16
Już zaraz stacja. Już zaraz trzeba wysiadać. Zdejmuje z półki plecak, idzie do drzwi. Zanim je otworzy, dostrzega samochód Andrzeja. Głupi odruch, cofa się, żeby nie wysiąść, po czym wysiada. Wkłada plecak do otwartego bagażnika i zajmuje miejsce obok Batowskiego. Dopiero gdy wjeżdżają w las, mówi:
– Mogłeś wyjechać wcześniej. Choć tyle.
– Mogłem – odpowiada z cicha Andrzej – tylko ani ja, ani ona nie mieliśmy żadnej pewności, czy przyjedziesz. Miałem zostawić ich samych? – I dopiero po chwili kończy z wzbierającą pasją: – Wtedy pewnie musiałbym po ciebie pojechać do Lublina, przywieźć! oddać ci ją! popchnąć w ramiona! Tak by było dobrze, co? Wtedy by było w porządku. Przydałbym się. – Głos drga mu goryczą, gniewem.
– Nie jest mi lekko – Tomasz jakby się usprawiedliwiał.
– Mnie oczywiście tak – ripostuje Andrzej. – Bo jest twoją żoną, nie – moją! Bo ty jesteś z nią przez cały czas, nie – ja! Bo szalała z niepokoju przez ostatnie dni, nie – że ja odjadę, ale że ty nie przyjedziesz!
Nagle milknie i już się nie odzywa, aż podjadą pod dom.
Z mroku sieni wyłaniają się oboje – Złota Boginka z synem na ręku. Idzie. Tomasz wysiada z puchnącym gwałtownie sercem. Biegłby do niej, ale wychodzi naprzeciw spokojnym, opanowanym krokiem, obejmuje. Stoją wsparci o siebie czołami. Trzyma ich w objęciach – odzyskanych.
Andrzej wynosi z samochodu zakupy i plecak Tomasza, zabiera do domu, a po chwili wraca z własnymi rzeczami, wrzuca je do bagażnika, otwiera drzwiczki. Tomasz czuje, jak Ewa sztywnieje w jego ramionach.
– Weź Piotrusia – mówi cicho.
Oddaje mu dziecko i idzie do tamtego. Andrzej, który już niemal siedział w wozie, cofa się, staje, czeka, a ona podchodzi, ciasno się do niego przytula. Wtedy ogarnia ją rękami. Coś do niej szepcze i Ewa, nie rzuciwszy nawet wzrokiem w kierunku Tomasza, wsiada do samochodu – odjeżdżają.
Tomaszowi robi się słabo. Żeby nie upaść z dzieckiem, przyklęka, a potem siada w pyle podwórza. Fala przejmującego chłodu. Chwila nieświadomości. Znowu otwiera oczy. Korony sosen kołysze silny wiatr.
Przed zachodem wiatr zacicha. Czeka. Nie jest w stanie uwierzyć, że ich opuściła. W końcu trzeba dziecko nakarmić, umyć i ułożyć do snu. Po chwili zasypia zarzuciwszy do góry maluteńkie rączki. Jego syn. Może będzie szczęśliwszy od ojca. Może nie będzie musiał z nikim dzielić się ukochaną kobietą. Czeka siedząc na wysokim progu. Nasłuchuje. Czeka. Nie na próżno. Słychać warkot zapuszczonego motoru, który stopniowo się oddala. Byli gdzieś tu, nie opodal. Boże! Boże!
Jej jasna sukienka wyłania się ze ściany lasu niespodzianie. Nadpływa w gęstniejącym mroku. Słychać lekkie kroki na ścieżce. Już jest tu. Chce go siedzącego na progu wyminąć, ale on więzi ją w ramionach, wtula twarz w miejsce, gdzie pod tkaniną wyczuwa puszysty trójkąt i – czuje ostry zapach tamtego. Przywiera ustami do miękkości pod materiałem. Dłonie odkrywają, że jest pod sukienką zupełnie naga. Jego Boginka! Jaskółeczka! Już teraz jego. Już tamten pojechał. Został po nim tylko ten zapach, ale i tego wkrótce nie będzie, bo ona prosi drżącym, pełnym niepokoju głosem:
– Puść, niech się umyję – próbuje się uwolnić.
Tomasz jednak pragnie jej takiej jak teraz – żeby zabić w niej pamięć tamtych uścisków, tamtego ciała. Ona się na to nie zgadza, wydziera mu się z objęć.
