17
Pierwszy września. Tomasz jadąc do pracy obserwuje powracające do szkoły tabuny młodzieży i robi mu się żal, że nie uczestniczy w tej zbiorowej radości. Krótkiej, zaledwie kilkudniowej, bo potem zacznie się już zwyczajna, codzienna harówka.
Tomaszowi żal także lasu. Latem zwykle jeździł nad morze. Dopiero przez ostatni miesiąc odkrył dla siebie las. Całe to bujne, wielopiętrowe, kurczowo czepiające się istnienia życie. Niespodziane refleksy słońca w gęstwinie. Głos lasu – jakże różny od głosu morza. Zapach lasu w słońcu i równie intensywny, a przecież zupełnie inny, zapach lasu po deszczu. Michał Thylman przyjechał po nich samochodem właśnie po deszczu i kiedy wynosili bagaże, kiedy żegnali się z Martyniakami, las pachniał, ogarniał ich, obejmował tym zapachem, jakby chciał zatrzymać, wybiegał za nimi tym zapachem.
Stefan Król wita Tomasza przyjaźnie, ale jednocześnie rzuca na niego badawcze spojrzenie, bo dość łatwo było mu w lipcu zauważyć, że stan jego pracownika znowu nie jest najlepszy.
– Wypoczęty? – pyta. – Mamy sporo zamówień. Pewnie będzie potrzebna pomoc. Zwrócimy się do profesora. Może któryś z jego asystentów przyjmie zlecenie. A może on sam?
– Chyba nie. Wiem, że pisze książkę. To dla niego ważniejsze.
– No tak. Nie wszyscy są skazani na pomnażanie dóbr materialnych – wzdycha z „ubolewaniem” Król. – Żona i syn zdrowi?
Wracając z pracy Tomasz wysiada na przystanku przy Krakowskim Przedmieściu, żeby kupić dla Ewy kwiaty. Grupa młodych, idących chodnikiem, pokrzykuje: „My z Lechem! My z Lechem!” Roześmiani, opaleni jakby wrócili z pikniku.
– Widzi pan, jakie to chuligany – mówi kwiaciarka i przymruża porozumiewawczo oko. Potem dodaje: – Znowu nic tylko jeżdżą w te i nazad tymi sukami. Boją się i tyle.
Tomasz dopada podjeżdżającego autobusu i trzymając wysoko nad głową ogromny pęk bratków dociera wkrótce na miejsce. Ewa podaje mu do pocałunku usta, potem zanurza twarz w kwiatach.
– Jakże one przepięknie pachną! – mówi zachwycona.
Wkłada bratki w majolikową czarkę i stawia na stole.
– Co tam, Tomku, w „królestwie”?
– Dużo roboty, ale Król jest gotowy część zlecić. Myślał o Januszu.
– Ach, właśnie. Janusz dzwonił. Chciał dzisiaj przyjść, ale zaprosiłam go dopiero na niedzielę. Trzeba tu trochę posprzątać. Całe przedpołudnie odkurzałam. Nie masz pojęcia, ile kurzu może się przez miesiąc uzbierać w mieszkaniu. Będziesz musiał wytrzepać dywan.
I Tomasz się nie zdradza, że kurz pochodził z dwu miesięcy, że w lipcu nie było go stać na żadne porządki.
– Zostaw to – mówi po obiedzie. – Ja później pozmywam. Póki Piotruś śpi, połóżmy się trochę, pewnie jesteś zmęczona.
Kładą się. Chwila błogiego spokoju. Znowu są razem, w domu, blisko siebie. „Jak dobrze” – myśli Tomasz.
Nagle, Ewa podrywa się z krzykiem:
– Boże, ratuj!
Biegnie do Piotrusia. Ale dziecko spokojnie śpi, więc po chwili wraca.
– Myślałam, że stało mu się coś złego.
Jeszcze pobladła po tym nagłym przerażeniu.
– Pewnie zasnęłaś i coś ci się przyśniło.
– Ja nie spałam.
Ale Tomasz nie wierzy jej zapewnieniu. Przygarnia ją.
– Teraz już dobrze? Zmęczyłaś się tym sprzątaniem.
