23
– Wisia, masz jakieś sylwestrowe plany? Powiedzieli mi: „Przyjdź w końcu z jakąś dziewczyną. Dość tego podrywania naszych”.
– Ty jako podrywacz? – Brzmi w tym nuta powątpiewania.
– Nawet jeśli nie, to kiedy przychodzę sam, dziewczyny poczuwają się do obowiązku „dbania” o mnie. Taka działalność charytatywna.
Wiśka wybucha śmiechem. W dalszym ciągu dość łatwo jej się śmieje w obecności Marka. Właśnie wyszli z hali krytego basenu i Marek ją odprowadza.
– A cóż to za dziewczyny?
– W zasadzie od dawna nie dziewczyny, a dostojne żony i matki. Koleżanki. Ich mężowie to także koledzy ze studiów i konspiracji. Przyjaciele.
– I cóż bym robiła w tak szacownym gronie?
– Wniosłabyś świeży powiew. A towarzystwo nie takie znowu szacowne. Czasem nawet bywa zwariowane. Zresztą, stara turystyczna brać.
– To brzmi już bardziej zachęcająco.
– Więc może się zdecydujesz?
– Naprawdę nie zauważyłeś, że zupełnie brak mi talentów towarzyskich?
– Nie.
Brzmi to tak szczerze, że aż Wiśkę zaskakuje. Potem myśli – oto sposób na skrócenie świątecznego pobytu w Grabówce. Powie rodzicom: „Pewien sympatyczny mężczyzna zaprosił mnie na sylwestra. Muszę jechać, przygotować toaletę, pójść do fryzjera, wykorzystać szansę daną przez los”. Niech się rodzice ucieszą, że ich córka ma powodzenie nie tylko w życiu zawodowym.
– Posiadasz dar perswazji. Zgoda. Idę z tobą. Tylko nie wiem gdzie.
– Ja też jeszcze nie wiem. Mieli się dopiero porozglądać. W końcu, to chyba wszystko jedno.
– Może dla ciebie. Kobieta to stworzenie, które musi strój dostosować do okoliczności.
– Nie pomyślałem. Jeżeli zaprosisz mnie na górę, zaraz zadzwonię, zapytam, czy podjęto już odpowiednie decyzje.
Po chwili Marek telefonuje do przyjaciół.
– Nie zgadniesz, Isiu, dlaczego dzwonię. Otóż znalazłem atrakcyjną sylwestrową dziewczynę, ale ona życzy sobie wiedzieć, gdzie idziemy, bo jak twierdzi, musi dostosować strój. – Nasłuchuje przez chwilę. – Tak, rozumiem. Po konsultacji z zainteresowaną dam znać.
Odkłada słuchawkę i zwraca się do Wiśki:
– Koncepcje są dwie. Jedna: domowe zacisze u Hetmanów. Druga: skok w siedlisko rekinów lubelskiego biznesu, klub „Hades”. Trzy osoby są za tym pierwszym, trzy za drugim. Wszystko więc zależy od nas. A właściwie od ciebie. Bo jako dżentelmen tobie pozostawiam decyzję.
– Nie znam ani towarzystwa, ani „Hadesu”. Brak mi jakichkolwiek podstaw do sensownego wyboru. Decyduj ty.
– Ja wolę spotkania w mniejszym gronie. Ale z drugiej strony, czy raz na rok nie warto popełnić jakiegoś „wielkiego szaleństwa”?
– Choćby wbrew sobie? – patrzy na niego uważmie.
– Jak wiesz, zdania są podzielone. Którąś frakcję muszę poprzeć.
– Dlaczego nie siebie?
– Gdybym to nie wiedział, co kto wybiera… A tak mimo woli liczę się z tamtymi.
– Mogłabym zadecydować i wybawić cię z rozterki. Nie zrobię tego. Pomęcz się sam.
Tym razem to Marek patrzy uważnie na Wiśkę. Mierzą się oczyma.
– No tak – mówi w końcu on.
– „No” co? – pyta Wiśka.
– Będę musiał sam.
– Jak każdy i zawsze.
– Skoro idziemy razem, moglibyśmy razem…
– Ty mnie zapraszasz. Ja tylko chcę wiedzieć na co.
– Niełatwo z tobą.
– Ano, nie. – A kiedy Marek milczy: – Możesz zaproszenie odwołać. Ja miałam trochę inne plany.
