15

Czas ogromnego szczęścia. Z nurzaniem się nocą w słowiczym śpiewie, z szafowaniem pieszczotą i słowami, od których zamiera serce, z pochylaniem się we dwoje nad łóżeczkiem syna.

Tomasz tak bardzo chce z Ewą być sam, że każdego gościa uważa za intruza. I Lisowskich, którzy przyszli obejrzeć Piotrusia, i Thylmanów, tylko dla Matuszewskiego robi wyjątek.

– Nigdy ci się nie zdołam wywdzięczyć – mówi.

– Wystarczy, że pozwolisz mi na nią patrzyć.

Sam prowadzi Matuszewskiego do łóżeczka.

– Jakiż to mały człowiek – Profesor wzruszony dotyka ostrożnie palcem miniaturowej piąstki. – Piękny! – wzdycha z żalem, że zaniedbał, by zostać ojcem.

Wracają do pokoju. Za chwilę przychodzi Ewa z poczęstunkiem.

– Pięknego człowieka urodziłaś. Daj ręce, niech je za to ucałuję. – I Matuszewski powtórnie całuje ręce Ewy, które już raz całował na powitanie.

– Tym razem wolisz Prokofiewa czy Vivaldiego? – pyta ona.

– Wybierz sama, Ewelinko.

Nastawia Vivaldiego i siada naprzeciwko profesora, pozwala mu się adorować wzrokiem, modlić się do siebie wzrokiem. Rozproszone światło późnego popołudnia miękko modeluje jej twarz i Ewa odrobinkę się uśmiecha. Po chwili odchodzi do dziecka. Wtedy Matuszewski mówi do Tomasza:

– Zauważyłeś, że ona coraz piękniejsza? Aż boli od tego serce. Chodź, pójdziemy do kuchni, nalejesz mi kropelek, nie chcę, żeby widziała.

A gdy wypije krople:

– Czy ty wiesz, że to tylko ciało się starzeje, a dusza pozostaje młoda?

– To musi być piękne.

– Tak. I trochę bolesne. Ta młoda dusza w więzieniu starego ciała…– I dodaje: – Kocham się w niej jak siedemnastolatek. – A potem: – Tomasz, jak tobie z nią jest? – Zażenowany przymyka oczy.

– O co ty pytasz? Przecież to się nie da powiedzieć.

Siedzą przedzieleni stołem, złączeni miłością do jednej, która z dzieckiem na ręku wchodzi właśnie do kuchni.

– Już odkryłeś, że tu przytulniej? – zwraca się do Matuszewskiego.

– Jak przystało na przyjaciela rodziny.

– Wstaw, Tomku, do podgrzewacza butelkę Piotrusia i przynieś tutaj naszą herbatę. Skoro tu przyjemniej, nie będziemy ulegać konwenansom. Co wy macie takie miny? Kłóciliście się?

– Ależ skąd. Mówiliśmy o rzeczach pięknych. O wiecznej młodości duszy, o miłości.

– Taka typowa rozmowa dwóch matematyków?

– Widocznie niewiele wiesz o matematyce. Matematyka to poezja!

– Masz co do mnie rację. Kiedyś Tomek uczył mnie matematyki i w ciągu trzech miesięcy postawił mi siedem dwój. Nie napisałam też nigdy w życiu wiersza poza kilku fraszkami szeroko rozpowszechnionymi w naszej szkole. Na przykład: Spojrzy w oczy Cynamona i z miłości zaraz kona. Albo: I od głowy, i od nóg, prawie, grecki bóg. Albo: O, Cynamonie! Każda z nas płonie. W głowie próżnia, a żar w łonie.

– Ładnych rzeczy ja się dowiaduję! Więc to ty byłaś autorką tych fraszek? Dobrzy koledzy (czy też koleżanki) postarali się, żeby te utwory do mnie dotarły i przepełniły czarę goryczy. – Potem wyjaśnia Matuszewskiemu: – Zaraz po studiach przyszedłem uczyć do ich szkoły na trzymiesięczne zastępstwo. I w ciągu trzech miesięcy omal nie nabawiłem się nerwowej choroby. Jak słyszysz, niemal wyłącznie za przyczyną pewnej ślicznej i równie złośliwej dziewczyny imieniem Ewa. Gdyby trwało to jeszcze choć o tydzień dłużej, być może zyskałbyś asystenta.