***
Tym razem Ewa stroi się dla Matuszewskiego w błękitną tuniczkę, przepasuje włosy czarną aksamitką. Tomasz ogląda ją z zachwytem.
– Dla mnie już nie wkładasz takich strojów – żartuje.
– Dla niego stroje wkładam. Dla ciebie zdejmuję. Doceńże tę różnicę. Może trochę potańczymy? Ciekawe, czy Janusz umie tańczyć.
A kiedy Matuszewski wchodzi do mieszkania, oznajmia:
– Dziś zamiast Prokofiewa tańce. Co ty na to? I oczywiście szarlotka. I dobre wino. I herbata.
– Wolno mi w tym bogactwie wybierać? Niech ochłonę. Pozwól usiąść i spokojnie się zastanowić.
Radość promienieje z jego twarzy. Ogromna radość, że znowu ją widzi.
– Szarlotka – tak. Herbata – tak. Wino – nie, jestem samochodem. Tańce? No cóż, gdybym zdecydował się na wino to może i na tańce, ale tak… Chyba nie wystarczy mi odwagi. Od wieków nie tańczyłem.
– Człowiek nauki musi być odważny – mówi Ewa i idzie po herbatę.
Matuszewski wspiera głowę na fotelu i przymyka oczy, próbuje ukoić wzburzenie spowodowane jej widokiem.
– Dziękuję ci – mówi cicho do Tomasza. – Jest dobrze?
Tomasz waha się, co odpowiedzieć. Wchodzi Ewa i już nie musi odpowiadać, ale jest zaskoczony, że odpowiedź byłaby aż tak trudna. Zamieniają parę zdań na temat ubiegłego lata.
– Trochę mnie w sanatorium podreperowali – mówi Matuszewski. – Będę teraz zupełnie żwawym staruszkiem.
– No, no! Bez taniej kokieterii. Do staruszka to ci jeszcze daleko – protestuje Ewa.
Więc profesor bierze się do całowania jej rąk i znowu jest szczęśliwy.
– Tak się cieszę, że Piotruś przez całe lato był w lesie.
Słowa Ewy Tomaszem dosłownie wstrząsają. Może mniej niż sądził zależało jej na byciu z Andrzejem, a bardziej żeby Piotruś nie spędził lipca w Lublinie? Skłonność Tomasza do umniejszania roli Batowskiego znowu daje o sobie znać. Czy jest dobrze? Pamięć o Andrzeju wciąż wraca; jakieś byle skojarzenie, byle aluzja i w serce zagłębia się nowa szpilka. Czy może być dobrze komuś, komu w serce wbija się co kilka czy kilkanaście godzin kolejna szpilka? „Jeszcze trochę i to moje serce będzie wyglądało jak jeż.” Na razie jednak tamten daleko, ona tuż.
– Który z was poprosi mnie do walca?
Tomasz czeka na decyzję Matuszewskiego, ale ten mówi:
– Proszę, tańczcie. Może patrząc na was nabiorę odwagi.
Wzruszony śledzi wzrokiem tańczących – pięknych, płynących w krąg w przyćmionym świetle. Gdybyż mógł być na miejscu Tomasza! Przecież może. Poprosi ją do następnego tańca. I na samą myśl, że dotknie jej pleców otwartą dłonią, serce mu na chwilę zamiera. A ona, jakby znała jego pragnienia, kiedy zaczyna się tango, zostawia Tomasza, przychodzi.
– To białe tango. Chyba mi nie odmówisz?
Wstaje i ogarnia ją ramieniem.
***
W tydzień później Matuszewski znowu zapowiada swoją wizytę. Dzwoni.
– Ewelinko, cały czas pracowałem uczciwie nad książką. Pozwól mi przyjść. Wystarczy sama herbata.
– Proszę, przychodź. Coś tam się jeszcze do herbaty znajdzie.
I wkrótce siedzą razem. Ewa z Piotrusiem na kolanach. Słuchają Mozarta. Telefon odbiera Tomasz. To Aldona.
– Tomku, Ewa w domu? Nigdzie się nie wybieracie?
– Jesteśmy na miejscu.