– Dość! Wybieram „Hades”. Dziewczyny najwyraźniej są nami znudzone. To one właśnie głosują za „Hadesem”. Panowie wybrali domowe zacisze.
– Zaskoczyłeś mnie. Pomyślałeś choć przez moment, na co się narażasz? Nieźle ci się oberwie za to trzymanie z babami. A w ogóle, czy ty kiedy myślisz o sobie? Przecież i mnie zaprosiłeś tylko dlatego, żeby nie absorbować nadmiernie swoją osobą cudzych żon.
– Wiśka!
– No dobrze, dobrze – próbuje rzecz załagodzić. – Robimy kolację. To przynajmniej coś konkretnego. Mam nadzieję, że nie zgłaszasz sprzeciwu.
– Psychiczny tak. Jestem aż po cebulki włosów pełen sprzeciwu wobec oceny mojej skromnej osoby. Fizycznie na sprzeciw mnie nie stać. Po pływalni zawsze nieprzyzwoicie głodnieję.
Szykują kanapki i w pewnym momencie Marek rzuca enigmatycznie:
– Czy wszystkie kobiety w tak przewrotny sposób kierują naszymi wyborami? – A po chwili: – Idę, zadzwonię, że wolimy dom.
– Jak to? Zmieniłeś zdanie? To nie był wybór ostateczny? Pewnie wszystko zgonisz na mnie. I słusznie. Ja, jako osoba nie obeznana z sytuacją, nie muszę dokonywać wyborów „właściwych”.
– Wiśka! opanuj się. Czegóż ty w końcu chcesz?
– A ty czego? Już od pewnego czasu usiłuję to z ciebie wydobyć.
Znowu wybuchają śmiechem. Śmieją się, jakby w niepamięć poszło całe spięcie. A przecież tak nie jest. Czegoś się nawzajem o sobie dowiedzieli i tę wiedzę zachowają na przyszłość.
***
Zanim Wiśka wyjedzie do Grabówki musi kupić prezenty gwiazdkowe dla rodziców. Zajmuje jej to całe przedpołudnie. W nachalnej mnogości tandetnych towarów trudno wynaleźć coś sensownego. W końcu decyduje się na książki – tych są zawsze spragnieni – i słodycze. Dla matki ma jeszcze jeden prezent. Ale to nie będzie prezent pod choinkę. Wiśka postawi gdzieś dyskretnie metalowy indyjski wazonik pokryty gmatwaniną roślinnych wzorów, inkrustowany okami półszlachetnego kamienia, z tkwiącymi w smukłej szyjce trzema pędzlami z zaschniętą na włosiu farbą w kolorze brązowym, różowym i błękitnym; wazonik, który stał na półce nad tapczanem Stefana Antarka, a który Wiśka odkryła dopiero przyszedłszy do pracowni kolejny raz po tym, jak dowiedziała się o matce, gdy jej oczy nabrały szpiegującej bystrości; stał tam między albumami malarstwa ze środka pracowni niewidoczny, trzeba było podejść od strony ściany i zająć pozycję zbliżoną do tej, jaką zajmował kładąc się do snu artysta, żeby go zauważyć, i w pierwszej chwili Wiśka chciała ten „ołtarzyk” zniszczyć, połamać pędzle – jak dobrze, że nie uległa tej chęci. To jedna z rzeczy, co do których jest teraz z siebie naprawdę zadowolona. Podobnie jak co do tego z Łukaszem. Odkrywa: równie ważne dla człowieka jak tworzyć, jest – powstrzymywać się od niszczenia. Żeby niszczyć dzieła własne, trzeba porcji samoświadomości. Żeby niszczyć cudze, wystarczy niechęć do inności, do obcości. I nie są nawet ważne źródła tej niechęci (jest ich tak wiele), tkwi ona w każdym. Trzeba ją opanować, trzymać na uwięzi jak złego psa i nauczyć się czerpać satysfakcję z jej poskramiania.
