18
Wchodzi do swojego mieszkania po trzech tygodniach nieobecności na tyle znużona, że jedynym jej marzeniem jest własne łóżko. Wcześniej jednak dzwoni do Aldony.
– Aldonko, przyjechałam. Jak Piotruś? Przygotuj jeden obiad więcej. Przyjdę. Teraz muszę się położyć.
Kładzie się i patrzy na pejzażyk z Kazimierza wiszący nad tapczanem. Potem przenosi wzrok na łóżeczko, gdzie za kilka godzin będzie z powrotem leżał jej maleńki synek. Zasypia.
U Thylmanów jest przed trzecią. Kąpiel i sen zrobiły swoje. Ale pomimo to Aldona zauważa ogromną różnicę między jej wyglądem sprzed trzech tygodni a obecnie. Chce się od Ewy dowiedzieć jak najwięcej. Ewa jednak nie chce, czy nie potrafi, powiedzieć prawie nic.
– Przecież dzwoniłaś. Przecież Halny wszystko ci powiedział. Wiesz, Aldonko, on wygląda zupełnie jak stary sęp – uśmiecha się do wspomnienia.
– A Andrzej?
Pytanie ściera uśmiech z twarzy Ewy. Tuląc Piotrusia, patrzy w ścianę. Później mówi:
– Pojedziesz. Sama zobaczysz. Zabiorę Leszka na parę dni.
I Aldona pewna, że niczego się już od Ewy nie dowie, że będzie musiała zaczekać na ten wyjazd, zaczyna opowiadać o Piotrusiu. Potem idzie do kuchni kończyć obiad. Ewa zostaje z dziećmi. Leszek wszedł na tapczan, łapie Piotrusia za nóżkę. Za chwilę Aldona daje dla małego jedzenie. Piotruś rzuca się łapczywie na smoczek, obejmuje rączkami butelkę.
– Jak dawno cię nie karmiłam – mówi Ewa do synka.
Wraca z pracy Michał. Wita Ewę, całuje jej rękę.
– Jednak uratowałaś go – ni to pytanie, ni stwierdzenie.
– Daj spokój. – Ewa niechętnie marszczy brwi.
– Przepraszam – zaraz się wycofuje – tak powiedział Halny.
– Tak. Wiem.
Po chwili dzwonek do drzwi i Ewa się podrywa, trzyma przed sobą Piotrusia jak obronną tarczę. To Tomasz. Thylmanowie natychmiast się orientują, że Ewa nie powiadomiła go o powrocie. Dyskretnie wychodzą.
Tomasz próbuje przeczekać skurcz serca. Zaciska zęby. Jednocześnie dostrzega, jak zmizerniała i że oczy ma ogromne, przestraszone. Podchodzi. Ona odgradza się nagle zasłoną spuszczonych powiek. Stoją w milczeniu.
– Dajże choć rękę.
Wtedy Ewa, jakby rzucała się w toń, krok i – Tomasz zamyka ich oboje w ramionach. Potem ostrożnie zanurza usta w jej włosach. „Ach, to moje serce – myśli. – Boli kiedy jej nie ma i kiedy jest.”
Przy obiedzie niewiele rozmawiają.
– Umęczyłaś się – mówi Ewa do Aldony.
– Nie tyle bym zrobiła… Zresztą, od czego miałam dwu dzielnych pomocników. Zakupów nie musiałam robić, a po południu wysyłałam ich z dzieciarnią na spacer i miałam prawie trzy godziny spokoju.
„Nie miałam przez ten czas ani razu, nawet we śnie, kilku godzin spokoju” – myśli Ewa. A Aldona dodaje:
– Tomek sam kąpał i karmił Piotrusia, dopiero szedł. Nie było więc wcale źle. Mogłam nawet w ostatnią sobotę i niedzielę wyrwać się do pracowni.
– Co malujesz? – pyta Ewa z ożywieniem.
– Zobaczysz. Co ci będę opowiadała. Dopiero kiedy Halny powiedział, że wyciągnęłaś Andrzeja, mogłam zacząć.
