zjedzie jak najszybciej na dół, porozglądamy się. Nic nie mogę wypatrzyć, a czuję, że coś nie tak. Zaczekam przy szybie.
Andrzej idzie natychmiast. Zbyt wierzy doświadczeniu Zemły, by lekceważyć sygnał. Ze Strzygoniem, kierownikiem kolejnej zmiany, obchodzą oddział.
– Wygląda, że w porządku.
– No tak. Przewidziało się staremu – mówi Zemła.
Jednak wieczorem, gdy Andrzej siedzi z Ewą w kuchni, już po kolacji, i bierze przez stół jej ręce, żeby je całować, dzwoni do drzwi Zemła.
– Może pojedzie pan ze mną, inżynierze. Hela wykąpie dziecko.
Andrzej zgadza się od razu.
– Co się dzieje, Andrzejku?
– Jeszcze nic. I nie trzeba, żeby się działo.
Zakłada pośpiesznie kurtkę – odległy – on, który zawsze był tak bliski niej, jakby przestał ją widzieć. Odjeżdżają.
Ewa zostaje z niepokojem, który z upływem czasu narasta, pomimo że Zemłowa, co przyszła kąpać Piotrusia, próbuje wprawić ją w lepszy humor. Nie udaje się też Ewie zasnąć. Andrzej wraca po dwu godzinach i ona zaczyna go gwałtownie obejmować, otulać własnym ciałem, odnajdywać ustami jego twarz, ramiona, piersi.
– Ewuś, co ty? Ewulka!
– Bardzo się o ciebie bałam.
Serce aż mu omdlewa z czułości.
– Taka jesteś lekuchna, moja Ptaszynko Złota…
Przyjmuje go w siebie, ostrożnie. Leżąc na nim prostuje powoli nogi, przycicha i Andrzej – po chwili – zaczyna się zanosić śmiechem szczęścia. Wyzwolony z tamtego, dzielonego z Zemłą, niepokoju, znowu z nią zjednoczony – zanosi się śmiechem szczęścia.
– Och, Złoty Ptaszku, jaki ja szczęśliwy!