13
– Minęła sobota i pół niedzieli, a doktora Oleckiego jakoś nie widać – robi uwagę ojciec Wiśki w trakcie obiadu.
– Czyżbyś potrzebował porady lekarskiej? – pyta Wiśka z przesadną troską.
– To, nie. Ale mógłbym jemu udzielić różnych porad.
– No tak – mówi obojętnie Wiśka – samochód rzeczywiście ma mocno zaniedbany. Twoje fachowe uwagi z pewnością byłyby dla niego cenne.
– Z prawdziwą przyjemnością słucham tej waszej wymiany zdań – wtrąca matka. Patrzy z uśmiechem w oczach to na męża, to na córkę.
Jakże ci dwoje są do siebie podobni. I z urody, i z charakteru. Szymek nie może się powstrzymać od zaczepiania tej nie wiadomo kiedy dorośniętej córki. Szuka nieporadnie jakiegoś sposobu odnoszenia się do niej, próbuje nie zauważać jej dorosłości, jej kobiecości. Jak tu być ojcem kobiety! Wiśka jego próby przyjmuje z odrobiną zniecierpliwienia, czasem wręcz buntu. Od dziecka nosi w sobie pretensję do ojca o ciągłą nieobecność. Wszystkie koleżanki miały ojców tutaj, na miejscu, tylko ona nie. Może już nigdy mu tego nie przebaczy. A przecież sama także wybrała zawód, który zmusza do częstego opuszczania domu. Jak będzie wyglądało jej domowe ognisko? Odrobina niepokoju. Matka zerka na Wiśkę. Jest to kobieca replika ojca. Interesująca. Nie – ładna i nie – urocza. Badawcze spojrzenie jej jasnych oczu odstraszyło już z pewnością niejednego. Brak w niej odrobiny kokieterii i tego ciepełka, które mężczyźni wyraźnie lubią. Toteż nie kręci się chyba koło niej zbyt wielu panów. Choć tak naprawdę nic o tym nie wie. Córka nie jest skłonna do zwierzeń. Doktor Olecki to pierwszy mężczyzna, który tu z jej przyczyny się pojawił. Z przyczyny jej czy jej profesji? Pozostaje pogodzić się z faktem, że ich córka dorosła i ma swoje odrębne życie, do którego ani matka, ani ojciec nie mają wstępu.
– Przynieś, Wisiulku, z lodówki budyń. – A po odejściu córki do męża: – Czegóż dokuczasz jej tym Oleckim? Pewnie przyjechał tu tylko w poszukiwaniu naiwnej artystki.
– To ja z nim rozmawiałem, kiedy przyjechał tu pierwszy raz. A udawać to on raczej nie potrafi.
– Jeśli chodzi o tajniki duszy ludzkiej – ustępuję. Niewątpliwie ty jesteś lepszym znawcą.
Wobec długoletniego doświadczenia pedagogicznego Koniecznej to jawna kpina, ale okraszona życzliwym uśmiechem, więc niezbyt przykra. Poza tym czas zabrać się do przyniesionego przez Wiśkę deseru.
– Kiedy, Wisiulku, musisz jechać?
– Niestety, już pojutrze, i to przed południem.
***
„Znowu się zapodziałaś?” – myśli pod adresem Wiśki Łukasz. Uważa się za niebywale przebiegłego, bo wpadł na pomysł, żeby zatelefonować do Maurycego Paliwody, dowiedzieć się, od kiedy zorganizował koncerty, kiedy wyjeżdżają z Wiśką na tournée. Był pewny, że Wiśka przyjedzie choć kilka dni wcześniej, żeby z nim trochę pobyć. Jak prawie wszyscy, własne pragnienia przypisuje i jej. Toteż z każdym dniem jest coraz mocniej rozczarowany, a szczególnie po ostatniej sobocie i niedzieli. Spodziewał się przyjazdu Wiśki i zamiast wsiąść w samochód, pojechać do Grabówki, siedział w domu i czekał na jej telefon. Co pewien czas próbował dzwonić sam – niestety, bez powodzenia. W poniedziałek więc jest na Wiśkę po prostu zły. Co z tego, skoro brak obiektu, na którym dałoby się złość wyładować. „Czy wszystkie baby takie podłe?” To niezbyt oryginalne pytanie zadaje sobie odkładając kolejny raz słuchawkę. Jego niekorzystny nastrój zdecydowanie pogłębiła uzyskana wczoraj od Aldony wiadomość, że za miesiąc Ewa bierze ślub z Matuszewskim. Niby się tej wiadomości od pewnego czasu spodziewał, ale jednak… We wtorek następuje przesilenie – złość nieco opada, ale słuszna pretensja trwa. I gdy około siedemnastej Wiśka nareszcie raczy na jego telefon odpowiedzieć „halo!” – Łukasz mówi:
– Ty podła dziewczyno! Zaraz tam będę.