„Nie obeszło jej, że zajmowałem się Piotrusiem, tylko co Aldonka maluje” – Tomasz przyjmuje ten fakt jako kolejną osobistą klęskę. Z odrobiną buntu w sercu podnosi wzrok na Ewę i widzi jej zwrócone na siebie oczy. „Przyfrunęłaś, Jaskółeczko” – myśli z nagłą czułością.
Po obiedzie Michał ich odwozi. Ewa zostaje z Piotrusiem na dworze.
– Zabierz na górę rzeczy i wróć – prosi Tomasza. – Pójdziemy po zakupy. Trzeba rozpocząć normalną egzystencję.
***
W piątek Thylmanowie jadą do Katowic. Wracają w niedzielę wieczorem. Tym razem to Ewa patrzy na Aldonę szeroko otwartymi pytającymi oczyma. Tym razem to Aldona nie wie, co mówić. A kiedy obie idą do dzieci do drugiego pokoju, Tomasz pyta Michała:
– Co z nim? Nic nie wiem. Nic mi nie powiedziała.
– Zmarnował się człowiek – mówi Thylman. – Nie lubię go za tę pewność siebie i za to – z Ewą, ale nie sposób na to patrzeć. Aldonka całą drogę mi płakała. Jeżeli ona była tam przez trzy tygodnie, podobno dzień i noc… Ty się jej nie dziw. Niczego nie miej jej za złe. Ten profesor twierdzi, że to naprawdę ona go uratowała. To jest godne podziwu!
W ten sposób Michał zaskarbia sobie wdzięczność Tomasza, który już od tygodnia się zadręcza, bo Ewa go unika. Dopiero teraz Tomasz pojmuje, że było to przeżycie niezwykle silne, tragiczne i nie mogło nie mieć wpływu na jej zachowanie. Pociesza się też, iż stopniowo zatrze się w jej pamięci. Nakazuje sobie cierpliwie czekać. Po kolacji proponuje:
– Połóż się. Sam wykąpię i nakarmię Piotrusia.
Ewa zgadza się natychmiast. Zaraz idzie do łazienki, a wracając muska w podziękowaniu wargami policzek Tomasza. „Jakaż musi być wymęczona, skoro tak łatwo się zgodziła. Moje kochane biedactwo!” I tak, Tomasz spowija Ewę w płaszcz opiekuńczej czułości, w płaszcz obszerny, ciepły, miękki – jaki potrafi stworzyć tylko miłość. Trzytygodniowa konieczność opieki nad Piotrusiem zbliżyła go także do syna. Poznał lepiej tego maleńkiego człowieczka i obdarzył częścią uczucia, którym wcześniej obdarzał jego matkę.
Stało się więc, że przez Andrzeja, a właściwie dzięki Andrzejowi udało mu się przedrzeć przez pokłady własnego egoizmu. Przepełniło go to radosnym zadowoleniem, uciszyło niepokoje. Teraz kiedy zamiast Ewy unikać, uważnie ją obserwuje, dostrzega jej zapatrzenia, jej bezsilne opuszczenia rąk, mechaniczność wykonywanych czynności, nagłe przymknięcia powiek, pod którymi, zdawałoby się, dostrzega coś minionego i kiedy w końcu Ewa go prosi, żeby zagrał, Tomasz bez zwłoki bierze do rąk gitarę. Gra dla nich obojga, wkładając w tę grę całe swoje uczucie. Przechodzi w piano i słyszy bolesny szloch Ewy. Słyszy, jak płacze pierwszy raz od powrotu. Nie przerywa gry. Nasila tony. Tłumi ten szloch. Jednocześnie stara się go ukoić.
Od tej pory Tomasz gra często, wypełniając czas, w którym Ewa wcześniej synowi śpiewała, bo odkąd wróciła z Katowic, nie śpiewa.