– Więc może szkoda, że nie trwało? Zawsze żałowałem, że nie zostałeś ze mną na uczelni.

Piotruś nakarmiony zasypia i matka niesie go do łóżeczka. Wtedy Tomasz mówi do Matuszewskiego:

– Dopiero w tym momencie sobie uprzytomniłem, jak wiele znaczyłeś w moim życiu. To dzięki tobie przetrwałem i ukończyłem studia, dzięki tobie zrobiłem doktorat, dzięki tobie zmieniłem pracę, dzięki tobie ona jest z powrotem ze mną, z nami. A ja nic dla ciebie nie mogę zrobić. Ani nie mogę ci pomóc, jak proponowałeś, w napisaniu książki, bo nie miałbym dla niej i Piotrusia chwili czasu, ani nie mogę z tobą podzielić się nią i nie dlatego, że każdy skrawek mojego ciała buntuje się przeciwko temu, nawet kiedy całujesz jej ręce, to mnie to boli, ale dlatego, że ona wcale nie należy do mnie. Należy do siebie samej. Złota Boginka, która pozwala się kochać. Tobie jednemu zdradzam tę tajemnicę, że ona nie jest żadną Elinką, Ewą ani Eweliną – tylko Złotą Boginką, która pozwala mi się kochać. I jeżeli on tu przyjedzie, będzie mi ją chciał zabrać, ja go zabiję!

Tomasz siedzi z głową opartą o ścianę, z oczami mocno zaciśniętymi, z twarzą nagle pobladłą.

– Tomek, opamiętaj się!

Na to wchodzi Ewa.

– Co tu się dzieje? Tym razem o czym dyskutujecie?

– Ciągle o tym samym – mówi Matuszewski. – O miłości.

Ale ona patrzy na Tomasza, który dalej siedzi, jak siedział, z twarzą napiętą, bladą, podchodzi i ujmuje tę boleśnie ściągniętą twarz w dłonie.

– Zostaw – mówi Tomasz. Odsuwa jej ręce i wychodzi.

Ewa spogląda pytająco na Matuszewskiego.

– On bardzo cierpiał, kiedy cię tu nie było.

Ewa siada, rysuje palcem na stole geometryczne wzory.

– Po urodzeniu Piotrusia byłam bardzo chora. Pierwszy raz tak blisko śmierci. Zamykałam oczy i czułam ją w zasięgu ręki, A potem oczy otwierałam i nie było przy mnie Tomasza. Pomimo to jestem tutaj, z nim.

– Mam nadzieję, że tamten już tu nie przyjedzie?

– Ach, więc i o nim już wiesz? Mam nadzieję, że przyjedzie. – Patrzy Matuszewskiemu prosto w oczy.

– Chyba wiem albo za dużo, albo za mało. Nie powinienem się wtrącać. Ale boję się nieszczęścia. Przez te zaledwie kilka miesięcy staliście się dla mnie dwojgiem najbliższych mi ludzi. Sam nie rozumiem, jak to się stało. Pójdę, Ewelinko. Idź do Tomka. On ma chorą duszę. Tylko ty możesz ją uleczyć.

***

Tomasz czuje się całkowicie odreagowany, spokojny. Myśl, że jeżeli Andrzej przyjedzie, może go zabić i w ten sposób załatwić sobie, raz na zawsze, jego nieistnienie, stanowi tak znaczną ulgę, że każdy kolejny wieczór zamienia się w kunsztowną ucztę miłosną. Z trubadura Tomasz zmienia się w celebrującego kapłana. I Ewa, trochę zdumiona tą przemianą, przyjmuje ją z uległością i zachwytem.

– Ach, Tomek! Co ty ze mną robisz?

– Kocham cię, Jaskółeczko moja skrzydlata!

Piotruś w mokrej pieluszce musi zaczekać, bo nie są w stanie rozstać się w tej chwili. Ani za chwilę. W końcu taki mokry zasypia. A oni – ciągle w aż zanoszącym się, w aż jak nóż krającym czerń nocy krzyku słowika – toną, toną, toną – serce zaczyna się szarpać – toną, idą na dno.

Kiedy udaje im się w końcu otworzyć oczy, świat faluje, bo leżą na dnie i nad nimi przelewa się, migoce srebrzysta toń.

Wypływają – powoli – w blask księżyca.

***

Andrzej Batowski przyjeżdża w sobotę osiemnastego czerwca. Przychodzi o godzinie dziewiętnastej dziesięć. Tomasz widzi wyraźnie, jak twarz Ewy zaczyna promienieć.