– Puść. Puść!
Puszcza ją i zostaje na progu pełen wewnętrznego szlochu. Słyszy, jak gdzieś tam w mroku domu krząta się, myje. Przychodzi czysta, przebrana, odświętna, siada obok i wspiera policzek na jego ramieniu. A on – z zaplecionymi kurczowo, jakby na głucho zatrzaśniętymi dłońmi, które nie śpiesząc wcale ku niej wystarczają swojej wzajemnej rozpaczy – siedzi nadal nieruchomo.
– Kochany mój!
Gniew! Ból! Krzyk!
– Dopiero tak mówiłaś jemu!
Cofa się. A potem:
– Nigdy tak do niego nie mówiłam. Nigdy! – Wstaje i odchodzi.
Pragnie pójść za nią, leżącą w pościeli przygarnąć i – zostaje. Wie, że mu nie skłamała. Więc jak tam między nimi jest? Och! Tylko nie tak, bo oszaleje. Wschodzi zza drzew księżyc. Kładą się na podwórzu długie czarne cienie. Złamał ich niepisaną umowę – nie mówić o nim, kiedy są we dwoje. Znowu szumią pociemniałe korony sosen. Wraca ćmiący, dokuczliwy ból serca. Może to jego serce jest mądrzejsze. Ono się nie zgadza, protestuje, choć on, wbrew swoim dawnym przyrzeczeniom, jest gotowy zgodzić się na wszystko.
Idzie do łóżka, gdy jest pewny, że Ewa już śpi i nasłuchując tajemniczych odgłosów lasu natychmiast zapada w sen, jego organizm broni się przeciwko stresującej sytuacji.
Rano zastaje Ewę z Piotrusiem na podwórzu. Spacerują. Ewa wita go uśmiechem, lekuteńkim – zaledwie oczu, zaledwie kącików ust.
– Pokazuję mu świat. Bardzo się zmienił przez ten miesiąc?
„Wszystko się zmieniło przez ten miesiąc” – myśli z goryczą Tomasz. Wyciąga po syna ręce.
– Chyba dziś albo jutro przyjadą Martyniakowie. Nie będę się musiała martwić o jedzenie. Zacznie się prawdziwy wypoczynek. Zabierzemy Piotruśka na łąkę. Jeszcze wcale tam nie był.
Tomasz wie, że ma na myśli łąkę, gdzie przeszło rok temu, wśród nieprzebranego bogactwa zapachów i barw, kochali się we dwoje, i jest jej odrobinę wdzięczny, że uchroniła to miejsce przed obecnością Andrzeja, zostawiła nienaruszony ten zakątek. Przynajmniej tyle!
Po śniadaniu idą do lasu. Ewa znajduje trzy borowiki i promienieje. Potem trzeba zrobić obiad i zabrać się do prania pieluszek. W końcu siadają na progu. Zza obórki wychodzi dostojnym krokiem kot Martyniaków. Ociera się z wyraźną sympatią o nogi Tomasza. Piotruś śpi w starej kołysce, w półcieniu pod krzakiem jaśminu.
– Jakże lubię tu być – mówi Ewa.
– Nad morzem było ci źle?
– Ach, nie! I nad morzem było dobrze. Będziemy jeździli raz tutaj, raz tam. Chcesz?
„Chcę z tobą jeździć wszędzie i zawsze. Z tobą i z Piotrusiem. Chcę, żebyś tylko ze mną jeździła.” I zaraz myśli, że za rok sytuacja może się powtórzyć. Że Ewa będzie chciała wyjechać na jeden miesiąc z Andrzejem. Dźgnięty tą myślą, podrywa się i odchodzi. Idzie rąbać drzewo, choć nie jest to konieczne, bo Andrzej przed odjazdem przygotował spory zapas. Rąbie z pasją, z zapamiętaniem i Ewa nie protestuje, ale czytając książkę co jakiś czas zerka niespokojnie, jak reaguje Piotruś.
Zapada kolejny wieczór. Słońce schodzi za sosny. Wbiegają na podwórze cień i chłód. Ewa zaraz po położeniu Piotrusia idzie spać, a on znowu zostaje na progu czekając, aż zaśnie. Wschodzi księżyc i w jego blasku las wygląda jak przygotowana do tragedii dekoracja – boleśnie ciemny we wnętrzu, wierzchem srebrzyście migotliwy. Lelek przelatuje nad podwórzem łowiąc nocne owady. Tomasz wstrząsa się od chłodu i wchodzi do wnętrza.