Mija październik i Aldona przekazuje Ewie wiadomość, że Andrzej zakończył szpitalne leczenie, teraz rozpocznie półroczną rehabilitację. A potem któregoś przedpołudnia – telefon!
– To ty, Złoty Ptaszku? Nie gniewaj się. Już nie mogłem wytrzymać. Uczę się pisać. Niedługo do ciebie napiszę, chcesz? Aldonka da w prasie ogłoszenie o zamianie mieszkania. Zanim mnie wyleczą, może się uda? Ewuś! Eweńka! Aż strach tak marzyć, jak mnie się marzy! Piotruś pewnie już duży. Trzy miesiące go nie widziałem. Ptaszynko, powiedz coś takiego, żeby mi się chciało dalej żyć. Proszę!
– Czekam! Wracaj zdrowy.
I gdy Tomasz przychodzi z pracy, słyszy, ona śpiewa.
W ciągu następnego tygodnia Tomasz obserwuje, że Ewa zaczęła bawić się z synkiem, że czasem się uśmiecha, wydaje mu się, wraca do równowagi.
To popołudnie, mimo zadeszczonych okien, jest najpogodniejsze z dotychczasowych. Ewa przy kolacji pyta, co w „królestwie”, dziwi się, że Matuszewski wcale nie przychodzi (a nie przychodzi, bo wie od Tomasza, w jakim ona jest stanie i nie śmie się narzucać), potem zaczyna opowiadać o nowych wyczynach Piotrusia, a kiedy już są w łóżkach, Ewa nagle wchodzi do pokoju, gdzie leży Tomasz i wszystko w nim zamiera. Jest pewny, że idzie właśnie do niego. Ona jednak skręca do kuchni i słychać – nalewa sobie wody. Zaraz wraca. Tomasz nie wytrzymuje.
– Eli! zostań tu.
Stoi ze szklanką w ręce. Widać w zmroku jej smukłą sylwetkę w jasnej długiej koszuli, puszysty gąszcz włosów dokoła pociemniałej twarzy. Stoi długo, aż Tomasz zaczyna żałować swojej prośby. Mówi prędko:
– To nic. To nic. Jak nie masz ochoty, to nie – ale tembr głosu ma zmieniony, nieco niższy, matowy, a Ewa dobrze wie, co to znaczy. Stoi więc nadal. Może próbuje się przemóc. Widocznie nie potrafi, bo odchodzi w milczeniu.
Tomasz zwija się w pościeli, jak człowiek boleśnie ugodzony. „Nic już nie pomoże. Żebym był dla niej najlepszy.” Pamięta, co powiedział Matuszewski: „Teraz on jest górą. Kobieta zawsze jest z tym, kto jej bardziej potrzebuje”. „A ja? – myśli Tomasz. – Ja jej nie potrzebuję? Tyle że mam obie ręce. Taki mógłbym być szczęśliwy. Taką mam pasjonującą pracę, i ją, i Piotrusia.” I natychmiast sobie uprzytomnia, że właśnie przez to szanse Andrzeja są większe – bo nie ma ani zdrowia, ani pracy, ani syna, ani jej już nie ma obok siebie. A on sam czy ją ma? Tyle że mieszkają pod jednym dachem.
W Mikołaja przychodzi Matuszewski. Ewa całuje gościa w policzek.
– Jak dawno nie byłeś.
Matuszewski przyniósł Ewie pierścionek z perełką.
– To zaręczynowy mojej matki. Nie mam nikogo, komu mógłbym go dać. Tylko ciebie, Ewelinko.
Wkłada jej srebrne kółko na palec. Dla Tomasza ma angielską fachową książkę. Dla Piotrusia grzechotkę.
– A twoja książka jak? – pyta Ewa.
– Może zdążę.
– Zamawiam egzemplarz z obszerną dedykacją. Musisz teraz o siebie dbać, żeby zrealizować zamówienie.