– Zaraz przyjeżdżamy. Zaraz tam będziemy.
Przychodzą, gdy kończy się płyta. Nie są to jednak Thylmanowie, tylko sama Aldona z zupełnie obcym siwym mężczyzną.
– Dobry wieczór – mówią wchodząc.
A potem tamten patrząc na Ewę pyta:
– To pani jest Ewa, ukochana inżyniera Batowskiego? – I rumieni się speszony własną niezręcznością.
Ewa nie odpowiada. Siedzi z dzieckiem na kolanach, wlepiając w mężczyznę pytające oczy.
– Profesor kazał panią przywieźć. Wieczorem musimy jechać.
– Panie Jaroń – mówi drżącym głosem Aldona, oczy ma zapuchnięte od płaczu. – Panie Jaroń, przecież ona nic nie wie.
Jaroń rozgląda się po obecnych.
– Inżyniera zasypało. Leży w szpitalu. Rękę mu zmiażdżyło. Profesor kazał ją przywieźć – mówi do Tomasza i Matuszewskiego.
– Tomek, pozwól jej! Tomek! – szlocha Aldona. – On od pierwszego jest nieprzytomny! – Łzy jej płyną strumieniem.
Serce Tomasza zaciska bolesna obręcz. Matuszewski przełyka głośno ślinę. Ewa siedzi oniemiała, bez kropli krwi w twarzy.
– A Piotruś? – pyta w końcu.
– Zabiorę go do siebie. Tomek będzie do nas przychodził na obiady.
– Tak – mówi Ewa.
Wstaje i wychodzi z synkiem do drugiego pokoju. Tomasz idzie po chwili za nią. Ewa pakuje rzeczy Piotrusia.
– Pomagaj Aldonce – mówi.
Potem nagle podchodzi i opiera głowę o jego ramię.
– Ach, Tomek…
Tomasz nie śmie jej przygarnąć, więc to ona zaczyna się rozpaczliwie do niego tulić, jakby wołała o ratunek. Krótki szloch. Potem odchodzi kończyć pakowanie.
Kilka godzin później odjeżdża z Jaroniem do Katowic.
***
Profesor Halny przypomina starego wyliniałego sępa. Wyciąga w kierunku Ewy nadmiernie długą szyję i wpatruje się w nią źrenicami powiększonymi do monstrualnej wielkości silnymi szkłami okularów.
– Otóż pacjent Batowski balansuje na krawędzi między życiem a śmiercią. Oczekuję, że weźmie go pani za rękę i przeciągnie na naszą stronę. Oczywiście w przenośni, bo rękę, tę zmiażdżoną, trzeba było amputować.
Ewa patrzy szeroko otwartymi, zrozpaczonymi oczami.
– Co ja mogę? – mówi bezradnie. – Dlaczego ja?
– Kobieto! – Profesor jeszcze bardziej wyciąga szyję. – Wszystko co pacjent powiedział przez dziesięć dni, to było twoje imię. Sądziłem, że pani pojawi się wcześniej.
– Nic nie wiedziałam do wczoraj. Mieszkam w Lublinie.
Halny zdziwiony podnosi brwi.
– Nie powiadomiono rodziny? – A potem nagle pyta: – Pani kim jest dla pacjenta?
– Nie wiem – odpowiada zgodnie z prawdą. Przypomina sobie określenie, którym powitał ją Jaroń: ukochana inżyniera Batowskiego, ale nie powie przecież profesorowi, że jest „ukochaną”.
– To w końcu nieważne – reflektuje się Halny. – Skoro pani przyjechała, rozumiem, że chce pomóc. Chodźmy.
Prowadzi Ewę długim szpitalnym korytarzem.
Twarz Andrzeja nie różni się barwą od powleczenia poduszki i Ewa nie potrafi dopatrzeć się w niej śladów życia. Głowa ogolona, ze świeżą szramą bardziej z prawej. Narzuca się cytat: „głowa ocieniona skrzydłem śmierci”. Przerażona opuszcza wzrok i natrafia na opatrunek na prawym przedramieniu. Załamują się pod nią kolana. Profesor Halny łapie ją jak sęp w szpony i brutalnie potrząsa.
