14
Zanurza się, pogrąża w zielonawej toni prześwietlonej rozproszonym blaskiem. Ona spływa tuż za nim – jak w zwolnionym filmie – włosy falują, tańczą dokoła głowy. Obejmuje ją wytęsknioną. Spadają w dół wolnym obrotowym ruchem, ciasno spleceni, nadzy. Przygarnia nogami jego biodra.
– Chodź do mnie! Chodź, kochany!
Dotyka wargami jego warg i Tomasz – zapada się, rozpada, tracąc dech w eksplozji pożądania.
Budzi się z ustami szeroko otwartymi do krzyku, z kroplami potu na czole, w smudze księżycowej poświaty, w pustce mieszkania. Jeszcze pełen snu wraca powoli w narzucającą się świadomość jej nieobecności.
– Ja czekam! – mówi głośno.
Z fazy biernego otępienia, w którym tkwił przed wyjazdem do Katowic, przeszedł w fazę oczekiwania, początkowo radosnego, a potem z każdym dniem boleśniejszego. Wielokrotnie w ciągu dnia próbował dzwonić z pracy do domu (bo może już przyjechali, może już są), coraz niespokojniejszy. Każdy telefon, każdy dzwonek do drzwi szarpał jego napięte nerwy (może to wiadomość, żeby przyjechał, może to już). Mijał dzień za dniem i po fazie niepokoju przyszła faza strachu. Zaczął podejrzewać, że to tylko jego pragnienie narzuciło mu taką, a nie inną interpretację ich rozmowy w Katowicach, że jej słowa nie musiały znaczyć tego, co chciał, żeby znaczyły.
Przypomina sobie dokładnie całą rozmowę. To było, kiedy Andrzej wyszedł do pracy i nareszcie zostali sami.
– Przyjechałem was zabrać – powiedział napiętym jak struna głosem.
Spróbowała się uśmiechnąć.
– Wiem. Andrzej oddał mi przedwczoraj twój list.
„Dopiero przedwczoraj” – pomyślał. A potem, że mógł nie oddać wcale, że mógł go nie wpuścić, że po godzinie mógł wyprosić, że mógł…
– Pojedziesz? – zapytał ochrypłym szeptem.
– Nie mogę jechać w takim stanie. I Piotruś taki maciupeńki…
– Więc muszę na was zaczekać?
– Tak. Musisz czekać.
Przytulił jej dłoń do policzka, do oczu, do ust.
– Będę czekał! Każdej godziny! Każdej chwili!
Łzy radosnej ulgi. Nie myślał ukrywać tych łez.
– No już, już. Nie trzeba…
Była bardzo zmęczona, zamilkła, przymknęła oczy. W pewnym momencie pomyślał nawet, że zasnęła. Siedział obok trzymając jej rękę, szczęśliwy. „Jaskółeczko, kochana moja! Znowu będziemy razem.” Patrzył zachłannie na jej wymizerowaną twarz, na ciemne brwi, które zawsze nieodmiennie go wzruszały, na pobladłe usta, cienie pod oczami. Nareszcie był z nią sam, bez agresywnej obecności Batowskiego, przepełniony nową nadzieją. Znowu chciało mu się płakać. „Nie masz pojęcia, jak mi tam było bez ciebie. A ty? Czekałaś na mnie?” Był nieskończenie wdzięczny Matuszewskiemu, że namówił go do wyjazdu, wyrwał ze stanu bolesnego otępienia, że dzięki temu może patrzeć na nią i na swojego syna.