Potem trochę komentują telewizyjne spotkanie Wałęsy z Miodowiczem. Ewa zaprasza Matuszewskiego na wigilię i Tomasz myśli: „Nie chce być ze mną sama”, bo jest w stanie, w którym każdą wypowiedź Ewy, każde jej zachowanie interpretuje jako skierowane przeciwko sobie.
I właśnie tego wieczoru, niespodziewanie, Ewa przychodzi do niego na wersalkę.
***
Tak więc w wigilię Matuszewski jest u Furtaków. Na białym obrusie, jak nakazuje tradycja, postawiono dodatkowe nakrycie. Ubrana dla Piotrusia choinka pachnie i ten zapach miesza się z zapachem wigilijnych potraw. Ewa bierze opłatek:
– Januszku, niechże ci się spełni choć połowa marzeń.
– Pozwól, że będę hojniejszy. Spełnienia wszystkich marzeń!
Całuje jej rękę, gdzie na palcu srebrzy się jego niedawny prezent, pierścionek z perełką.
Ewa podchodzi do Tomasza.
– Może uda się nam spokojniej przeżyć kolejny rok. – Wspina się nieco, całuje z czułością jego wargi.
– Niechże nie zdarzy ci się już nic złego – mówi wzruszony Tomasz.
Przełamują opłatek. Potem Ewa zabiera Piotrusia z rąk ojca, wkłada mu do buzi ociupinę.
– Rośnij mądry i zdrowy, syneczku.
Dzwonek! Otwiera Tomasz. Za drzwiami – Batowski.
– Cześć! Przyjechałem i nikogo nie zastałem u Aldonki. Nie mam się gdzie podziać.
– Wejdź. Rozbierz się.
Widzi jak tamten niezdarnie, jedną ręką, zdejmuje i wiesza skafander. Wzrok Tomasza przyciąga rękaw swetra, skąd nie wystaje dłoń. Po ostatnich dwu tygodniach, w czasie których między nim a Ewą znowu było dobrze, gotów jest zdobyć się na życzliwość dla Andrzeja.
Ewa z Piotrusiem i Matuszewski wciąż stoją. Andrzej podchodzi do Ewy, przyklęka, obejmuje jej kolana.
– Dziękuję! Jeszcze nie miałem okazji ci podziękować.
Ewa się pochyla, dotyka ustami ledwie odrośniętych włosów.
– Wstań. Siadaj z nami do stołu. – Jej głos dźwięczy radością jak srebrny dzwonek.
On posłusznie się podnosi. Ewa bierze ze stołu opłatek.
– Szczęścia! pomimo wszystko.
Andrzej przymyka oczy.
– Ono może jeszcze być. Ty wiesz. I tobie, Ewuś, szczęścia.
Przy stole Andrzej siedzi obok Tomasza, naprzeciwko Matuszewskiego. Matuszewski pierwszy raz ma okazję dokładnie przyjrzeć się człowiekowi, stanowiącemu dla Tomasza, i dla niego, realne zagrożenie. „O ile Tomek przystojniejszy” – myśli. Batowski wynędzniały po chorobie, z ledwo odrośniętymi włosami, wymęczony podróżą, wygląda zdecydowanie nieatrakcyjnie. Dopiero kiedy spojrzawszy na niego mówi:
– Mam od niedawna szczęście do profesorów. Wielu ostatnio poznałem – i uśmiecha się przy tym aksamitem brązowych oczu, niepokój Matuszewskiego wydatnie wzrasta.
W trakcie posiłku przychwytuje jego rzucane na Ewę spojrzenia – jawnie wielbiące, błagalne, niespokojne. Nie wie, czy Ewa Andrzejowi odpowiada – je sama i karmi synka, nie ma pewnie czasu rozmawiać z tamtym oczyma – aż w końcu chyba odpowiada, bo na twarz Andrzeja pada odblask jej uśmiechu. „Tomek. Jak on się czuje, siedząc przy jednym stole z tamtym” – myśli Matuszewski ze współczuciem. Wstydzi się udzielanych Tomaszowi rad. To ta różnica między teorią a praktyką. Uprzytomnia sobie, że Ewa ponad jedną czwartą minionego roku spędziła z Batowskim. Najpierw, kiedy pojechała do Katowic rodzić Piotrusia, potem cały lipiec, wreszcie trzy tygodnie po wypadku. I to wszystko musiał Tomasz przecierpieć, jakoś znieść. „Gdyby nie pojechała, może tamten by umarł, byłby spokój.” Przestraszony własną myślą podnosi na Andrzeja wzrok.