Zastaje ją trochę zmęczoną podróżą i przygotowaniami do jutrzejszego wyjazdu.
– Kupiłem pierogi – mówi. – Dużo, bo jestem strasznie głodny.
Po takim wstępie trudno urządzać porządną awanturę. Zaczyna być całkiem zwyczajnie. Całuje ją prosto w nos.
– Myślałem, że przyjedziesz chociaż w sobotę.
– A mój tata myślał, że przyjedziesz chociaż w niedzielę.
– Twój tata? – Łukasz jest wyraźnie zaskoczony.
– Miał ochotę udzielić ci paru dobrych rad.
– Gdybym wiedział! Byłem pewny, że właśnie mkniesz ku mnie na skrzydłach tęsknoty. Bałem się z tobą rozminąć.
Kolejny raz Łukasz występuje z pretensją leżąc obok Wiśki w pościeli.
– Nie mogłaś, turkaweczko, przyfrunąć ze dwa dni wcześniej?
– Dajmy na to, że miałam miesiączkę.
– Naprawdę?
– Nie. Ale oczekuję tej przyjemności lada chwila. Spodziewałam się nawet, że do wyjazdu będzie po.
– To znaczy, że szczęście mi dopisuje. Zdążę cię jeszcze pomęczyć. A należy ci się za to nieprzyjechanie, oj należy.
Niewiele jest tego „męczenia”. Wszystko przez znamię Wiśki, które „samo” znalazło się pod palcami Łukasza. On, Łukasz, nie ponosi tu żadnej winy.
***
Tym razem Wiśka wyjechała na dziesięć dni. Umówili się, że kiedy wróci, spędzą razem noc, a w sobotę rano zawiezie ją do rodziców, pobędą tam do niedzielnego wieczoru i wrócą do Lublina. Wiśka musi mieć dwa dni na przygotowanie się do kolejnego wyjazdu – seria koncertów w Niemczech. Operatywność pana Paliwody jest nie do zakwestionowania.
– Naprawdę musisz tak daleko?
To następna pretensja Łukasza, gdy rano wychodził do pracy.
– „Dla chleba, panie, dla chleba” – zanuciła Wiśka podając mu do pocałowania usta.
Szpital. Szpital. Szpital. W niedzielę rodzinny spęd. Matka w swoim żywiole – uszczęśliwiona. Bo jest i młodszy syn Jacek z żoną, i Agnieszka, i Thylmanowie. Wszyscy z dzieciakami – tłum ludzi. Brakuje tylko Andrzeja. Agnieszka powiedziała, że zaziębiony i woli zostać w domu, spokojnie poleżeć. Łukasz jednak, który pojechał przywieźć siostrę z dziećmi samochodem, zastał Andrzeja nie w łóżku i pomyślał, że była to tylko wymówka. Tutaj nikt przecież z powodu nieobecności Batowskiego nie cierpi. Chyba nawet Natalka zajęta zabawą z braćmi ciotecznymi, nie odczuwa braku ojca. Tak to właśnie wygląda. Karolina, żona Jacka, doskonale przystała do ich rodziny. Wtopiła się w nią, jakby tu należała od zawsze. Andrzej pozostał elementem obcym. A Wiśka? Jak by wyglądała na tym tle? Sprawdzenie tego w ciągu najbliższego miesiąca i tak nie jest możliwe. Lepiej zająć się chrześniakiem.
– Agnieszka! co on tak wolno rośnie? Zabrałbym go na podrywki.
– Cierpliwości. Na razie go przewiń, bo muszę do toalety.
Zaskakuje brata tą niespodzianą propozycją. Podaje mu pieluszkę i odchodzi. Jak się zabrać do takiego malucha – Łukasz jest odrobinę speszony. W końcu mówi sobie: „Nie święci garnki lepią” – i zabiera się do przewijania Wojtusia. Zostaje nagrodzony oklaskami bratowej i siostry, która właśnie wróciła.