– Co jest! Trzymaj się, kobieto! Masz pomóc, nie mdleć.
W końcu wymierza jej mocny policzek i to stawia Ewę na nogi.
– Proszę usiąść. Zaczekać.
Odchodzi. Być może chce, żeby się nieco oswoiła z sytuacją, ale kiedy wraca po piętnastu minutach, zastaje Ewę z twarzą zalaną łzami. Wyprowadza ją na korytarz i mówi:
– Tu jest szpital. Tu się ludzi leczy, a nie nad nimi płacze. Proszę sobie stąd iść. Wróci pani, jak się wypłacze.
Sprawia, że łzy Ewy przestają płynąć natychmiast. Wracają.
– Pani zadaniem jest przedrzeć się do świadomości pacjenta. Nawiązać z nim kontakt poprzez głos, dotyk. Tak, aby zechciał spaść z tej krawędzi, na której balansuje, na właściwą stronę. Najlepiej byłoby zacząć natychmiast. Czekając na panią, zmarnowaliśmy już i tak zbyt wiele czasu.
Ewa siada na brzegu łóżka, skrępowana. Ma go przywabić głosem, dotykiem – oto czego od niej oczekują – a ona nie może. Patrzy znowu na tę głowę w bezruchu, z odrobinę rozchylonymi ustami, obcą, odległą.
– Andrzejku – szepcze – Andrzejku!
Brak reakcji z jego strony zupełnie ją deprymuje. Ma ochotę znowu wybuchnąć płaczem. Próbuje się opanować i tylko skowyczy cichutko zagryzając zęby na własnych palcach. W końcu wszystko zaczyna ją w środku boleć. „To dusza tak boli. To boli moja dusza!”
Profesor pojawia się po półgodzinie i zastaje ją z oczami pełnymi rozpaczy, ze ściągniętą bólem twarzą. Każe jej wyjść na korytarz, pospacerować. Ewa z zaplecionymi na piersiach rękami chodzi błędnie po korytarzu. Nie widzi męskich spojrzeń ścigających ją przez pootwierane drzwi sal ani złotej jesieni za oknami. Przechodzi raz, drugi – wraca.
– Profesorze, ja nie potrafię. Ja nie umiem.
Profesor Halny tym razem wykazuje nieco więcej zrozumienia.
– To tylko to, że dopiero się pani dowiedziała. Przecież chcesz go, kobieto, ratować. Gdzie się pani zatrzymała?
– W jego mieszkaniu.
– Proszę więc teraz tam iść. Musi się pani oswoić z sytuacją. Trzeba koniecznie coś zjeść, przespać się, zaraz dam pigułę, i jutro rano, koło dziewiątej, wrócić.
***
Ewa stoi na środku mieszkania, które ponad dwa miesiące było jej mieszkaniem. Zna tu każdy kąt, każdy mebel, każdą książkę na regale. Trzy lata temu Andrzej nagle odkrył literaturę. Zawarł potem znajomość z pewnym młodym antykwariuszem i za jego pośrednictwem zgromadził znakomity księgozbiór – same dzieła. Gdy Ewa tu mieszkała, także przyniósł kilka nowych pozycji. Rzucali się na nie oboje. Ona zwykle kończyła pierwsza, miała przecież więcej czasu, i kiedy z kolei czytał on, mogła wymieniać z nim uwagi i refleksje. Zadziwiał ją niekonwencjonalnością ocen. Czasem czytał głośno jakiś fragment. „Zwróciłaś na to uwagę?” – pytał. Czytywał siedząc przy stole z łokciami wspartymi o blat, z głową ujętą w dłonie. Palce wsuwał we włosy i kiedy odkładał książkę włosy śmiesznie sterczały mu po bokach, brązowe, króciutko przycięte. Uśmiechał się do niej aksamitem ciemnych oczu. „Trzeba coś zrobić, Ewuśka?” pytał, bo jego ekspansywna natura nie była w stanie znieść dłużej tego siedzenia bez ruchu. Prosiła, żeby wstawił wodę na herbatę albo wyniósł śmieci… Zbiegał z wiaderkiem po schodach przeskakując w tę i z