Ewę zastaje zatopioną w księżycowym blasku przesianym przez firankę, z twarzą w przedziwne cienie od kwietnych wzorów i kiedy kładzie się obok, jej powieki (jedna jasna, a druga splamiona cieniem) nagle się otwierają.
– Jesteś naprawdę, czy mi się śnisz?
– Śnię się. To sen – odpowiada nagle wzruszony.
Ewa przymyka oczy. Leży nieruchomo, jakby naprawdę spała, więc Tomasz się pochyla, dotyka ustami jej ust. Drgnęły w uśmiechu.
– To ty, mój śnie?
I wtedy Tomasz nagle wybucha wielkim płaczem. Tak jak płacząc w dzieciństwie wtulał twarz w ramię matki, tak teraz wtula ją w ramię Ewy, w to zagłębienie obojczyka istniejące specjalnie po to – żeby można było w nie płakać. Odreagowuje cały ostatni miesiąc, każdą kolejną godzinę z siedmiuset czterdziestu czterech godzin przeżytych na zmianę to w buncie, wściekłości, rozpaczy, to w tęsknocie, błaganiu, pokorze.
Siedemset czterdzieści cztery godziny!
Choć jego rozum akceptował racje przytaczane przez Matuszewskiego, serce bolało coraz dotkliwiej. „Powinienem się z nim zaprzyjaźnić. Utworzylibyśmy nowoczesny sekstrójkąt. Wszyscy szczęśliwi! Ona z kolei jemu urodziłaby dziecko. Sypialibyśmy we troje na poszerzonym tapczanie. Ona na środku, my po bokach – Boginka i dwóch niewolników” – ironizował, jakby wiercił nożem w otwartej ranie. Przyśnił mu się kiedyś Batowski. Zapytał: „A ty, potrafisz jej nie kochać?” Poczuł się bezsilny. Ucichł bunt. Tak przeczekał ostatni tydzień lipca. Już jest z nią. Znowu jest z nią. Ustaje płacz. Leżą – ona z palcami wsuniętymi w jego włosy, on z twarzą ukrytą na jej ramieniu. Księżyc się przesuwa, robi się w izbie ciemno, napływa sen.
Rano wracają Martyniakowie. Powitania, zachwyty nad Piotrusiem, opowieści. Potem Martyniakowa, mimo że jechali całą noc, zabiera się do gotowania obiadu. Mogą iść na łąkę.
Idąc tam oboje wiedzą, co się na tej łące wydarzy i on niosący Piotrusia mimo woli przyspiesza kroku, a ona dojście na łąkę opóźnia – skręca w las, szuka grzybów, zrywa jeżyny. Tomasz te jej zabiegi przyjmuje z pobłażaniem. „Już mi nie umkniesz, Jaskółeczko!”
Na miejscu niespodziewanie zamieniają się rolami. Teraz ona, leżąca obok dziecka, zaczyna go niecierpliwie czekać, a on, odrobinę odwrócony, zagryza w zębach źdźbło trawy, niby na nią nie zwraca uwagi. „Należy mi się, żeby ona pierwsza… ” Wreszcie Ewa podrywa się na kolana, pyta:
– Mam sobie pójść?
– Jak chcesz – odpowiada, a myślą błaga: „Nie rób mi tego. Zostań! Obejmij mnie!” – i nadal trwa w bezruchu.
– Ach, Tomek…
Wiele razy już od niej słyszał to: „Ach, Tomek” mówione w różnych okolicznościach, różnym tonem. Tym razem brzmi to trochę jak wyrzut, a trochę jak westchnienie nad dziecinnym uporem Tomasza. Potem zamiast odejść, Ewa odrobinę się przysuwa, zaczyna rozpinać guziki jego koszuli i Tomasz zaciska oczy, zęby, palce, bo płomień, który opasał mu biodra, jest aż bolesny. A ona – obnaża go powoli, nieśpiesznie, jakby mszcząc się za jego fizyczną bierność i psychiczny opór, wszystko to sztucznie wymyślone jako nakaz jakichś abstrakcyjnych praw i powinności, dla samoudręczenia, dla ratowania własnej godności, której sam się był wyrzekł, przystając na wszystko byle z nią być, byle mieć ją obok – rozbiera go powoli – zrzuca sukienkę w podobne motylom niebieskie i żółte kwiaty – kretonowy ciąg dalszy ukwieconej łąki – wychodzi z tej kwiecistości zupełnie dla niego naga i obdarza własnym ciałem.