– Jeszcze parę takich ćwiczeń i będziesz przygotowany do roli tatusia. Czas rozejrzeć się za mamusią – mówi bratowa.
– Miłuję wolność! – Łukasz kładzie rękę na sercu gestem patetycznym.
Zwróćmy uwagę na pewną niekonsekwencję czy ostrożność w zamiarach Łukasza co do Wiśki. Rodzinie może by ją i zaprezentował, ale to nie znaczy, że postrzega ją jako kandydatkę na żonę.
A jak postrzega? Otóż to! Sam tego nie wie. Kolejne spotkania zamiast sprawę wyjaśnić, jeszcze ją zaciemniają. Bo czym jest owa nieduża porcja radości od momentu, gdy usłyszy w słuchawce jej głos, do momentu kiedy ją zobaczy? Albo chwile ledwo zaistniałych, a czasem nawet dość silnych wzruszeń w różnych niespodziewanych sytuacjach – a to jak stawia przed nim talerz, a to jak podlewa kwiaty, a to jak ruchem dziecka wkłada do ust skaleczony palec. Lekarska dusza Łukasza natychmiast protestuje. „Co ty robisz? Zainfekujesz!” „Zawsze tak robiłam – mówi beztrosko. – Kto by się tam na wsi przejmował skaleczonym palcem. Najwyżej opłukało się w strumieniu listek babki i zalepiło.” I Łukasz uznaje swój protest za skrzywienie profesjonalne. W ogóle Wiśka to takie trochę dziwne stworzenie. Tamte jego kobiety podejmowały próby wywołania u niego podniety erotycznej – ona nie. Jakby nie pamiętała, że jest mężczyzną. Jakby nie zależało jej, żeby był wobec niej mężczyzną. I Łukasz wchodzi do jej łóżka trochę speszony, świadomy, że może powinien spróbować jakoś inaczej. Znaleźć na nią jakiś inny sposób. „Gdyby mnie kochała…” – myśli. A wie, że to nie tak. Tamte poprzednie też go nie kochały. Bywał dla nich sprawcą rozkoszy – prawdziwej? udawanej? – nawet tego nie jest pewny. Po prostu było wiadomo, że nie oczekują od siebie żadnego „więcej”. A Wiśka? W tym wypadku Łukasz sam poczuwa się do „więcej”. Tyle że to „więcej” jest jakieś enigmatyczne, nieuchwytne, nie daje się zidentyfikować. Jak osiągnąć coś, co nie ma żadnego kształtu, czego natury nie daje się określić? „Gdybym ją kochał!” I to wątpliwe. Czy gdyby ją kochał, ich kontakty erotyczne byłyby bardziej udane? Może jeszcze mniej? Może świadomość, że nie potrafi zaspokoić jej oczekiwań, zupełnie by go paraliżowała. Tak można przynajmniej próbować. Mieć nadzieję, że następnym razem będzie lepiej. I Łukasz, który już wcześniej zadawał sobie pytanie, dlaczego Wiśka godzi się na te jego wizyty w swoim łóżku, odkrywa, że ona pewnie, tak jak on, ma nadzieję, czeka, że ten kolejny raz będzie bardziej udany. W końcu nie było tego wiele. Chyba dałoby się policzyć na palcach obu rąk. Łukasz znowu sobie postanawia zaspokoić oczekiwania Wiśki. Teraz już z pewną ostrożnością. Żadne: „Pokażę jej, co to znaczy mężczyzna” ani: „Jeszcze będziesz mi śpiewała, turkaweczko!” tylko: „Trochę cierpliwości i może się uda”. Jeśli się uda, będzie czas pomyśleć co dalej.
***
Wiśka dzwoni w piątek o dziewiętnastej.
– Jestem. Nie zmieniłeś zamiarów? Proszę, kup po drodze coś na kolację i śniadanie, bo w tym momencie weszłam do mieszkania i największym moim marzeniem jest wleźć do wanny. Zanim wyjdę, pozamykają wszystkie pobliskie sklepy.