W Lubartowie na dworcu Wiśka spotyka ojca. Właśnie przyjechał po przedświąteczne zakupy. Wspólny powrót do domu amortyzuje pierwsze zetknięcie Wiśki z matką, którego tak się bała. A potem jest już zupełnie zwyczajnie – krzątanina i rozmowy. Wiśka kolejny raz dochodzi do wniosku, że nie należy bać się na zapas, bo wszystko może okazać się daleko prostsze, łatwiejsze, niźliśmy się spodziewali. Myśli, że życie, być może, jest w ogóle całkiem proste i tak je należy brać. Kolejne wydarzenia jak koraliki nawlekać na nitkę. Cóż z tego, że każdy z nich ma inny kolor i kształt – łączy je wspólna nić. Fotel z pracowni Antarka ustawiony przy oknie, z rzuconym niedbale na poręcz szalem matki, także prezentuje się zupełnie zwyczajnie. Nie ma w tym meblu żadnej dwuznaczności. A ojciec, o matce siedzącej w fotelu, mówi: „Nasza mamusia teraz – to jak księżna pani”. Dla niego to tylko dostojny mebel – nic więcej. Matka wobec Wiśki zachowuje się zupełnie naturalnie. Nie wie, że córka wie. I Wiśka zaczyna się wahać, czy wyjąć z torby i postawić gdzieś dyskretnie ów wazonik z trzema pędzlami. Może lepiej nie. Nie należy działać zbyt pochopnie. Trzeba się jeszcze zastanowić.
Na razie jest tak, jak bywało przez wszystkie minione lata. Ojciec zwykle miewał urlop w zimie. Przyjeżdżał właśnie przed Bożym Narodzeniem i matka twierdziła, że specjalnie późno, żeby się nie przepracować. Rzeczywiście, większość przedświątecznych porządków była już zrobiona – poodkurzane, potrzepane, okna pomyte. Dla ojca zostawały podłogi. Zabierał się do nich bez zwłoki. Szorował pogwizdując. Potem pastował za pomocą „rozcieraczki” – tak nazwał ów skonstruowany przez siebie przyrząd. Wszystko w takim tempie i z takim zapałem, jakby chodziło o zwycięstwo w konkursie obserwowanym przez nieustannie dopingujący tłum. A przecież widzami były zaledwie one dwie, ona i matka. Wiśkę wprost zachwycał widok ojca działającego szybko, z ogromną precyzją i sprawnością. Uważała, że oskarżanie go przez matkę o unikanie fizycznego wysiłku jest wyjątkowo niesprawiedliwe. Nie była to zresztą jedyna rzecz, którą w ojcu podziwiała. Miewała go tylko od święta, więc mocno przez siebie wyidealizowanego. A teraz role się zmieniły. To ona przyjeżdża do Grabówki od święta. W związku z tym czuje lekki przymus pokazywania się rodzicom od lepszej strony. Zataja, co ją spotkało złego. Opowiada o sukcesach. O koncertach, o nagraniu wideoklipu dla telewizji, o tym, jak przy życzliwej pomocy paru osób udało się jej uporać ze spadkiem po Antarku i o tym, jak pewien znajomy znajomego, lubelski biznesmen, chce kupić cykl pejzażyków z Roztocza. Sześć obrazów jednakowego formatu, każdy zupełnie inny, a każdy jak cenna perła. I że jej tych obrazów żal. Cóż jednak zrobić, skoro fiskus czeka na podatek od spadku. Opowiada też, iż została zaproszona na sylwestra, a także, że w styczniu będzie koncertowała w Lublinie i rodzice muszą na koncert przyjechać – żadnego wykręcania. Rezerwuje dla nich wejściówki.
– Przy okazji obejrzę wystawę tego twojego malarza – mówi ojciec. – Musiałaś mu nieźle zawrócić w głowie.
W innych okolicznościach Wiśka podjęłaby temat, a tak, tylko wzdycha.
– Oj, tatusiu, tatusiu… On był dla mnie jak dziadek.
To z kolei, żeby uspokoić matkę, bo a nuż przez tę odzywkę ojca pomyśli, że Antarek ostatnio na nią przerzucił swoje zainteresowanie.
– Dziadek ma nie tylko prawo, ale i obowiązek lubić wnuczkę – droczy się ojciec.
– Przestań! Człowiek nie żyje – ucina Wiśka. – To nie temat do żartów.
Krępuje się przy tym patrzeć na matkę, podpatrywać uczucia malujące się na jej twarzy. Może zupełnie niepotrzebnie. Może dla matki to zaledwie dalekie wspomnienie. Tym bardziej nie wie, czy ów wazonik z pędzlami będzie miał dla matki jakieś znaczenie, czy warto go było tutaj przywozić i przeżywać te wszystkie wahania: postawić – nie postawić. Cały pobyt Wiśki w Grabówce upływa wśród takich rozterek. Nowo odkryte fakty zmieniły optykę spojrzeń na różne minione wydarzenia. Jak przy powolnym obrocie kalejdoskopu stopniowo przemieszczają się rozmaite elementy, tworząc nowy wzór.