I zaczął czekać. Ledwo wyszedł za drzwi – zaczął czekać na jej powrót. Pełen wiary, że za tydzień, najdalej za dziesięć dni… Czekał coraz niespokojniejszy. W końcu minął prawie miesiąc i nie było od niej żadnego sygnału. Niepokój. Ogromny! A teraz wszedł w fazę panicznego strachu, bo sobie uprzytomnił, że to: „Tak. Musisz czekać.” nie znaczyło wcale: przyjadę najprędzej, jak to będzie możliwe – ani nie znaczyło: jak tylko będę mogła jechać, przyślę telegram – znaczyło tylko: musisz czekać. Leży przerażony. Trzeba tam pojechać. Natychmiast! Dziś! Pojedzie i ich zabierze. Tak niepodobna żyć. Już nie udaje mu się zasnąć. Sobota. Nie idzie do pracy, będzie się tak męczył aż do pociągu. Zacina zęby. A nieco później, rano, zabiera się do odkurzania, do sprzątania. Nie przywiezie ich przecież do takiego bałaganu. Ogarnia wzrokiem mieszkanie. Nie tak łatwo usunąć ponad dwumiesięczne zaniedbania. Kwiaty. Trzeba podlać. Wbrew gehennie, którą przeżyły pod jego opieką, napuszczały młodych pędów, pięknie się zielenią.
Zgrzyta klucz. Ewa przodem wpuszcza Andrzeja z Piotrusiem na ręku, muska w przelocie policzkiem twarz Tomasza i idzie otworzyć przed Andrzejem drzwi swojego pokoju. Wraca, żeby powiesić płaszcz.
– Nie spodziewałeś się nas? Pewnie trzeba pójść do sklepu?
– Tak. Już idę – mówi Tomasz.
Wraca po czterdziestu minutach i zastaje ich oboje w kuchni, ją i Andrzeja. Ona podaje Andrzejowi butelkę.
– Nakarm Piotrusia. Ja zrobię śniadanie.
Tomasz myśli, że chce zostać z nim sama, że specjalnie tamtego wysłała, zamiera w oczekiwaniu. Ona jednak tylko pyta:
– Ty już jadłeś?
Kiwa głową, że tak – to nieprawda, ale wie, że nic teraz nie przełknie.
– Herbatę z nami wypijesz?
Nie czeka na jego potwierdzenie, stawia obok siebie trzy szklanki. Siadają we troje przy stole. Milczą. Obaj patrzą na nią. Ona w talerz. Potem Ewa przymyka oczy i Andrzej mówi:
– Musisz się położyć. Jesteś zmęczona.
Piotruś zaczyna marudzić i Ewa chce wstać, ale zrywa się Andrzej.
– Ja pójdę. Skończ herbatę.
Po chwili Ewa wychodzi za nim. Przy stole zostaje Tomasz. Znowu z poczuciem zbędności, które ogarnia go zawsze, gdy tych dwoje widzi razem. Opiekuńczość Andrzeja w stosunku do Ewy peszy go, niepokoi – on tak nie potrafi. Pamięta dobrze, co widział w Katowicach. „To trzeba tak” – myślał wtedy i wiedział, że tak nie potrafi. Ot i teraz Andrzej przewija Piotrusia, pewnie ścieli jej łóżko, a on siedzi tu i nie jest w stanie się ruszyć, póki tamten nie wyjdzie. On, który tak jej czekał, czeka nadal.
W końcu Batowski przychodzi do przedpokoju, wkłada kurtkę.
– Andrzej! – mówi Tomasz stając w drzwiach kuchni.
Tamten się obraca. Kosmyczki krótko przyciętych włosów sterczą mu śmiesznie dokoła pobladłej twarzy.
– Czegóż ty jeszcze ode mnie chcesz?
– Chcę ci podziękować. Za wszystko.
– Za wszystko? Czy ty aby nie przesadzasz?
Z rękami w kieszeniach patrzy na Tomasza znowu z tym swoim bezczelnym uśmieszkiem, jakby rzeczywiście czekał jego odpowiedzi i Tomasz czuje się niezręcznie, jak każdy kto dokonał psychicznego wysiłku, żeby antagoniście okazać życzliwość i został przez niego wykpiony. A Andrzej mówi:
– Chyba się nie zdziwisz, jeśli się tu za jakiś czas pojawię?
Powoli odwraca się i wychodzi.
Tomasz stoi dźgnięty tą zapowiedzią. Czegóż to on głupi się spodziewał? Że tamten znowu włoży mu ją w ramiona, a potem zniknie na zawsze? Właśnie tak. Czegoś takiego się spodziewał. A tymczasem Andrzej, świadomy nabytych w stosunku do niej praw, nie myśli się ich wyrzec i któregoś dnia wróci. Tyle że nie on będzie decydował ani nie Tomasz – tylko ona.