W piersi Łukasza znowu przetacza się, przemieszcza niewielki kłębuszek radości. Łukasz postanawia się nadmiernie nie śpieszyć – po pierwsze, żeby Wiśka zdążyła posiedzieć w wannie, po drugie, żeby zachować w sobie jak najdłużej ów stan radosnego podniecenia. Schodzi po schodach wolniej, niżby chciał. Jedzie wolniej, niżby mógł. Robi zakupy dłużej, niżby należało. Dzwoni do drzwi Wiśki z torbą pełną wiktuałów i z tym kłębkiem radości w gardle. Wchodzi i ów kłębek zamienia się w krótki radosny śmiech – wyskakuje spontanicznie z wnętrza Łukasza. Już go nie ma! – żal. Wiśka chyba dopiero wyszła z łazienki – w szlafroku, nie uczesana. Łukasz szybko ją przygarnia do piersi, kto wie, czy nie dlatego, żeby nie patrzeć na ten jej niezbyt atrakcyjny wizerunek. Tak jest lepiej. Mieć ją w ramionach. Nie widzieć, tylko czuć. Stoją tak dość długo.
– Jeść – mówi Wiśka. – Postaw wodę i rozpakuj torbę. Trochę się przyczeszę. – Odchodzi z powrotem do łazienki.
Opowiadają sobie, co robili przez te dziesięć dni. Łukasz także o niedzielnym „rodzinnym spędzie”, o tym, jak mu pięknie rośnie chrześniak i że ćwiczył na nim przewijanie niemowląt.
– Podejrzewam – mówi Wiśka – że przy takim maluchu jest coś więcej do robienia niż przewijanie.
– Ale przewijać też trzeba.
Wkrótce Łukasz kolejny raz wchodzi do łóżka Wiśki i kolejny raz doznaje rozczarowania, bo ona mówi:
– Łukasz, taka jestem zmęczona, senna. Jeśli masz co do mnie jakieś zamiary, proszę, odłóż to na rano.
Przytula policzek do jego ramienia i zasypia.
„Trudno uznać, że jest mnie spragniona” – myśli rozgoryczony Łukasz. Tym bardziej żal mu owej przepadłej nie wiadomo gdzie kulki radosnego ciepła.
Toteż rano przygarnia Wiśkę bez specjalnego zapału, wciąż z odrobiną pretensji o jej nadmierną powściągliwość, która najwyraźniej trwa nadal. W końcu Wiśka, jakby zdobywszy się na odwagę, mówi:
– Łukasz! Ja nie wiem, czy można. Ja wcale nie miałam miesiączki. Wszystko się pokręciło.
Informacja dociera do Łukasza powoli. Naturalny męski odruch – chęć ucieczki. Komplikacje – więc chęć ucieczki.
– Jak to „nie miałaś”? Dlaczego? – Wypuszcza ją z objęć.
– No właśnie!
„Ktoś tu jest głupi! Ja czy ona? Oczywiście ja!” Łukasz sobie przypomina opowiadanie matki, że już w dzieciństwie nie pytał jak inne dzieci „co to?”, tylko „dlaczego?”
– A ty jak myślisz?
– Nie wiem – odpowiada bezradnie.
– To może być ciąża? – zdobywa się przecież na to pytanie.
– Nie wiem. Nie powinna.
– Trzeba po prostu sprawdzić – mówi spokojnie, maskując starannie swój popłoch. – W poniedziałek oddamy mocz do analizy.
Jakże chętnie wycofałby się z tego wyjazdu do Grabówki. Nie wypada. Więc chociaż do łazienki! Na igraszki miłosne stracił ochotę już wcześniej.
Po wyjściu zastaje Wiśkę ubraną w kuchni.
– Łukasz – mówi – pomyślałam, że lepiej pojadę do rodziców sama. Odwieziesz mnie na dworzec.
I Łukasz nie zdobywa się na protest.
„Przecież to nie musi być ciąża. Mogą to być tylko jakieś chwilowe zaburzenia” – myśli Łukasz. Nie pozwala sobie na żadne perspektywiczne myślenie. Czuje się po prostu głupio. Czy powinien tak łatwo ulec życzeniu Wiśki? Może czekała, żeby zaprotestował. Powiedział choćby: „Nie będziemy zmieniać planów”. Nawet na tyle się nie zdobył. Zaledwie na: „Jak chcesz”. Niby tak chętnie spełnia jej życzenia. I ta porcja ulgi, kiedy autobus do Lubartowa ruszył ze stanowiska.
Wiśka zachowywała się całkiem normalnie. Ale odkąd wsiadła do środka, nie spojrzała w jego kierunku ani razu, jakby przestał istnieć. Wtedy właśnie zaczął czuć się głupio. I to samopoczucie trwa już drugą dobę.