powrotem po dwa stopnie, wracał odrobinę zdyszany, wstawiając wiaderko zauważał, że zawias od drzwiczek szafki jest obluzowany, brał się do naprawiania pogwizdując upojne tango, „Ewulka, co mi dasz jeść?” pytał i razem z nią zaczynał szykować kolację, a kiedy Ewa podawała mu garnuszek z mlekiem, przytrzymywał jej rękę, przytulał do policzka, „Dziękuję!” i wiedziała, nie dziękował za mleko, ale za to, że była z nim, że siedziała z nim przy jednym stole. „Pietrek grzeczny? Nie dokucza ci?” Brzmiało to, jakby był gotów po ojcowsku skarcić dziecko klapsem, żeby nie dokuczało matce. Potem trochę opowiadał o kopalni, cieszył się, że na jego oddziale wszystko idzie dobrze, że udało mu się coś tam załatwić, coś wywalczyć, wiedziała od Zemły, jak ludzie go lubili, jak mówili o nim: „Nasz inżynier, on to załatwi” – ufali mu. On jednak po chwili się reflektował. „Co tam będę ci zawracał głowę. Jutro przywiozę dla Piotrusia łóżeczko. Jeden kolega obiecał pożyczyć.” A potem trochę się rumieniąc i udając, że niby nic pytał: „Może nalać ci wody na kąpiel?” – skrępowany, bo miał nadzieję, że pozwoli mu się myć i pod pretekstem namydlania i spłukiwania pieścić dłońmi swoje złotawe ciało, co wydawało mu się, wychowanemu w prostych i surowych zasadach, szczytem perwersji, więc wstydził się tego swojego pragnienia i przed nią, i przed samym sobą. Z rozczarowaniem więc, ale i z odrobiną ulgi przyjmował jej: „Może jutro. Dziś już jestem bardzo śpiąca”.
Potem leżąc w drugim pokoju czuła, jak jej pragnie, słyszała, jak niespokojnie przewraca się w pościeli, i następnego dnia godziła się na kąpiel. „Zaczekaj – mówił – kupiłem dla ciebie nowe mydło, najpiękniej pachnące” – i przynosił zagraniczne mydło, pewnie kupione w Peweksie. Dziękując całowała go w policzek, zdejmowała srebrzyste opakowanie i podawała mu to „narzędzie wyrafinowanej pieszczoty”. Zanurzał je w ciepłej wodzie, namydlał ją całą odrobinę drżącymi rękami, potem odkładał mydło i zaczynał wodzić dłońmi po jej ramionach, po piersiach, zaciskał przy tym mocno oczy rumieniąc się ze wstydu i pożądania. „Odwróć się” – prosił. Krępował się, że widzi jego wzburzenie. Jego czułe dłonie zapuszczały się w coraz intymniejsze miejsca i kiedy w końcu spłukiwał ją prysznicem i odważał się ucałować jej plecy między łopatkami, opanowywało ją ogromne wzruszenie. Potem ją wycierał. Ujmowała jego twarz, zamykała w kielichu ugiętych palców. „Dziękuję ci, Andrzejku” – i on całował te palce.
Jeszcze pilnował, żeby się nie poślizgnęła wychodząc z wanny.
Kładli się do łóżek i poprzez mrok obu pokojów wybiegali ku sobie. On – tęsknotą. Ona – przeogromną czułością. Aż któregoś wieczoru przyszła, żeby mógł przylgnąć do niej całym ciałem, mieć ją wytęsknioną w ramionach. Uszczęśliwiła go. I przez następne dni dzielił się z nią tym szczęściem – jak chlebem. Potem urodził się Piotruś.
Ktoś biegnie po schodach pogwizdując i serce Ewy, głupie, zaciska się w nagłej nadziei. „Andrzejku! – mówi głośno – Andrzejku!” Staje jej w pamięci biała nieruchoma twarz, opatrunek na przedramieniu, puste miejsce na prześcieradle, gdzie powinna leżeć jedna z jego czułych dłoni.