Tomasz idzie do Ewy i zastaje ją leżącą nosem do tapczanu, z podkulonymi nogami. Podchodzi i następuje na coś miękkiego, więc odruchowo się pochyla i podnosi zwitek rajstop z zaplątanym w środku kawałkiem stylonu w drobne niebieskie kwiatki. Potem przenosi wzrok na jej nagie wystające spod sukienki nogi – piękne, smukłe, złotoboginkowe – na burzę rozsypanych na tapczanie włosów, gdyby miała twarz zwróconą ku niemu, cisnąłby jej w twarz ten podniesiony kłębek, a tak – wypuszcza go z powrotem z ręki na podłogę i daje krok w kierunku łóżeczka, gdzie leży jego syn. Piotruś nie śpi. Szeroko otwartymi oczkami wodzi po wnętrzu. „Widzisz mnie, malutki? Swojego ojca – błazna.” W gardle Tomasza tkwi kłębek, którego nie da się tak łatwo pozbyć, jak tamtego. Czuje się znieważony, ośmieszony, wychodzi z postanowieniem, że więcej do tego pokoju nie wejdzie.
I jeszcze tej samej nocy leżący bezsennie tak pragnie z nią być, że odruchowo zaciska na poszewce zęby. Nasłuchuje jej oddechu, nic nie słyszy przez zamknięte drzwi. Strach, że jej nie ma za tymi drzwiami, że się zdrzemnął na chwilkę, a ona w tym czasie wymknęła się z Piotrusiem do tamtego. Już wiezie ją z powrotem do Katowic. „Zwariowałem – mówi sobie. – Chyba zwariowałem.” Na szczęście, Piotruś zaczyna popłakiwać i Tomasz słyszy, jak matka do niego czule przemawia. Więc są. Oboje. Ulga.
Gdy niebo zaczyna na wschodzie blednąć, udaje mu się zasnąć.
***
Ewa nie zdaje sobie sprawy z przeżytego przez Tomasza szoku. Nie widziała go stojącego z kłębkiem rajstop w ręku, nie ma więc pojęcia, że Tomasz uznał ten kłębek za niezbity dowód odbycia przez nią stosunku miłosnego z Andrzejem tutaj, niemal w jego, Tomasza, obecności – najniesłuszniej, bo naprawdę po wyjściu Andrzeja Ewa poczuła się tak znużona, że po zdjęciu zaledwie rajstop, padła na tapczan i zasnęła. Nie wie też o stworzonej przez Tomasza i ostatnio pięknie rozbudowanej na własny użytek teorii, że jej kontakty z Andrzejem oparte są wyłącznie na przyjaźni. (Jakaż ta teoria była wygodna, jak koiła obolałe serce, jak pozwalała wzruszać się szlachetnością Andrzeja i być mu wdzięcznym, i jak doprowadziła do tego, że aż tak się zbłaźnił tym: „Dziękuję ci za wszystko”.) Więc Ewa nic nie wie o tej naiwnej teorii. Jest przekonana, że Tomasz orientuje się, kim dla niej jest Andrzej – choć może nie tak, tego sama dokładnie nie wie – a więc przekonana, iż Tomasz jest świadomy, że ich kontakty nie mają charakteru platonicznego. Nie zdaje sobie przy tym sprawy, jak bardzo Tomasz nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Jak nie był w stanie uwierzyć, że kolejny raz, znowu, musi się dzielić ukochaną kobietą z innym. Sądzi, że Tomasz tę zaistniałą sytuację zaakceptował, że bardziej mu zależy na niej i na Piotrusiu niż na męskim honorze i kiedy Tomasz zaczyna ją omijać, nie zauważać jej, Ewa, początkowo witająca jego obecność czułym uśmiechem, stopniowo się przed nim zamyka, cofa i zabiera ze sobą Piotrusia. Sama wszystko robi przy dziecku. I jest tak: w jednym pokoju