W niedzielę wieczorem Wiśki wciąż nie ma. Widocznie przyjedzie rano. Nie zawiezie więc moczu do analizy; dopiero we wtorek. Potem Wiśka wyjedzie. Będzie znał wynik wcześniej niż ona. Opornie, ale konsekwentnie przez ostatnie dwa dni przedziera się do jego świadomości, że Wiśka może być za jego przyczyną w ciąży. Przedziera się przez jego zaskoczenie, niechęć, złość, i w końcu gdy w poniedziałek po pracy staje z jedną czerwoną różą pod jej drzwiami, gdy mu otwiera, on mówi:
– Badylku! Czy ty rozumiesz, że my możemy mieć dziecko!
Zupełnie jakby właśnie w tym momencie zrobił to zdumiewające odkrycie. Jakby to nie ona jego dwa dni temu, ale on ją teraz, w tej chwili informował o tej możliwości.
– Taak? Myślisz, że to możliwe?
Wiśka unosi w pozornym zdumieniu cienkie brwi, ale Łukasza to nie peszy.
– Myślę, że to możliwe – mówi i bierze ją w ramiona.
Dopiero po dłuższej chwili Wiśka unosi ręce, opasuje nimi plecy Łukasza.
***
Być ojcem! Będzie ojcem! Siostra Zyta z analiz oddając mu wynik powiedziała: „Gratuluję!” Kobiety mają nosa do takich spraw. Coś tam musiała wyczytać z jego twarzy.
Wracając na oddział zatrzymał się przy oknie, wyjrzał, pomyślał, że chętnie by zapalił (on, który nigdy nie palił), za oknem był trawnik i kilka krzewów, jeden o czerwonych listkach. Przypomniał sobie moment, gdy siedząc z Wiśką na krawężniku zauważył istnienie świata roślinnego – narzucił mu się dość agresywnie. Od tamtej pory często go zauważał. Tak jak teraz. Dopiero Wiśce udało się poszerzyć jego światy. Wyciągnąć go poza krąg szpitalnych zainteresowań. Zaczął zauważać przyrodę i przeżywać muzykę. Jego wcześniejsze spotkania z muzyką były przypadkowe – z matką na koncert, z Ewą posłuchać preludiów Bacha – a teraz już samo to, że Wiśka grała tylko dla niego, odkrywało przed nim jakieś nowe możliwości przeżywania muzyki. A rajd! Jakby się kąpał, jakby zanurzał się w świecie wcześniej zupełnie nieznanym. Gdzie ona jest? Co robi? Zapewne niespokojna. Gdyby mógł do niej zadzwonić, powiedzieć: „Gratuluję!” Uprzytomnia sobie, że cytuje siostrę Zytę i trochę zły rusza w dalszą drogę.
Dwie godziny później wzywa go do siebie profesor Drążek.
– Pojedziesz, chłopcze, w ramach wymiany do kliniki profesora Algebrandta. Na trzy miesiące. Zobaczysz, czego tam się dorobili. Wyjazd dwudziestego listopada.
Profesor mówi to tonem świadczącym, iż nie dopuszcza możliwości, aby jego propozycja mogła nie być Łukaszowi na rękę. I kiedy Łukasz milczy, podnosi pytająco brwi.
– Właśnie się dowiedziałem, że zostanę ojcem – mówi Łukasz.
To przyznanie się obcej osobie do własnego ojcostwa, jakby zmieniło sytuację, jednoznacznie ją wyjaśniło.
– Nie wiedziałem, chłopcze, że się ożeniłeś.
– Jeszcze nie. I to przede mną. Tym bardziej nie mogę jechać.
Profesor milczy stropiony.
– Może wzięlibyście szybko ślub i pojechali razem. Spróbuję to załatwić.
– Nie potrafię na to, panie profesorze, odpowiedzieć. Ona wyjechała za granicę i wróci dopiero za trzy tygodnie.
– Wierzę, że potrafisz ją przekonać. Na wszelki wypadek załatwiaj sprawy tak, jakby się już zgodziła.
Wiśka dzwoni następnego dnia późnym wieczorem.
– I co? – pyta.
– Możesz, badylku, zacząć robić zakupy. Podobno są tam w sklepach różne przepiękności dla niemowląt.
Milczy przez chwilę.
– Więc to musiało być tuż po rajdzie. A przecież nie powinno. Kazałeś mi wtedy zdjąć „szatę Ofelii”.