Zemłowa zabiera ją na kolację i tam Ewa się dowiaduje, że Andrzeja przysypało, bo kiedy zaczął się obwał, on rzucił się odepchnąć Małka, co wbijał klin w zamek stojaka. I rzeczywiście, zdążył odepchnąć. Tamten wyleciał jak z procy. Andrzej nie zdążył uskoczyć.
– To było na moich oczach. Nie upilnowałem – mówi Zemła.
– Profesor powiedział, że pani może go uratować.
Zemłowej trzęsą się usta, patrzy na Ewę błagalnym wzrokiem i Ewa mówi:
– Spróbuję, pani Heleno – równie roztrzęsiona jak tamta. – Zrobię wszystko, co będzie możliwe. – Potem dodaje: – Ręki nikt mu nie zwróci.
Udało jej się trochę zjeść. Wraca do mieszkania Andrzeja i zażywa pigułkę od Halnego. Jutro ma być w pełni sił. Zanim zaśnie, przeżywa jeszcze jedną bolesną chwilę, bo nagle się jej wydaje, że gdyby nie wyjechała, nie zostawiła go samego, nie doszłoby do wypadku. „Nie upilnowałam cię” – powtarza za Zemłą ze szlochem. Zapada w sztuczny głęboki sen.
***
O dziewiątej rano Ewa jest z powrotem w szpitalu. Halny czymś zaabsorbowany, dokądś spieszący, wita ją niecierpliwie.
– Proszę tam iść. Już pani wie, co robić. Siostro, fartuch dla pani.
Ewa nie może trafić. Musi pytać o kierunek napotkaną pielęgniarkę. Po drodze w jej sercu kiełkuje odrobina nadziei. Stanie u jego łóżka, a on otworzy oczy, uśmiechnie się: „Jesteś, Ewulka?” Nic takiego jednak nie następuje. Andrzej leży równie bezwładnie jak poprzedniego dnia. Okaleczone ręce nieco rozkrzyżowane, jedna krótsza, z zawitkiem opatrunku, druga z sinymi plamami od kroplówki, przywiązana, obie równie tragiczne, i Ewie znowu robi się słabo. Opanowuje się z trudem. Na czole Andrzeja dostrzega nikły ślad życia – drobniutkie kropelki potu. Wyciąga rękę. Odnajduje palcami odrobinę lepkiej wilgoci. Bierze jego twarz w obie dłonie.
– Andrzejku – prosi.
Bez skutku. Ma wrażenie, że między nimi postawiono grubą szklaną ścianę i wszelkie wołanie jest próżne. Wiele zawsze milczeli, ale nigdy nie było to milczenie tak straszne.
Wtedy, w lipcu, gdy wsiedli do samochodu, też natychmiast zaczęli milczeć. On prowadził. Ona z Piotrusiem – z tyłu. Piotruś zaraz zasnął. Spojrzała w lusterko i przychwyciła spojrzenie, króciutki uśmiech brązowych oczu. Zapragnęła pochylić się i ująć jego głowę w dłonie, ale wiedziała, że nie wolno. Szosa po przelotnym deszczu była wilgotna, zapewne śliska. Po dwu godzinach byli w gajówce. Zdumiało ją, że po jednorazowym pobycie bezbłędnie odnalazł drogę. Klucz leżał w umówionym miejscu. Weszli. Andrzej natychmiast zaczął po swojemu gospodarzyć. Wystawił na dwór kołyskę przygotowaną dla Piotrusia. Napalił w kuchennym piecu. Przyniósł wody. Od razu wiedział, że Martyniakowa zostawiła w spiżarce jajka, ser, zsiadłe mleko. Czuł się swobodnie jak we własnym domu. Zawarł przyjaźń z Filkiem, spuścił go z łańcucha i podrapał między uszami. Pies oszalał. Zaczął go obskakiwać, próbował dosięgnąć jęzorem twarzy. Ewa patrzyła na to z zachwytem i czułością i kiedy po wykąpaniu Piotrusia zapytał: „Gdzie będę spał?” – odpowiedziała: „Gdzie tylko chcesz” – roześmiana, bo już i tak cały dom był „jego”. Przyszedł do jej łóżka. „Ja chcę tutaj!” Ale położył się, dopiero gdy się przesunęła robiąc mu miejsce. Leżeli przez chwilę nadsłuchując odgłosów lasu, a potem równocześnie obrócili się ku sobie, wyciągnęli ręce. Znowu tak, jak za każdym poprzednim razem, wszystko działo się samo! Ręce – same biegły, aby obejmować. Ciała – same się splatały, przenikały. Leżąc tak obok siebie, na sobie i w sobie czuli swoje absolutne zjednoczenie, wspólny krwiobieg, radosną błogość. Ewa była pewna identyczności własnych i jego doznań. „To ten las, ten księżyc, ten mrok” – mówiła. I nie śmiała powiedzieć – „To on!”