Ewa z dzieckiem, w drugim Tomasz nad programem, zupełnie osobni. Ewa myśli: „On nas wcale nie chce. Po co wróciłam?” A potem przypomina sobie, jak po powrocie weszła do mieszkania i poczuła, że jest w domu. Jeszcze tego samego dnia obeszła wszystkie kąty, witając się z każdym. Odnalazła na regale śmiesznego pluszowego pieska i zabrała go do łóżeczka Piotrusia, przywitała puchaty dywan, obrazy na ścianach, nakręciła ukochany zegar, przywitała czerwony rondelek w kuchni, chińskie porcelanowe kubeczki w drobne kwiatki – była w domu. Zabrakło tylko przywitania z Tomaszem, poza tym muśnięciem policzka, gdy weszła do mieszkania. „Po co on przyjeżdżał, skoro nas nie chce?” Potem myśli, że z chęci dania Piotrusiowi ojca odebrała go mężczyźnie, który był na to ojcostwo zdecydowany. Przywiozła go ojcu, który go omija, nie potrzebuje ani syna, ani jego matki. I Ewie, bardzo jeszcze słabej, napływają do oczu łzy. Przemaga się. Idzie, siada naprzeciwko Tomasza.
– Zagraj – prosi.
– Nie.
– Zagraj dla Piotrusia.
Tomasz dopiero teraz podnosi na nią wzrok.
– Tobie się zdaje, że to tak można? Ot, wziąć instrument i grać. Ja muzykę kocham.
– A Piotrusia? – pyta Ewa zupełnie cicho.
Tomasz przez chwilę milczy.
– Nie wiem – mówi bezradnie – nie pozwalasz mi go dotknąć, nie pozwalasz się do niego zbliżyć.
Ewa przynosi synka i podaje ojcu.
– Potrzymaj, zagrzeję mu jedzenie.
Piotruś trochę głodny szuka usteczkami smoczka, a kiedy go nie znajduje, zaczyna buzię krzywić do płaczu i Tomasz przestraszony zupełnie nie wie, co robić z tym trzymanym w ramionach maleństwem, podnosi się, zaczyna z nim spacerować po mieszkaniu. To na chwilę odwleka płacz, ale już wkrótce dziecko zanosi się krzykiem i Tomasz idzie do Ewy, do kuchni.
– Co ja mam zrobić?
– Porozmawiaj z nim.
– O czym?
– Może o swoim ostatnim programie, który cię aż tak absorbuje, że w ogóle nas nie widzisz.
Piotruś słysząc rozmowę, a może na widok wielobarwnych naczyń, milknie i Tomasz nie wie, czy się oburzać na Ewę za tę gorzką uwagę, czy cieszyć się, że syn już nie płacze. Zresztą Ewa zaraz podaje mu butelkę z jedzeniem i wychodząc z kuchni mówi:
– Jak się zmęczy, na chwilkę przerwij.
Piotruś jednak zjada łapczywie całą porcję, potem mętnieją mu oczka, wtula nosek w koszulę Tomasza i tak zasypia. Tomasz boi się ruszyć, żeby go nie zbudzić. Siedzi trzymając dziecko i precyzyjnie budowany gmach wielodniowej udręki zaczyna stopniowo pękać. „Śpij, syneczku. To ja – twój tata.” Ewa przychodzi, kiedy ramiona już mu zupełnie zdrętwiały i każe Piotrusia odnieść do łóżeczka. Tomasz jeszcze przez chwilę przy nim stoi. W przyćmionym świetle lampki twarzyczka syna wydaje mu się piękna. Idzie do Ewy przepełniony ogromnym wzruszeniem. Właśnie składa przy stole pieluszki. Siada i zaczyna pomagać. W końcu mówi:
– Eli! Bardzo cię kocham!
Ewa zamiera z półzłożoną pieluszką w ręku. Serce Tomasza tak dudni, aż słyszy to dudnienie w uszach.
– Myślałam, że już mnie nie chcesz.
– Przecież to ty…!
– Jestem z tobą, Tomku. Przyjechałam do ciebie.