– Prosto z drogi, Andrzejku?

– Niezupełnie. Po rodzinnej wizycie. Najedzony, napity, umyty, wypoczęty i narozmawiany. Gdzie Pietrek? Śpi?

– Zobaczymy. Chodź.

Na szczęście nie zamykają drzwi. Tomasz widzi, jak Andrzej bierze pod pachy Piotrusia i podnosi wysoko do góry.

– Cześć, Pietrek! – mówi – to ja. Poznajesz? Jak ci się rośnie? – Podchodzi do lustra. – Popatrz, jakie śliczne chłopaczysko.

Stoi tak przez chwilę, rozpłaszcza go sobie na piersi jak żabkę i przynosi do dużego pokoju. Siada w fotelu, kładzie dziecko wzdłuż kolan i uważnie mu się przygląda.

– Jak ty urosłeś, synek.

Mówi to ze śląskim akcentem, więc to „synek” oznacza po prostu chłopca. Podaje mu dwa palce i Piotruś zaciska na nich paluszki. Wtedy Andrzej wzruszony:

– Pamiętasz, jakeśmy we dwóch sobie gospodarzyli?

W ten sposób przypomina Tomaszowi, że to nie on był z Piotrusiem, kiedy matka dziecka była chora, że to nie on nie dosypiał po nocach. I właśnie gdy Tomasz godzi się z faktem, że Andrzej trzyma jego syna, kiedy wyzbywa się chęci natychmiastowego wydarcia dziecka z rąk Batowskiego, Ewa wyciąga ręce po Piotrusia.

– Daj, zaniosę go do łóżeczka. Niech sobie pośpi.

– Jeszcze chwilkę. Sam go zaniosę. – Przytula dziecko do piersi, trochę kołysze. – Chodź, zaśpiewam ci kołysankę.

Przymyka za sobą drzwi i Tomasz ma ochotę się zerwać, pobiec za nim, zaraz się jednak reflektuje, bo Ewa siedzi spokojnie i jej pewność, że Andrzej dziecka nie skrzywdzi, udziela się i jemu. Siedzą i nasłuchują, jak Andrzej śpiewa kołysanki. Jedną, drugą, a potem tę piosenkę śpiewaną na weselu. Jednak drugiej zwrotki nie kończy. Przychodzi.

– Uśpiłem ci syna – mówi do Ewy.

– Dziękuję. Chodźcie do kuchni. Zrobimy kolację.

Szykują tę kolację i rozmawiają – ale tylko Andrzej z Ewą. Rozmawiają o ostatnich strajkach we Wrocławiu i w Gdańsku, o stłumionym siłą strajku w Nowej Hucie. Ewa opowiada o akcjach solidarnościowych w Lublinie (jakby tam była i widziała na własne oczy) i Tomasza ogarnia przerażenie, że poszła tam z Piotrusiem i mogło ich w tłumie spotkać jakieś nieszczęście. Ona, która na ten temat wcale z nim nie rozmawiała, teraz aż rumieni się z emocji. Andrzej opowiada o echach strajków na Śląsku, o kopalniach, o ludziach, których Tomasz nie zna, a potem wspomina, że Michał Thylman z Jurkiem Lisowskim zdobyli drugą nagrodę w konkursie na osiedle domków jednorodzinnych. Właśnie dzisiaj się o tym dowiedzieli. Ewa idzie zadzwonić z gratulacjami i wtedy Andrzej mówi do Tomasza:

– Masz ich tutaj. Oboje.

Wraca Ewa. Trochę jedzą, Ewa opowiada o Piotrusiu i Tomasz, pomimo że nic nie może zarzucić ani jemu, ani jej, czuje się coraz gorzej, znowu przez tamtego zdystansowany i jako rozmówca, i jako opiekun Piotrusia (nie potrafi się obchodzić z synkiem z taką swobodą), a kiedy przychodzi pora, Andrzej proponuje, że wykąpie dziecko. Zdejmuje bluzę, podwija rękawy koszuli i zabiera się do tego kąpania, jakby całe życie nie robił nic innego, tylko zajmował się kąpaniem niemowląt. „Kiedyż on wreszcie pójdzie Niech już pójdzie!” Andrzej jednak nie odchodzi. Po kąpieli Piotrusia karmi. Ewa w tym czasie siedzi po drugiej stronie łóżeczka, przygląda się. „Zaraz skończy i już nie będzie miał żadnego pretekstu, żeby dalej tu siedzieć” – myśli Tomasz. I jak przewidywał, po karmieniu Andrzej spuszcza rękawy koszuli i idąc z Ewą do przedpokoju, rzuca mu:

– Cześć!