Nastąpiły niemal jednakowe noce i niemal jednakowe dni.
W ciągu dnia dość dużo rozmawiali, często serdecznie się śmiejąc. Bez niechęci wykonywali codzienne czynności, jak para zgranych przyjaciół. Za dnia nie było żadnych pieszczot ani pocałunków, a jeśli ich pełne czułości spojrzenia się zetknęły, zaraz rozbiegały się odrobinę spłoszone. Wszystko zostawiali na noc. Wszystko – prócz czułych słów. Zawsze wtedy pamiętali, nic do siebie nie mówić. I pocałunków – bo te okazały się niepotrzebne. Ich ciała całowały się każdym kawałeczkiem, milimetr po milimetrze, lgnęły do siebie spragnione bliskości. Usta – to było zbyt mało. O wiele za mało. Ich ciała…!
Dniami Andrzej nadal gospodarzył. Naprawiał wszystko, co było do naprawienia. Ewa chodziła za nim z Piotruśkiem na ręku i przyglądała się nieustannie ruchliwym dłoniom – rozczulały ją do ucisku w gardle. Wreszcie kiedyś wzięła poprzez stół jego prawą rękę i zaczęła ją uważnie oglądać, pieszczotliwie przesuwać po niej palcem. Była to dłoń dość duża, koścista, ze szramą na małym i serdecznym palcu, o krótkich szerokich paznokciach. Przytuliła do tej dłoni policzek. Tak bardzo, tak ogromnie chciała jej dotknąć ustami i ledwo się powstrzymała, żeby go nie peszyć. „Już jej nie ma – myśli z rozpaczą. – Już nie ma tej dłoni! Obcięto ją i wyrzucono. Niepotrzebny, zmiażdżony ochłap, zagrożenie dla reszty organizmu.” Znowu czuje „ból duszy” – dojmujący, dotkliwy. Pochyla się, bierze w ręce bliźniaczą dłoń – bezwładną, pożółkłą, obcą – i zaraz ją puszcza, bo ma wrażenie, że igła kroplówki, nawet przy tym zupełnie nikłym ruchu, boleśnie go ukłuła.
Przychodzi salowa obmyć to leżące bezwładnie ciało. Ewę zaskakuje, że wykonuje swoją pracę bez odrobiny delikatności, choć z profesjonalną biegłością. Zakrywa leżącego.
– Nie jest z nim dobrze – mówi do Ewy. – Szkoda chłopa.
***
Z każdą upływającą godziną, z każdym kolejnym dniem Ewa czuje się coraz bardziej bezsilna, zupełnie tutaj zbędna. Wstydzi się Zemłowej, ścigającej ją pełnym wyrzutu spojrzeniem. Wstydzi się profesora Halnego, który coraz niechętniej, niemal wrogo na nią spogląda. W końcu, zbuntowana, mówi:
– Pan, profesorze, też nic nie może zrobić.
– Przecież to ty kochasz go, kobieto! – krzyczy Halny wyciągając ku niej długą, sępią szyję. – Przecież to ty go kochasz!
I dostrzega w jej oczach taki popłoch, niemal przerażenie, że przycicha zdumiony. Patrzy ogromnymi, sztucznie powiększonymi źrenicami, uważnie, i pyta:
– Co z tobą, kobieto?
Ewa przymyka oczy pobladła. Jej usta, spękane, o łuszczących się wargach, drżą. I ta chwila ciszy przedłuża się nadmiernie. Aż wreszcie głosem, który z trudem udało jej się wydobyć z gardła, mówi:
– Tak. Ja go kocham!