***
Martyniaków odwiedza wnuczka Joasia. Ewa pamięta ją jeszcze jako małego szkraba, a teraz to już prawie panna. Trzynaście lat. Wyrośnięta, oczy ciągle tak samo trochę zdziwione i niebieskie, nosek zadarty. Przyjechała na rowerze odwiedzić dziadków, przywiozła koszyk jabłek. W progu natknęła się na wychodzącego na podwórze Tomasza. Zaskoczona widokiem tego pięknego mężczyzny, oblewa się rumieńcem i nie potrafi wykrztusić słowa. Tomasz wita dziewczynę życzliwym uśmiechem, co peszy ją jeszcze bardziej.
– Pani Urszulo! – woła w głąb sieni. – Ma pani gościa!
Joasia jest trzy godziny i w ciągu tego czasu niemal bez przerwy wodzi za Tomaszem zachwyconymi oczyma (przypomina jej aktora, który w serialu telewizyjnym był niedoścignionym uosobieniem męskości), aż Martyniakowa na uboczu dziewczynkę ruga i odsyła do domu.
To Tomaszowi uprzytomnia, że odchodząc ze szkoły stracił coś, do czego nie przywiązywał dostatecznej wagi, a co stanowiło dla niego psychiczną podporę – wielbiące spojrzenia nastolatek, które były jakimś tam potwierdzeniem jego wartości, dawały dość satysfakcji, żeby nie musiał rzucać się w przypadkowe przygody, a tym samym pozwoliły doczekać wielkiego uczucia, i wtedy wydało mu się, przestały się liczyć, bo jedno spojrzenie Ewy, jeden jej uśmiech, były więcej warte niż tamte wszystkie wielbiące spojrzenia razem wzięte. A teraz przekonał się, że nie. Że nadal mają kojącą właściwość, są jak plaster na obolałe serce. Toteż jego: „Eli, pójdziemy na łąkę” – nie brzmi jak prośba ani nawet jak propozycja, ale jak życzenie człowieka świadomego własnej wartości, przedzielone od rozkazu tak cienką granicą, że Ewa spogląda na niego z iskierką sprzeciwu w oku, ale ta, na szczęście, zaraz gaśnie.
– Naszykuję dla Piotrusia picie – mówi zgodnym tonem.
Idą. Dziś Tomasz nie ma zamiaru czekać jej łaski. Ewa znowu zbiera jeżyny i te największe, najdojrzalsze wkłada mu do ust, a on niosący syna przyjmuje tę daninę jak pan i władca. Zwycięska radość rozpiera mu pierś.
Na łące zrzuca koszulę i spodnie, wyciąga się jak długi ze wspaniałym poczuciem pewności siebie. Patrzy w niebo, nieprawdopodobnie niebieskie i rozległe, nieco bledsze nad horyzontem – jak nie wierzyć jego boskości? – i w kierunku jej, która położyła się w sukience, rzuca od niechcenia:
– Lepiej to od razu zdejmij.
Przymyka oczy i czeka. Słucha łąki. Stapia się, jednoczy z jej intensywnym istnieniem. Radość!
– Eli-Elinko – mówi do niej – moja ukochana!
Leży taki samochcąc oślepły. Ku niej, obok, wysyła tylko ręce. Szuka jej w krysztale powietrza, w zapachu zgniecionej trawy. Odnajduje włosy miękkie jak pióra ptaka, muszelki uszu, smukłość szyi, potem palce zbiegają ku piersiom i nie mogąc ich dość ogarnąć przywołują na pomoc dłonie pełne pieszczoty delikatnej jak muśnięcie traw, dalej jest talia, obejmują ją pięknie wciętą, w środku z zagłębieniem gdzie można położyć usta i czubkiem języka zbadać dno, ześlizgują się po biodrach, schodzą niżej, za nimi zbiegają wargi, język wkrada się w złoty puch i cofa powoli, wprawiając w drżenie jej ciało.
– Ach! Tomek…
Ewa szeroko rozkłada ręce gestem, o którym Tomasz wie, że jest oczekiwaniem rozkoszy, zaciska palce na zielonych źdźbłach trawy. I on – szafarz – powtarza pieszczotę do momentu, kiedy ona – napięta jak struna – zaczyna się zanosić krótkim szlochem. Wtedy klęka między jej udami i przebija ją sztyletem swojej męskości – triumfujący! wyzwolony! szczęśliwy! Uchyla powiek, żeby widzieć jej zapadanie w rozkosz, łunę na twarzy, nagłe odchylenie w tył głowy – triumfujący! wyzwolony! szczęśliwy!