Jeszcze minuta. W drzwiach staje Ewa w skafandrze narzuconym na ramiona.

– Wychodzę, Tomku. Przypilnuj Piotrusia.

Zanim zaskoczony Tomasz zareaguje – trzaskają drzwi.

***

– On tu przyjechał, a ja głupi nie zabiłem go!

– Dzięki Bogu – mówi Matuszewski.

– Wierzysz w Boga? – pyta Tomasz. Oczy ma lśniące jak w gorączce, usta spieczone, twarz z ciemnym zarostem.

– Już wierzę. Gdzie ona?

– Wyszła. Z nim. Wczoraj. Rano zadzwoniła, że jedzie załatwić letni pobyt w pewnej gajówce (zdecydował się zawieźć ją swoim samochodem, więc powinienem, jak rozumiesz, być mu wdzięczny) i że wróci wieczorem.

– Więc wróci! – W głosie Matuszewskiego ulga.

– Po nocy i dniu z nim.

– Ale wróci.

– A ty? Ty mógłbyś to znieść?

Matuszewski przez chwilę milczy.

– Ja to znoszę. To ty możesz być z nią każdego dnia i nocy.

– Nie pomyślałem o tym – mówi ochrypłym głosem Tomasz. – Zupełnie o tym nie pomyślałem. – Przeciąga rękami po twarzy.

– Tomek, kto to jest?

– On? Andrzej Batowski, brat Aldony Thylmanowej (tej malarki, którą u nas poznałeś), inżynier górnik. We wszystkim ode mnie lepszy. Zaczynam podejrzewać, że nawet w matematyce i programowaniu, nie mówiąc już o łóżku, bo jeśli ona po tych wszystkich ostatnich nocach, o których myślałem, że już chyba nie może być piękniej, więc jeśli ona po tym wszystkim ani przez moment nie zawahała się, poszła z nim, to on musi być lepszy i w łóżku.

Tomasz wyrzuca to z siebie gwałtownie, z pasją, aż wreszcie wyczerpany milknie.

– Jeżeli on taki we wszystkim lepszy, to dlaczego ona jest z tobą?

– Nie wiem – mówi szeptem Tomasz. – Nie wiem. A ty, jak myślisz?

– Myślę, że cię kocha.

– A jego?

Matuszewski nie odpowiada od razu.

– Może i jego.

– Uważasz, że to możliwe?

– Musicie być bardzo różni.

– To prawda. Chyba tak jest. Jesteśmy różni.

– Ogól się, Tomek. Wyglądasz jak zbój, a ona pewnie niedługo przyjedzie. Czy ty w ogóle coś dzisiaj jadłeś?

Tomasz kręci głową.

– Nastawię wodę. Słyszysz? Piotr cię potrzebuje. Może głodny?

Tomasz zaczyna się gorączkowo krzątać, znowu wdzięczny Matuszewskiemu za przyjście i za to, że miał przed kim otworzyć obolałe serce, choć początkowo, kiedy zobaczył go za drzwiami, chciał drzwi zatrzasnąć. Matuszewski smaruje chleb. Zamierza przymusić Tomasza do zjedzenia czegokolwiek. A Tomasz karmiąc syna nagle mówi:

– Nigdy w życiu nie miałem przyjaciela. Dopiero ty…

– Mówisz tak, bo uważasz, że nie jestem dla ciebie groźny jako rywal. A gdyby ona, mimo mojego wieku, zdecydowała się obdarzyć mnie jedną nocą lub choćby jedną godziną, co wtedy?

Tomasz głośno przełyka ślinę.

– Kręcimy się wszyscy koło niej jak ćmy koło świecącej lampy.

– Nie. To nie tak. Porównaj swoją sytuację z sytuacją jego albo moją. No spróbuj. Wtedy zrozumiesz, o ile twoja jest korzystniejsza. Za kilka godzin ona tu przyjdzie, żeby znowu być z tobą, z waszym synem. A ty? Jak ją przyjmiesz? Rozumiesz, ile zależy od ciebie? Zjadaj, bo nim wróci, zemrzesz z głodu. Przechodzi na żartobliwy ton. Uważa, że już może sobie na to pozwolić. Że udało mu się Tomasza wydobyć z samego dna rozpaczy.