– I cóż? – pyta. – To szacowne profesorskie grono uznało pana za wyleczonego?
– Ach, nie. Udzielono mi tylko świątecznego urlopu. Zresztą na moje dość kategoryczne życzenie. We wtorek muszę wracać.
Matuszewski czuje ulgę i ma nadzieję, że odczuł ją także Tomasz.
– A potem, po leczeniu, wróci pan do kopalni?
Andrzej patrzy zaskoczony, niepewny, czy Matuszewski pyta serio czy sobie z niego kpi. Ironicznym uśmieszkiem pokrywa bolesny skok serca.
– Nie, profesorze. Nie wrócę już do kopalni. Zrobią ze mnie rencistę jakiejś zupełnie przyzwoitej kategorii. Będę sobie leżał do góry brzuchem i korzystał z państwowych pieniędzy. Może zajmę się hodowlą kanarków albo złotych rybek. Jeszcze się nie zdecydowałem.
Pochyla się nad talerzem i Matuszewski czuje wstyd, że boleśnie go uraził, ale także odrobinę satysfakcji. Ewa, zaniepokojona, odwraca ku niemu nagłym ruchem głowę. Matuszewski widzi to kątem oka, udaje jednak, że nie. Zbyt odpowiada mu obecny układ, aby życzył sobie jakiejkolwiek zmiany. Oni oboje i on w charakterze jej wielbiciela i przyjaciela Tomasza. Układ, który nikogo z nich nie obraża i nikogo nie boli. A Batowski? Wystarczyło, że wszedł do tego domu…
Ma okazję jeszcze obserwować scenę, jak po wieczerzy Ewa z Piotrusiem przenoszą się na wersalkę obok choinki i Andrzej siada przy nich. Ona podaje mu dziecko, a on je przygarnia, kołysze czule głaskając po złotej główce, aż Piotruś przytulony do jego piersi zasypia. Wtedy Andrzej niesie go do łóżeczka i nie wraca tak długo, że Ewa zaniepokojona idzie za nim. Po chwili przychodzi uśmiechnięta.
– Śpią obaj. Ponakrywałam ich. Weźmiemy się do ciasta?
Krąży między kuchnią a pokojem. „Jakby fruwała” – myśli Matuszewski. A ona tam, w kuchni, zaczyna śpiewać „W dzień Bożego Narodzenia” i jest zaskoczony, że ma tak piękny głos.
– Jeszcze nie słyszałem, jak śpiewa – mówi do Tomasza.
Tomasz pierwszy raz, odkąd Andrzej wszedł do mieszkania, uśmiecha się.
– Długo nie śpiewała po powrocie z Katowic. Teraz znowu zaczęła. – Jego uśmiech nagle zmierzcha. – Mam nadzieję, że już nie przestanie.
Ewa podaje herbatę, nastawia płytę z kolędami, gasi górne światło – świeci tylko choinka. Rozmawiają przyciszonymi głosami, żeby nie zbudzić śpiących. Przenieśli się na fotele i w pewnym momencie Ewa zakrywa dłonią leżącą obok na poręczy dłoń męża. Matuszewski jest zazdrosny o ten gest, a jednocześnie odczytuje go jako sygnał, że wizyta Andrzeja może nie będzie miała dla nich obu, dla niego i dla Tomasza, złych następstw, przynajmniej na razie, bo co do dalszej przyszłości żywi jednak pewne obawy. Może powinien już jechać? Waha się, czy zostawić ich tak we troje. Czeka na rozwiązanie sytuacji. Mimo dość późnej pory telefon u Thylmanów ani u siostry Michała nie odpowiada.