Następnego dnia pojawia się u Ewy miesięczne krwawienie i Tomasz, który obawiał się, że mogła zajść w ciążę za przyczyną Andrzeja, wita ten fakt jako kolejny szczęśliwy przypadek.
A jednak coś się zmieniło. Ona, która przedtem, Tomasz nie słyszał, żeby Piotrusiowi śpiewała, teraz śpiewa mu często ciepłym mezzosopranem nieskończony ciąg piosenek, przeważnie ludowych, jakichś ballad o wydarzeniach strasznych i żałosnej nucie, rwących się z serca miłosnych skarg i zaklęć, przyśpiewek – czasem krotochwilnych, czasem tęsknych – potem nagle przechodzi do piosenki już nie ludowej, zupełnie Tomaszowi nie znanej, tak zresztą, jak prawie cały ten jej przedziwny nie wiadomo gdzie wyuczony repertuar. Tomasz słucha z ogromnym wzruszeniem. Razem z Piotrusiem, który wyraźnie te śpiewy matki uwielbia, milknie i wpatruje się w śpiewającą oczkami jak dwie krople gryczanego miodu, z buzią odrobinę rozchyloną. Słucha, słucha, aż zasypia taki jeszcze zupełnie maleńki. A Ewa kończy ostatnią zwrotkę śpiewanej piosenki:
Powiedz, powiedz, moje kochanie,
Czemu tobie moje śpiewanie,
Mego serca tęskne wołanie.
Powiedz, powiedz, moje kochanie.
Coraz ciszej, ciszej – i to ostatnie „powiedz, moje kochanie” jest zaledwie jak westchnienie wiatru w listowiu, i Tomasz, ten koneser i miłośnik muzyki poważnej, ma ochotę zwyczajnie się rozpłakać.
***
W połowie miesiąca, Tomasz nie wie którego, bo w tym rozleniwionym i szczęśliwym bytowaniu zatracił wkrótce rachubę czasu, a więc gdzieś w połowie miesiąca Ewa, która wstała zagrzać Piotrusiowi jedzenie, a przy okazji wysłuchała „Głosu Ameryki”, wraca z butelką w drżących dłoniach i mówi:
– W Jastrzębiu w kopalni strajk.
Siada karmić Piotrusia, a te jej kilka słów spada na serce Tomasza jak drażniące okruchy. Czeka, że po nakarmieniu dziecka wróci do łóżka, że będzie mógł zamknąć ją w opiekuńczym uścisku, ale ona nie wraca. Narzuca sukienkę i idzie do Martyniaka, który usiłuje coś jeszcze złapać w radiu. Bez skutku. Dopiero wieczorem informują o strajkach w porcie szczecińskim i w trzech kolejnych kopalniach.
I to jest koniec wypoczynku. Ewa z każdym dniem, z każdą wiadomością o zataczającej coraz szersze kręgi fali strajków, coraz niespokojniejsza. Razem z Martyniakiem, który, jak się okazuje, w „Manifeście Lipcowym” w Jastrzębiu ma szwagra i dwu siostrzeńców, rzucają się o różnych porach do radia, aby słuchać najnowszych wiadomości. Nocą Ewa odsuwa się daleko. Zaledwie pozwala trzymać swoją rękę. Już wiadomo o strajkach w dalszych kopalniach, w stoczni gdańskiej, u „Cegielskiego”, w Stalowej Woli, w „Ursusie”. Leży tak obok bezsilny. Cóż może zrobić?
Któregoś z kolejnych dni Martyniak prosi Tomasza o pomoc w naprawieniu bramy. „Po robocie” zabiera go do piwniczki i tam częstuje ziołową nalewką – starą, gorzko pachnącą, w kolorze bursztynu. Tomasz nie docenia trunku. Pozwala Martyniakowi nalać drugi raz. Na próżno usiłuje potem iść prosto. Głowę ma jasną, ale nogi odmawiają posłuszeństwa. Dociera w końcu do drzwi, gdzie stojąca z Piotrusiem Ewa wita go ze zgrozą w oczach.
– Co tak patrzysz? – pyta zuchwale. – No?