***
– Nie, Marku. Nie jestem zaskoczona. Właściwie już przed wyjazdem wiedziałam, że pójdziemy do „Hadesu”.
– Niby skąd?
– Sam przecież powiedziałeś, że panie chcą do „Hadesu”.
– No tak. Ale…
Marek milknie. Wszystko jasne. Wzbiera w nim porcja buntu przeciwko „słabej” płci. Marek nie spotkał dotychczas w życiu kobiety, która by swoje chęci i życzenia chciała podporządkować jego chęciom. Nawet matka opuściła go zbyt wcześnie nie licząc się z faktem, że na skutek jej choroby i śmierci przyjdzie mu spędzić dzieciństwo w wielkiej pustce. Potem całą młodość czekał na uczucie, które miało pojawić się pod postacią kobiety pięknej, mądrej i czułej. I pojawiło się, tyle że ta kobieta była żoną innego. Jej piękno, mądrość i czułość nie były dla Marka. I nawet gdy tamten ją opuścił, dalej nie były dla Marka. A potem – Ruta…
– Na którą mam być gotowa? – pyta Wiśka.
– Na dwudziestą trzydzieści. O tej porze Jacek zbiera całe towarzystwo do swojego dostawczego volkswagena i „dostawia” na miejsce. Przyjdę do ciebie nieco przed. Można?
– Można. Do zobaczenia.
I nazajutrz Marek pojawia się u Wiśki o dwudziestej. Dobrze, że nie wcześniej, bo nawet o tej porze ona mówi:
– Baw się i obsługuj sam. Jeszcze przez pewien czas będę zajęta.
Marek nalewa sobie pepsi, siada i cierpliwie czeka do momentu, aż pod blok podjedzie volkswagen Jacka Hetmana. Wtedy woła:
– Kareta podjechała! Czy księżniczka gotowa?
Wiśka szybko przechodzi do przedpokoju z głową omotaną chustką, tak że Marek nie ma możliwości sprawdzić, na co zużyła tyle czasu, bo błyskawicznie narzuca na siebie okrycie, bierze do ręki reklamówkę z pantoflami i już jest gotowa do wyjścia. Jakoś tak nie po kobiecemu. Bez żadnego wdzięcznego demonstrowania się, bez czekania, aż Marek poda jej płaszcz.
Podobnie bywało na turystycznym szlaku. Wiśka wstawała, pakowała swój skromny dobytek i odchodziła, nie proponując Markowi ani wspólnego śniadania, ani wspólnego pójścia. Doganiał ją zwykle po pewnym czasie – prawdopodobnie zatrzymywała się gdzieś, żeby zjeść – mówił: hej! i szli dalej razem, czasem przystając i rozglądając się. Warkocz Wiśki przy skrętach głowy przepełzał po jej szczupłych plecach jak wąż i w końcu Marek nie mógł tego znieść. „Wisia – poprosił – zapnij jakoś te włosy”. Własna prośba wydała mu się tak niestosowna, że zmieszany odwrócił twarz.
– Oto Wisia, moja tajemnicza sylwestrowa dziewczyna – oznajmia Marek otwierając drzwiczki samochodu. Potem wyjaśnia Wiśce: – Oni niezupełnie wierzyli w twoje realne istnienie.
– Przecież zaistniałam – uśmiecha się Wiśka, wchodząc do samochodu i zajmując miejsce.
Wita się z obecnymi. Regina, Isia, Sławek i Jacek jako kierowca.
– Jeszcze Kasia z Wiktorem i będzie komplet – mówi Marek.
Kasia? Więc tamtej zielonookiej nie będzie? Czy to znaczy, że ona i jej mąż nie należą do grona najbliższych przyjaciół Marka? A może wyjątkowo dzisiaj nieobecni? Wiśka jest odrobinę rozczarowana. Jakoś ją tamta kobieta zaintrygowała. Chętnie przyjrzałaby się jej z bliska. Te obecne nie wydają się jej równie interesujące. Może najbardziej Kasia, która właśnie wsiadła z mężem do samochodu. Szczegółowsze obserwacje trzeba jednak odłożyć na potem, bo światło gaśnie i samochód rusza.
Wkrótce są na miejscu i schodzą do piwnic „Hadesu”.