– A ty? Jak byś się zachował? – pyta nagle Tomasz.

– Diabła warte są takie rady. Człowiek nigdy nie jest w stanie przewidzieć swoich prawdziwych reakcji. Ale jedno jest pewne, nie powinieneś się jej przez jakiś czas narzucać, a jednocześnie okazywać uczucie.

– Szalenie proste – mówi z goryczą Tomasz.

– Nie. Nieproste. Może nawet niewykonalne. Mówię tak, bo nie chcę, żebyś ją skrzywdził. Boję się o nią i tyle. A może także o siebie. Bo jeżeli ją odepchniesz, zmusisz, żeby poszła do tamtego, stracę ją.

Rozmawiają jeszcze dość długo. W końcu zbliża się czas kąpieli Piotrusia i Tomasz jest trochę przestraszony.

– Jeszcze nigdy go sam nie kąpałem.

– To wykąpiesz dzisiaj pierwszy raz.

I właśnie wtedy wraca Ewa. Matuszewski mówi:

– Całe szczęście, że wróciłaś. Tomek nie jest pewny, czy potrafi wykąpać Piotra. Musisz mu udzielić szczegółowych instrukcji.

Ewa, która weszła z twarzą napiętą, trochę zuchwałą, nieco się odpręża.

– Będziesz go kąpał, Tomku?

– Będę.

– Zajmijcie się toaletą syna, a ja uciekam.

Matuszewski całuje rękę Ewy i potrząsa prawicą Tomasza.

– Powodzenia – mówi do tego ostatniego i Tomasz oczywiście zdaje sobie sprawę, że życzenie obejmuje więcej niż kąpiel Piotrusia.

Tomasz sam kąpie dziecko i sam ubiera. Nie dlatego, że nie chce być gorszy od Andrzeja, ale dlatego, że panicznie boi się nicnierobienia, patrzenia na Ewę, czekania, co powie, jak się zachowa. I boi się zachowania własnego, swoich reakcji. Ale kiedy po kąpieli chce Piotrusia karmić, Ewa prosi:

– Pozwól mnie.

Tomasz oddaje jej butelkę.

– Usiądź na krześle. Pościelę ci tapczan.

To tak, jakby mówił: „Cieszę się, że znowu jesteś”. Potem wyjmuje z wersalki swoją pościel, myje się prędko i wchodzi pod kołdrę. Ewa idzie do łazienki, a wracając na chwilę się zatrzymuje.

– Otworzyć ci balkon?

To tak jakby pytała: „Naprawdę cieszysz się, że jestem?”

Drzwi do swojego pokoju na szczęście zostawia otwarte i Tomasz może patrzyć na zarys jej głowy na poduszce, na odrzuconą ku górze rękę. „Zupełnie jak Piotruś” – myśli.

***

Nanizują skrzętnie perełki wzajemnej życzliwości. Któregoś kolejnego dnia Tomasz zderza się z Ewą w drzwiach i odruchowo łapie ją w objęcia. Zastygają na chwilę, a potem ona przytula twarz do jego piersi.

– Tomeczku!

Porywa na ręce odzyskany skarb, niesie na wersalkę.

– Podli! Ukradli mi twój złoty puch.

– Urośnie nowy. Dla ciebie.

Więc pocałunki.

– Zanim cię spotkałam, nie lubiłam się całować. A teraz moje usta tak bardzo za twoimi tęsknią… Zupełnie nie wiedziałam, że tak może być.

Więc pocałunki.

Dopiero kilka dni później Ewa mówi:

– Tomku, Martyniakowie wyjeżdżają na lipiec do córki pod Wrocław. Nie będzie ich w gajówce.

– Nie możesz więc być tam w lipcu z Piotrusiem? Jak to dobrze. Już zamartwiałem się tym miesięcznym rozstaniem.

– Andrzej zaproponował – mówi ona odrobinę drżącym głosem – że zawiezie nas i będzie tam z nami, póki nie przyjedziesz.

– Ty żartujesz? Powiedz, że to żart! – krzyczy ściskając do bólu jej ramiona. – No powiedz, że to żart!

– Ja się na to zgodziłam – mówi ona, patrząc mu prosto w twarz.