– Pewnie zostali w Lubartowe u mamy – mówi Ewa. – Trudno, będzie spał tutaj w pokoju Piotrusia.
Dopiero wtedy Matuszewski żegna się i niespokojny – odjeżdża.
***
– Tomeczku, nie odchodź.
Serce Tomasza kolejny raz tego wieczora się zaciska. Właśnie po kwadransie bolesnej rozterki podjął decyzję, że nie będzie narzucał jej tej nocy swojej obecności. Andrzej śpi w pokoju, który w niedalekiej przyszłości ma być pokojem Piotrusia. A może wcale nie śpi? Może leży i czeka Ewy tak samo jak on. Tomasz dobrze widział błagalne spojrzenia tamtego. Ona odpowiadała mu wzrokiem jasnym, czułym, nie dopuściła jednak do sytuacji, kiedy mogliby być we dwoje. Tomasz niewiele z tego rozumie, bo z drugiej strony dostrzega jej radość z przyjazdu Andrzeja, jej wewnętrzne rozświetlenie. Tak więc ani przez chwilę nie byli sami, choć Andrzej wyraźnie tego pragnął. Pewnie złożone przez Ewę życzenia stały się dla niego źródłem nowych nadziei. I oto Ewa mówi: „Nie odchodź”, więc Tomasz kładzie się obok, a ona bierze go za rękę i tylko tyle.
Jemu jednak nie wydaje się, żeby to było mało, bo ma w pamięci poprzednie siedemnaście nocy, kiedy to Ewa garnęła się do niego jak nigdy, „Tomek – mówiła – Tomeczku, powiedz, że mnie kochasz” – raz, drugi, aż zrozumiał, że równie jak pieszczoty jego rąk spragniona jest czułych słów. Nie skąpił ani tych, ani tych i był pewny, że ją uszczęśliwia – zakrytą jego ciałem z rozpostartymi jak do lotu ramionami. Przestały się liczyć ostatnie trzy miesiące, w czasie których nie miał jej ani razu, w czasie których czekał cierpliwie jej powrotu. Będąc pewny, że po tych trzech miesiącach jest spragniona miłości równie jak on, nie rozumiał, że był to z jej strony gest krańcowej determinacji.
Jeszcze cały następny dzień spędzają we troje. Thylmanowie wracają dopiero wieczorem i Michał zaraz po telefonie przyjeżdża po Andrzeja.
– Aldonka kazała przypomnieć, że jutro na was czekamy – mówi.
Wychodzą. Tomasz odczuwa ogromną ulgę i zaraz potem niepokój, niepewny, jak Ewa się wobec niego zachowa. A ona idąc do łóżka dotyka w przelocie ustami jego warg, jakby mówiła „czekam” i wkrótce ogarnia go zachłannie ramionami, tyle że tym razem jej krzyk rozkoszy przechodzi w nagły szloch, tłumiony w poduszce, rozpaczliwy.
***
Następnego przedpołudnia idą na daleki spacer za osiedle. Zza opony chmur trochę wygląda słońce. Błękitnawy, przymglony krajobraz Tomasza uspokaja. Próbuje nie pamiętać, że czeka ich wizyta u Thylmanów.
Mimo ponaglającego telefonu Aldony decydują się jechać dopiero po szesnastej i fakt, że Ewie wyraźnie się nie śpieszy, napawa Tomasza otuchą. W czasie wizyty Ewa cały czas siedzi u jego boku i widać, jak Andrzeja to denerwuje, męczy. Ona jakby tego nie zauważała, bawi się z Leszkiem, rozmawia z Michałem, pyta Aldonę o postępy w malowaniu obrazu, prowokuje zachwyty nad synkiem, który już staje.
– Tomek, popatrz, jakiego masz dzielnego syna – śmieje się radośnie.
W pewnym momencie Aldona mówi do Ewy:
– Chodź, coś ci pokażę.