– Oni tam strajkują, a ty…– Głos ma jak ostra szpada.
– Oni? Naprawdę chodzi ci o nich? ON tam strajkuje, a ja się schlewam. To chciałaś powiedzieć!
Widzi, jak blednie pod opalenizną. Jej drobna twarz przybiera żółtawoszarą barwę. Powoli się odwraca i odchodzi. A Tomasz opada na próg z rozpalającym się w piersi coraz jaśniejszym płomieniem buntu. Nagle rozumie tych wszystkich pijaków bijających swoje żony. Bijających je za całą niesprawiedliwość świata, za swoje cierpienia, których mogą być, ale tak samo mogą i nie być przyczyną. Ogląda swoje zaciśnięte pięści ze świadomością, że gdyby zdecydował się zadać nimi ciosy, byłby wyzwolony i wie, że nigdy się na to nie zdobędzie.
Przy kolacji napotyka wrogie – pierwszy raz – spojrzenie Ewy i postanawia pójść spać na siano do szopy. Płomień buntu w jego piersi tli się nadal. Ulatnia się dopiero nazajutrz, wraz z oparami alkoholu.
Przed południem syn miejscowego listonosza Janek przynosi Ewie telegram. Ona czyta go, a potem chwyta pod pachy Piotrusia i zakręca wkoło, unosząc dziecko wysoko w górę.
– Fruwa! fruwa mój mały syneczek! – jakby śpiewała.
Od rana było wiadomo, że fala strajków zaczęła opadać i Tomasz nie wie, czy brzmiąca w głosie Ewy radość jest spowodowana tymi informacjami czy otrzymanym telegramem. Jego Ewa w dalszym ciągu „nie widzi”. Siedzi obok kołyski pod jaśminowym krzakiem, obiera jabłka na kompot. Tomasz kręci się po podwórzu, niespokojny. Pamięta dokładnie wczorajszy incydent i jest mu wstyd. Toteż gdy Piotruś zmoczywszy pieluszkę zaczyna popłakiwać, rusza w kierunku syna. Na drodze staje mu Ewa.
– Zostaw.
W ręce trzyma nóż i Tomaszowi się wydaje, jeszcze krok i uderzy.
– Dlaczego? Czy to nie mój syn?
– Gdybyś nie wrócił z Londynu, nawet nie wiedziałbyś, że masz syna – mówi ona drżącym, cichym głosem.
– Żałujesz, że wróciłem?
– Jeszcze trochę i zacznę żałować.
Tomasz, ugodzony tymi słowami, odchodzi do mieszkania. Na stole leży telegram. Nie waha się ani chwili, wyjmuje i czyta: Ewulka, wszystko dobrze – Andrzej. Potem zaczyna pakować plecak.
Ewa staje w drzwiach, kiedy zapina paski. Nic nie mówi. Stoi tak bez ruchu. Podnosi na nią wzrok dopiero po zapięciu ostatniej klamry i zaskakuje go widok spływających jej po twarzy łez.
– Czegóż ty…? – pyta ze ściśniętym gardłem.
– Myślałam, że coś dla ciebie znaczymy.
– A ja dla ciebie?
Podchodzi i otula go rękami. Szuka głową na jego ramieniu tego swojego bezpiecznego miejsca. Widać je odnajduje, bo zamiera w bezruchu.
Co ja chciałem zrobić?! – krzyczy myślą przerażony Tomasz. – Co ja głupi chciałem zrobić!” Zupełnie jakby mało mu było tego ubiegłego miesiąca, gdy męczył się całkiem sam, bo Matuszewski w połowie lipca wyjechał do sanatorium. Wyjeżdżał przygnębiony, niespokojny. „Przyrzeknij mi, że pojedziesz tam. Że ją przywieziesz. Inaczej na diabła całe to moje leczenie” – prosił Tomasza, który przeżywał właśnie kolejną chwilę buntu i wykrzykiwał: „Nie jestem jej potrzebny! Rozumiesz? Po co miałbym tam jechać?” W końcu jednak przyrzekł i doznał ulgi. Przyrzekł, więc powinien dotrzymać. Pojechać, przywieźć ich. Nie liczą się jego chęci czy niechęci. Ma dotrzymać słowa. Czuł ten przymus i uspokajał się powoli. A teraz był o krok, by złamać dane Matuszewskiemu słowo. Jakby o nim zapomniał. Pochyla głowę, zanurza usta w jej włosach.