Zabiera ją do kuchni i dopiero na pytające spojrzenie Ewy dopowiada:
– Już nie mogłam na to patrzeć.
W drzwiach staje Andrzej.
– Wyjdź, Aldonka – zwraca się do siostry.
Siedzą naprzeciwko, ciasno związani węzłem spojrzeń.
– Co ty mi robisz, Eweczka? – A kiedy nie odpowiada. – Po coś ty mnie ratowała? Po coś ty mówiła „czekam”? Po co życzyłaś szczęścia?
Przez twarz Ewy przelatują mgnienia różnych odczuć – wstaje, odchodzi. Andrzej nie wraca do towarzystwa. Siostra odnajduje go w drugim pokoju, leżącego nosem do tapczanu, i nie śmie się zbliżyć.
Gdy po godzinie Furtakowie żegnają się i schodzą na dół, w samochodzie siedzi Andrzej. Michał podrzuci go na nocleg do pracowni Aldony. Siedzi z przodu i ani razu nie odwraca głowy, gdy jadą przez dość ciemne i dość puste ulice. Na Bronowicach bez słowa wysiada i znika za drzwiami klatki schodowej. Michał zatacza piękne koło, przejeżdża przez osiedle i przed wyjazdem na Drogę Męczenników Majdanka na chwilę zatrzymuje. Ewa otwiera drzwiczki. Odchodzi szybko, prawie biegnąc. Obcasy stukają drobno o płyty chodnika.
– Jedź! – mówi Tomasz schrypniętym, głuchym głosem i volkswagen Michała zaczyna niemal frunąć.
Ewa wbiega po schodach, do gardła podchodzi niepokój.
Dzwonek. Za drzwiami milczenie.
Strach! Seria krótkich, rozpaczliwych dzwonków. Na próżno.
Panika!! Podnosi obie pięści, żeby uderzyć w drzwi, i te się otwierają – gwałtownie, szeroko.
Andrzej, z boleśnie ściągniętą, złą twarzą, na jej widok się cofa, wspiera o ścianę. Ewa wchodzi i wtedy on, powoli, po tej ścianie osuwa się w dół, aż siada na podłodze i wspiera czoło o podkurczone kolana. Ewa zdejmuje płaszcz. Przez moment niezdecydowana stoi, potem siada obok.
Za ścianą, u sąsiada, koncert fortepianowy Mozarta. Ile zwiewności, ile finezji. Fortepian sypie perły wysokich dźwięków. Allegro się kończy i Ewa uchyla powiek. Widzi Andrzeja z głową wspartą o ścianę, z twarzą spokojną. Spotykają się wzrokiem i na jego ustach pojawia się blady cień uśmiechu. Wstają.
W pracowni na sztalugach stoi ledwo zaczęty nowy obraz Aldony. Jest to rodzaj piety. Na środku klęczy kobieta. Uniesionymi ku górze rękoma – o dłoniach rozchylonych jak płatki kwiatu – podtrzymuje ciało leżącego mężczyzny. Jego głowa, jego nogi, poczynając od kolan, zwisają bezwładnie ku dołowi. W tle szarości i zielenie. Na środku krzycząca plama czerwonej sukni. „Nigdy nie miałam czerwonej sukienki – myśli Ewa. – Jak ona to robi, że człowieka aż coś ściska w dołku. Aldona Batowska-Thylman. – taka wątła, drobniutka, że budzi czułość.”
– Jak ona świetnie maluje!
Na twarzy Andrzeja zdumienie. Nie takiego spodziewał się komentarza.
Potem leżą zwróceni ku sobie.
– Przepraszam, Ewuśka. Nie powinienem tak… Przestraszyłem się.
– To nic. – Kładzie mu na ustach palce. – Gdyby nie to, nie byłabym teraz z tobą. – A potem: – I ja się przestraszyłam.
Przygarnia ją.
– Czegóż ty się boisz, Złoty Ptaszku?
– A ty?
– Że mógłbym cię utracić. I niczego więcej na świecie!